Zabawy z instrumentami i Cage’em
Lubelskie Kody mają podtytuł: Festiwal tradycji i awangardy. W tym roku trudno określić, co jest czym. Cage był awangardą, dziś już pewnie jest tradycją, jak również nawiązywanie do niego czy jego idei. Gra na różnych dziwnych instrumentach może być traktowana i tak, i tak, jeśli jest na wysokim poziomie (a tu bywa różnie). Ale czy rzeczywiście szufladki są konieczne?
Na razie byłam na dwóch koncertach takich i takich. Wtorkowy pierwszy nazywał się Projekt 100! Credo – Przyszłość Muzyki i nawiązywał do prekursorskiego tekstu Cage’a pod tytułem Przyszłość Muzyki – Credo, opublikowanego w 1937 r. Młody, wówczas zaledwie 25-letni kompozytor przedstawił w nim pogląd, że wszystkie dźwięki mogą być materiałem muzycznym; przewidywał też rozwój elektrycznych urządzeń generujących muzykę oraz dużą rolę perkusji. Tak więc zespół ludzi też młodych, ale trochę chyba starszych, niż był autor w chwili pisania tego tekstu, działał przy pomocy elektroniki (głównie gramofony) i perkusji, był też jeden klarnecista – Jerzy Mazzoll. Ogólnie było raczej głośno, a dźwięki dalekie od estetyzmu, co młodej publiczności częściowo nawet odpowiadało.
Zupełnie innej „cage’ologii” wysłuchaliśmy kolejnego wieczoru: duet AMM czyli pianista John Tilbury (od wielu lat dobrze znany w Polsce) i perkusista Eddie Prevost pokazali w swoim występie pt. Nie zadowalaj się prowizorką (też cytat) prawdziwą klasę, operując niby ograniczoną paletą dźwięków (fortepian preparowany, granie na perkusji głównie za pomocą pocierania smyczkiem lub jednym instrumentem o drugi) i dynamiką w granicach ppp-mp (najwyżej). Było to tak delikatne, subtelne i wyrafinowane, że działało jak muzyka relaksacyjna – choć może nie na wszystkich, widziałam osoby wychodzące. W każdym razie ja już nie miałam po tym ochoty słuchać czegokolwiek innego, więc spokojnie wróciłam do hotelu.
Teraz nurt dziwnych instrumentów. We wtorek pojawił się zespół czterech pań śpiewających i czterech panów grających (czasem przyjmowali od siebie wzajem te role) na przeróżnych instrumentach, dętych i perkusyjnych, zrobionych z gliny. To było przede wszystkim spektakularne widowisko, bo zawartość muzyczna była dość różnej jakości, zabrakło selekcji materiału. Muzycy m.in. z zespołu Małe Instrumenty (chyba się nie rozpadł? Szkoda by było; ich produkcje były zawsze w dobrym guście) zatytułowali program Gliniane pieśni Ladislava Antona, dołączając do niego historyjkę o tajemniczym czeskim kompozytorze, z zawodu palaczu zwłok, który na boku tworzył bardzo dziwne partytury. Moim zdaniem jest to bajka, ale nie wiem na pewno. W każdym razie program jest wykonywany od pewnego czasu i, jak widać po reakcjach, podoba się.
We środę – kwartet rogów alpejskich Mytha pod kierownictwem Hansa Kennela, który niestety nieco rozczarował, próbując grać trochę na jazzowo, ale przy okazji często-gęsto fałszując. Z drugiej strony wiadomo, że to jest instrument naturalny, bez dziurek, i kiksy i fałsze są rzeczą naturalną, ale może niekoniecznie aż w takim stopniu. Widzom przypominał się w tym momencie rewelacyjny rosyjski wirtuoz gry na tym instrumencie, Arkady Shilkloper, ale jak mu się przyjrzeć na tubie, to ma uwspółcześniony ustnik i dziurki, a to już nie to samo… W każdym razie taki występ na czterech pięknych długich rurach to też widowisko i zabawa.
Chodzę też pilnie na sympozjum, ale o tym potem.
