Wiosenny Schumann

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Po wielkiej frajdzie, jaką Deutsche Kammerphilharmonie Bremen pod batutą swego szefa Paavo Järvi sprawiła warszawskiej (i nie tylko) publiczności dwa lata temu, prezentując w ramach czterech wieczorów wszystkie symfonie Beethovena (ja niestety byłam tylko na jednym z nich, o czym zapodawałam tutaj), w tym roku robi nam kolejną, częstując wszystkimi symfoniami Schumanna. Niestety też mogłam być tylko na jednym, dzisiejszym wieczorze; drugi (Schumann napisał tylko cztery symfonie, więc mieszczą się w dwóch koncertach) jestem zmuszona opuścić, albowiem udaję się do Opery Narodowej na Wojnę i pokój Prokofiewa w wykonaniu zespołu Teatru Maryjskiego pod Gergievem. I po dzisiejszym koncercie znów wzdycham, że to będzie kolejny wieczór, kiedy będę żałowała, że nie mogę się rozdwoić. Jeśli ktoś da radę się wybrać – polecam!

Na osłodę dzisiejszego wieczoru przypadły akurat te dwie symfonie, które bardziej lubię i lepiej znam – tak się składa, że obu słuchiwałam na studiach z moim przyjacielem Jackiem podówczas jeszcze Kasprzykiem, kiedy ćwiczył je na zajęcia z dyrygentury. Żadna więc ich nutka nie jest mi obca. Podobnie wstawiony pomiędzy symfonie Koncert wiolonczelowy, ale z innego powodu – nasłuchałam się z kolei ostatniej niestety płyty (pięknej zresztą) Dominika Połońskiego.

Większość swych symfonii pisał Schumann w zbliżonym czasie, w 1841 r.; tylko trzecia, Reńska, jest późniejsza. To dość skomplikowane. Kompozytor, w szczęśliwym okresie swojego życia, już jako młody małżonek ukochanej Clary, namówiony przez nią zabrał się za pisanie na orkiestrę. W jednym i tym samym roku powstały pierwsza, druga i czwarta. Pierwsza (prawykonaniem dyrygował Mendelssohn) odniosła sukces; czwarta – nie, więc Schumann ją wycofał i przerobił dopiero potem, gdy Reńska, wykonana w 1850 r., spodobała się. Nie wiem, na ile ostateczna wersja IV Symfonii d-moll różni się od pierwotnej, ale dziwię się, że ją początkowo odrzucono – jej zawartość muzyczna jest ujmująca. Może rzeczywiście, jak się przypuszcza, jej nowatorska forma, czyli cztery części połączone ze sobą i częściowo oparte na tych samych tematach, była dla publiczności trudna? Ale częściowo podobną formę ma i pierwsza, tzw. Wiosenna, tyle że tu nie ma aż takiej jedności tematycznej. Są za to autocytaty: z fortepianowych cykli KarnawałKreisleriana, przypominające historię trudnej miłości szczęśliwych już małżonków. Całość jest prawdziwie wiosenna, radosna; kompozytor pisał w jednym z listów, że tworzył ją w „wiosennym porywie”.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Jeżeli powyższe symfonie należą do romantyzmu raczej wczesnego, to późniejszy od nich o 10 lat Koncert wiolonczelowy reprezentuje już romantyzm w pełni. Słynny norweski wiolonczelista Truls Mørk grał właśnie tak: bardzo romantycznie, ale bez jakiejkolwiek przesady, ochów i achów. Ta muzyka (może poza finałem) jest jednym wielkim pięknym śpiewem, i tak właśnie w tym wykonaniu było. Po długich oklaskach dał się namówić na bis i zagrał słynną katalońską Pieśń ptaków, ulubiony bis Casalsa. Jak słyszycie na nagraniu starego Maestra, on sobie coś do tego podmrukiwał, a ja słuchałam tego nagrania w dzieciństwie, dziwnie mi więc brzmi bez tych pomruków… Ale pięknie.

Natomiast orkiestra po swoich występach bisowała dwa razy. Pierwszy bis można było odgadnąć bez trudności: był to Taniec AnitryPeer Gynta. Ale drugi? Byłam niemal na sto procent przekonana, że to coś z Mendelssohna. A tymczasem… był to znów Schumann, utwór, który powstał zresztą w tym samym czasie, co symfonie grane tego wieczoru. Ale przyznajcie, brzmi to trochę po mendelssohnowsku, zwłaszcza temat o 0’22″…

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj