Teatr Mischy

Mischa Maisky to swoisty fenomen. Zarówno jego aparycja, jak i styl zachowania na estradzie, łącznie z przebierankami w trakcie koncertu (stroje projektuje specjalnie dla niego firma Issey Miyake; dziś w pierwszej części miał bluzę srebrną, harmonizującą z siwą czupryną, a w drugiej – koloru pawiej szyi), wytwarzają szczególną atmosferę – moja siostra właśnie stwierdziła, że tu są feromony w użyciu… Jego gesty są na swój sposób teatralne, zwłaszcza, gdy – jak dziś – jednocześnie kierował orkiestrą i po prostu niemal tańczył przy tym, a do tego dochodzi temperament, z którym gra – niemal odnosi się wrażenie, jakby iskry leciały spod smyczka.

Całe to opakowanie z jednej strony (znamienne, że najpierw napisało mi się o ciuchach, jakby to było ważniejsze!), a z drugiej – jednak, mimo wszystko – szczerość jego wykonawstwa sprawiają, że wybacza mu się naprawdę wiele. Poczynając od nieczystości intonacyjnych, które mu się od czasu do czasu przydarzają, po fakt, że gra ewidentnie niestylowo. No i co z tego – można powiedzieć – po prostu jest sobą, Mischą nie do podrobienia. Poza tym zna się to już i obserwuje z dozą sympatii. Bo widać, że wiolonczelista naprawdę chce nas oczarować na wszelkie sposoby.

Mimo wspomnianych nieprecyzyjności, których chyba jest obecnie trochę więcej, wciąż robi wrażenie. Kiedy nie rzuca się i nie ciska, ma przepiękny dźwięk i nie jest to tylko kwestia znakomitego włoskiego instrumentu – po prostu on umie na tym instrumencie śpiewać. Pokazał to właściwie nie w dwóch wykonanych koncertach, Boccheriniego i Haydna, ale w bisie, zagranym również z orkiestrą Nokturnie Czajkowskiego. Publiczność szalała, dały się słyszeć krzyki i piski zwłaszcza żeńskiej części widowni, była też owacja na stojąco.

Orkiestra, która mu towarzyszyła, Kremerata Baltica, wytresowana przez swego twórcę Gidona Kremera, ma naprawdę piękne brzmienie i zarówno muzykalnie towarzyszyła Maisky’emu, jak wdzięcznie wykonała na początek transkrypcję Kwartetu smyczkowego Verdiego na orkiestrę smyczkową (wolę co prawda wersję oryginalną, bardziej do tej muzyki pasuje selektywne brzmienie pojedynczych instrumentów). Na koniec jednak z jej strony pojawił się pewien… z mojego punktu widzenia zgrzyt. W programie widniała Serenada notturna Mozarta. Szybko jednak okazało się, że nie całkiem jest to ten utwór: muzycy zaczęli się wygłupiać i ostatecznie z Mozarta zrobili MoCarta. Ten bardzo podpubliczkowy chwyt, służący zapewne „przebiciu” efektu Mischy, okazał się skuteczny dla dużej części publiczności, która wyklaskała bis: Eine kleine w przeróbce w połączeniu z piosenkami irlandzkimi. Cóż, jakbym chciała się wybrać na koncert Grupy MoCarta, to bym się wybrała. Nie lubię, jak każą mi się śmiać na siłę z dowcipów, które, kiedyś usłyszane, drugi raz nie bawią.