PS. Nie podrzucam linków, bo sieć tu marnie chodzi i nie mam cierpliwości, ale wiele z wymienionych rzeczy można znaleźć na tubie.
Komentarze
Pobutka.
Pani Kierowniczko,spieszę donieść, że „Małe Instrumenty” nadal grają i chyba mają się dobrze 🙂 W ostatnich dniach bm. dają kilka koncertów edukacyjnych w Filharmonii Wrocławskiej : http://www.filharmonia.wroclaw.pl/calendar/showEvents/1338328800
I nie tylko we Wrocławiu 🙂
http://maleinstrumenty.pl/koncerty.php
Takie bardzo dlugie rury sluza do muzyki sakralnej w roznych czesciach swiata. Przyklad tybetanski (od 6:25) 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=mXcdVslGyNM
Sa takze w Andach, gdzie sa uzywane do kontaktu z bogami wysokich gor, z akompaniamentem bebnow.
Na Korsyce chyba sa tez
Jest jeszcze jedna długa rura do grania, też do zabawy z instrumentami. Ma 27 km i nazywa się Zderzacz Hadronów. Jedni grając na niej rozmawiają z Bogiem, inni dowodzą jego braku. Ktoś w międzyczasie obalił tam mit o szybkości światła jako wielkości granicznej dla wszelkich szybkości. Inni obalili obalenie. Obalenie obalenia nastąpiło w Abruzzach i miało związek z kablem nie z rurą. W każdym razie bardzo długie rury są ciekawe. Stosunkowo krótkie długie rury do grania występują też w Beskidzie Żywieckim, jak mi się zdaje.
Chyba w Szwajcarii oprócz Zderzacza Hadronów są też rury do grania trochę podobne do żywieckich, ale się przy tym nie upieram.
Korsyka, Tybet, Beskidy, Alpy. Andy. Wychodzi, że na długich rurach grają głównie górale. Dla równowagi przypomnę Aborygenów, których rury Dudgeridoo są jednak parokrotnie krótsze od trombitów czy alphornów.
Oczywiscie, ze gorale.
Stoja na gorce, a rure spuszczaja w doline 🙂
Kiedy się mieszka na wysokiej górze
to nie ma wyjścia: trzeba grać na rurze 😉
Już wiem, w :strona www- jakoweś liternictwo się pojawiło i dlatego mnie zarumieniło. Bo ja mam tylko jedną stronę: jasną 😉
Na Dalekim Wschodzie zaliczylismy kiedys konchy. W Vietnamie bylismy tez na przedstawieniu wodnych kukielek (pociagacze sznureczkow stoja po pas w wodzie – podobno oryginalne popisy odbywaly sie na polach ryzowych) i orkiestra skladala sie z roznej masci rzeczy wydajacych dzwieki – nie wiem jak sie nawet nazywaly.
Ale konchy konchami, a ja wczoraj bylem na Liederabend (Beethoven, Schumann i Haydn) w wykonaniu Christiana Gerhahera i Andrasa Schiffa. O spiewaku nie slyszalem, choc rzuciwszy okiem na jego strone internetowa, okazalo sie, ze ma juz calkiem imponujaca kariera na swoim koncie.
Poniewaz tego rodzaju koncerty sa bardzo rzadkie, sila rzeczy polega sie na nagraniach, i, przynajmniej w moim przypadku, sila przyzwyczajenia odgrywa zasadnicza role. Fischer Dieskau spiewa to tak, a Nathalie Stutzmann inaczej (to sa moi faworyci jezeli idzie o Schumanna i Beethovena). Gerhaher nie odbiegl znaczaco od moich wzorcow, wiec w pewnym sensie wieczor byl udany.
Schiff jako akompaniator byl rewelacyjny. Nie slyszalem Moora na zywo, a wspomnienia naszych dwoch wielkich – Lefeldzie i Marchwinskim – mam dosyc zatarte. To bylo tyle lat temu! Przede wszystkim to byl autentyczny duet z obiema partiami glosu i fortepianu rownie waznymi.
Schiff nie chcial grac na etatowym konserwatoryjnym Steinwayu i zazyczyl sobie Bosendorfera, ktorego mu sprowadzono z ktoregos sklepu w Toronto. Rzeczywiscie brzmial zupelnie inaczej niz Steinway, na ktorym pare dni temu (w niedziele) gral E. Ax. Tak na marginesie, w ilu miastach na swiecie sa sklepy, w ktorych na wystawie stoi koncertowy Bosendorfer?
Najbardziej podobal mi sie Haydn, ktorego piesni po prostu nie znam. Pare tygodni temu byla zreszta mowa o piesniach Haydna na tym forum. Slychac, ze pisane juz po Mozarcie, rownolegle z Beethovenem. Kiedys na Swietokrzyskiej byla jakas Eterna z triami Szkockimi i czyms tam jeszcze.
PS. Zapomnialem dodac, ze po koncercie Ax mial rozmowe z publicznoscia w ktorej opowiadal dlaczego wybral utwory ktore gral – wariacje na temat Eroiki, Etiudy symfoniczne, wariacje Coplanda i Haydna. W tejze rozmowie pare razy wspomnial o swoim polskim pochodzeniu. Mowil o konkursie Rubinsteina (ktory wygral), natomiast nic nie mowil o konkursie Chopinowskim, ktorego jak wiadomo nie wygral. Publicznosc zgotowala mu owacje, w moim przekonaniu mniej lub bardziej zasluzona. Zreszta w Toronto owacja na stojaco (standing ovation) zdewaluowala sie kompletnie – nie bylem ostatnio na koncercie, na ktorym publicznosc nie wstalaby w ekstazie z miejsc.
@Pietrek, ktory pisze:
„Tak na marginesie, w ilu miastach na swiecie sa sklepy, w ktorych na wystawie stoi koncertowy Bosendorfer?”
Pare sie znajdzie. Szczegolnie duzo w Kalifornii. Pewien moj znajomy, profesjonalista, opowiadal jak przejechal sie po kilku sklepach w okolicy San Jose. W kazdym stalo po kilka Boesendorferow, ale zaden, literalnie zaden nie byl nastrojony ani wlasciwie przygotowany. Dopiero pozniej poznal wyjasnienie tej zagadki od sprzedawcy w takim sklepie:
Steinwaye kupuja glownie lekarze i prawnicy dla swoich dzieci. Niektorzy z nich sie troche na muzyce znaja, a nawet potrafia cos sami zagrac, wiec trzeba je przynajmniej nastroic. Boesendorfery natomiast kupuja wylacznie entrepreneurzy z Silicon Valey. Kazdy gluchy jak pien, wiec nie ma sie po co starac.
Se non e vero…
jrk
Długa rura, krótka rura, długa rura, krótka rura… 😆
Pietrku, Gerhahera swego czasu tu pod niebiosa wychwalał Piotr Kamiński. Dostałam zresztą wtedy od niego (PMK) płytkę i mogłam stwierdzić, że faktycznie jest za co wychwalać 🙂 A prof. Marchwiński głośno by się żachnął na słowo „akompaniator”…
@ Stanisław 15:14
Nie napisałam jasno (jakoś nie zwróciłam uwagi), ale wczoraj to były właśnie szwajcarskie rury.
A nie tylko w górach grywa się na rurach (sama nie czuję, jak mi się rymuje 😉 ) – na nizinach są ligawki…
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ligawka
Marchwiński głośno by się żachnął na słowo „akompaniator”…
Slusznie. Totez z calym szacunkiem napisalem „duet spiewaka z pianista” 😀
A tak się kończą zabawy ze Steinwayami i …Schubertem 😉
http://www.youtube.com/watch?v=5xH4uKPDAEE
Pobutka.
Kurcze, się zastanawiałem, czy by na któryś z tych koncertów Kodowych nie zajrzeć (raczej na tradycję niż awangardę), ale doszedłem do wniosku, że przy takiej pogodzie nie ma się co po Lublinach włóczyć. W każdym razie, ten Projekt 100! jeden z redaktorów Radia Lublin zjechał równo 🙂
Jak by nie było, fajnego kota znalazłem
http://1.bp.blogspot.com/_LbEOZqOqjYs/S6pvv4yRLDI/AAAAAAAAObQ/PTZ7rdXdo3s/s1600/cat+on+a+blue+fence.jpg
Stanisławie
Obalanie obalania to jak odszczekiwanie odszczekania..
W kategoriach rurek słyszałem jeszcze o nano
Kot fajny, płot też 🙂
Link od cameo super – dzięki! 😀
W Lublinie padać przestało wczoraj po południu, za to zrobiło się zimno. Dziś od rana słoneczko, a cieplej ma chyba być tak naprawdę jutro. Dziś i jutro na Kodach Theatre of Voices Paula Hilliera 🙂 A także dawne współpracowniczki Cage’a: Pauline Oliveros (dziś) i Margaret Leng Tan (jutro), która małą próbkę (znakomitą!) dała nam już na wczorajszym sympozjum.
Lubię, gdy Dywan wesoły.
PK obaliła teorię, że tylko na górze gra się na rurze. Mam jednak wrażenie, że górale i tak w tej branży przeważają.
Fortepiany koncertowe w kazdym sklepie muzycznym w Kaliforni może nie dziwią, u nas posłałyby właściciela z torbami. Chociaż gdyby traktować 1-2 jako inwestycję, element pierwszego wyposażenia sklepu, można by się zastanowić.
Spróbujcie u przeciętnego jubilera poprosic o brylant 10-karatowy. Prawdopodobieństwo obejrzenia chociaz jednego to 1:50 według mnie. Ale znałem jubilerów (starsze małżeństwo, obecnie na emerytyrze, niestety), u których zawsze można było znaleźć niezwykłe okazy. Małżonka ma parę cacuszek od nich, z najtańszego przedziału, ale naprawdę pięknych. Inni kupowali u nich cacuszka bardzo kosztowne. Zaopatrywali się w zasadzie wyłącznie w Nowym Jorku, a biżuteria nie była nowa. Nową można było tylko zamówić według katalogu. To już dla osób uwłaszczonych przy transformacji i artystów umiejących sprzedawać swój talent. Biżuterię second hand łatwo przywieźć. Gdyby ktoś tak chciał z fortepianami, miałby kłopoty. Dlatego u nas koncerowe fortepiany second hand można kupić głównie w podeszłym wieku. I szuka się ich w internecie nie w sklepach.
Jeszcze wracając do jubilerów – można było u nich kupować z zamkniętymi oczami na podstawie opisu. Szczególnie pani umiała opisać tak, że wiedziało się wszystko. I nigdy nie było powodu do reklamacji. Zachodziłem tam czasami tylko popatrzeć i pogadać. Coraz mniej takich sklepów, a kiedyś dominowały.
Takie sklepy, gdzie należało rozmawiać, bo inaczej kupowanie wydawało się bez sensu, to miedzy innymi księgarnie i sklepy z płytami, często zresztą te same. Jak mało teraz jest księgarni i sklepów płytowych, w których można ze sprzedawcą porozmawiać o czymkolwiek. A wydawać by się mogło, że w interesie firmy prowadzącej sklep byłoby zatrudnienie personelu znającego się na rzeczy. Kilkanaście lat temu kupowałem w Anglii struny do gitary w zwykłym sklepie muzycznym. Miałem pare parametrów, sam się na tym nie znałem. Sprzedawca przedstawił mi tyle opcji, że zgłupiałem, ale kolejnymi pytaniami naprowadził na wybór, który okazał się optymalny. Była to transakcja groszowa, jednak poświęcono mojemu zakupowi około 20 minut. Rozumiem, że przy zakupie Steinwaya czy Bosendorfera i w Polsce poświęcono by mi wiele godzin, ale właśnie o to mi chodzi, że porządny handlowiec poświęca czas każdemu klientowi nie przeliczając swoich minut na złotówki. Dla tych jubilerów jako klient w sensie finansowym byłem bez znaczenia, jednak chętnie poświęcali dużo czasu. Podejście do klienta zmienia się w każdej dziedzinie, nie tylko w handlu. Lekarze, prawnicy, architekci klientom nie rokującym wysokiego dochodu żałują swojego czasu. Myślę, że ta sama zasada ma odbicie w podejściu urzędników do instytucji kultury. Muzeum czy filharmonia chce pieniądze, a praktycznie nic nie przyniesie w zamian, nie mam więc czasu nią się zająć. Chyba, że szef mi nakaże, bo mu się ta instytucja przyda w kampanii wyborczej.
Lesiu, słyszałem, że granie na nanorurkach jest równie niebezpieczne jak na dudgeridoo wykonanym z azbestu.
Stanisławie,
w fortepianach może tak i jest natomiast w pianoforte – oczywiście na odwrót. Zaprzyjaźniony pan od tychże second-hand (Pleyele i Erardy), kiedy się dowiedział, że przyjeżdżam obejrzeć postępy w doprowadzaniu zamówionego (przed 3 miesiącami) Pleyela uciekł z warsztatu. I do dzisiaj sie nie odezwał! Fortepian pokazała mi jego japońska asystentka (studiuje w Konserwatorium) a w second-handzie zajmuje się nakładaniem politury (sic). Ów Monsieur przez 3 miesiące przesunął tylko trochę instrumencik, bo mu pewnie przeszkadzał w przechodzeniu.
Myślę, że gdyby go sprzedał miałby nieco luźniej..
Przepraszam, trochę nie na temat.Mam pytanie do Państwa. Co sądzicie o wykonywaniu
niemieckich pieśni po polsku?
Moi przyjaciele i ja tworzymy taką stronkę internetowa poświęconą pieśniom Schuberta.
Zamieszczamy tam nuty i polskie tłumaczenia.Schubertiada skierowana jest do każdego, kto
zechciałby sobie pośpiewać w zaciszu domowym. Ostatnio dowiedziałam sie, że istnieje
projekt wydania płyty z „Piękną młynarką” śpiewaną po polsku i stąd moje pytanie.
Będę bardzo wdzięczna za opinie.
Zadziwiająca sprawa. Z drugiej strony panowie, którzy unikali klientów, zdarzali się zawsze. W tym przypadku nie chodzi o ocenę wartości swojego czasu tylko raczej o niechęć ogólną tracenia czasu na swoje formalnie podstawowe zajęcie. Przyczyny mogą być różne: formalnie podstawowe zajęcie jest tylko przykrywką dla prawdziwego źródła dochodu, osiaganie dochodu jest mniej ważne niż jakaś czasochłonna pasja, wreszcie wszelki wysiłek wydaje się wstrętny i unika się go za wszelką cenę. Ale może wchodzić w rachubę przyczyna szlachetniejsza: Pleyel jest tak miły sercu, że choć rozum nakazuje spieniężenie, serce nie pozwala działać w tym kierunku.
Coś takiego znalazłem:
http://super-conductor.blogspot.com/2012/01/mahler-interrupted.html
Dziś rano w Berg w Bawarii zmarł Dietrich Fischer-Dieskau.
http://www.youtube.com/watch?v=PoZSJ6q5j_s
W wieku był godziwym, ale chyba przynajmniej do niedawna dyrygował. W niektórych partiach chyba nikt mu nie dorównał. Nawiązując do pytania Amolki przypominam sobie Nabucco po niemiecku z DFD w partii tytułowej.
@Beata 14:21
W końcu nieuchronna kolej rzeczy,bo dożył szacownego wieku,a przecież smutno 🙁
Re amolka
Jestem za (bez slynnego dokonczenia 😉 )
Mozna dlugo i szeroko dyskutowac o za i przeciw, ale dla mnie, tak jak wspomnialas, te piesni byly przeznaczone wlasnie do spiewania w zaciszu (?) domowym, a wiec w jezyku ojczystym albo macierzystym (w zaleznosci od tego czy spiewa tatus czy mamusia 🙂 ).
W Warszawie bede za miesiac i tam mam polskie slowa Erlkoniga – tlumaczenie sprzed dobrych osiemdziesieciu lat. Troche humorystyczne. Konczy sie na ziemie z rak ojca spadl trup 🙁 . Moge to przepisac i przeslac, albo po prostu zamiescic na tym blogu.
Mam nagranie Carmen po polsku chyba ze Szczepanska i Hiolskim; nie pamietam kto spiewa don Josego. „Bo milosc to cyganskie dziecie”, „Carmen, tys cala mym marzeniem” i „Toast ten wznosze wzajemnie, bo zolnierz dla mnie brat”.
D. Fischer Dieskau! Dla mnie to koniec epoki. Pierwsze Lieder (Dichterliebe) slyszalem w jego wykonaniu i wlasciwie to wykonanie zawazylo na moich gustach w wykonaniach piesni na reszte zycia. Nie bylem w stanie oderwac sie od porownywania tego co slyszalem potem do DFD. Dopiero po latach przekonalem sie do Nathalie Stutzmann. Sasiedzi przez plot (Francuzi) twierdzili, ze G. Souzay byl rownie dobry. Gdzie tam! Nawet w Melodies wolalem Dietricha.
Powiedziawszy to wszystko, musze z przykroscia stwierdzic, ze DFD spiewal dlugo za dlugo. Najgorsze wykonanie Dichterliebe jakie slyszalem bylo z nim i V. Horowitzem na stulecie Carnegie Hall. Caly cykl po prostu wykrzyczal – naprawde zal bylo sluchac.
http://www.bbc.co.uk/news/entertainment-arts-18118722
Dietrich 😥
Szczęśliwie nie słyszałam go, gdy śpiewał „za długo”. Pamiętam jego występ na… Warszawskiej Jesieni, daawno już temu. Śpiewał Gesangszene Hartmanna – to było jeszcze w epoce, kiedy tam takie starocie – tzw. klasykę współczesności – wykonywano.
W każdym razie to rzeczywiście koniec pewnej epoki.
Co do tłumaczeń Schuberta itp. na polski – tak, ale tylko w domu! Takie przynajmniej jest moje zdanie. Kiedy słyszymy niektóre tłumaczenia, jest ryzyko, że pękniemy ze śmiechu 😈 Ale w Komische Oper w Berlinie nadal wszystko wykonują po niemiecku i nie mają kompleksów 🙂 Może tamtejsze tłumaczenia nie są aż tak śmieszne…
PS. DFD slyszalem w Warszawie z Richterem, w programie piesni Wolfa.
To byl abonamentowy koncert (seria muzyki kameralnej), a bilet kosztowal, ze znizka studencka, 4 PLN, przy relacji 1$ = 100 PLN. Absolutny rekord swiata – nie do pobicia! 😀
I jeszcze jedna interesujaca linka
http://www.guardian.co.uk/music/2005/may/20/classicalmusicandopera2
Oj, chyba też byłam na tym koncercie. Jak przez mgłę pamiętam, byłam dzieciuchem.
To przypomne, zeby rozwiac mgle (zeby tak sie dalo te smolenska), ze przed koncertem wyszedl pan i poprosil, w imieniu artysty, aby nie klaskac po poszczegolnych piesniach.
Tu w Toronto, w sali Royal Conservatory oklaski „nie w pore” wlasciwie nie zdarzaja sie, natomiast w Roy Thomson Hall, czyli naszej ontaryjskiej FN, czesciej niz rzadziej.
Z kolei moj koncert ktory pamietam niezle, ale jakby z dystansu, to Rubinstein w 1955 r. Wejsciowka, ale na dostawionym krzeselku, ktore zafundowala mi Mama.
ależ a propos tytuł wpisu! pasuje jak ulał do tego co po drugiej stronie linki
http://www.youtube.com/watch?v=DuNWkKBokts&feature=fvst
Ano pamiętam, była taka akcja ze schodami w różnych miejscach 🙂
A obok tego filmiku zobaczyłam inny:
http://www.youtube.com/watch?v=dizRrbtxmHM&feature=related
Też się tak bawiłam, ale z tą łatwą Sonatą C-dur Mozarta. Grywałam ją też z zamienionymi rekami 🙂
Idę spać po koncertach i życiu towarzyskim 😉
Pobutka.
Pobudka pod katarynke?
Ja potrzebuje cos bardziej pobudliwego – pelen gaz!
http://www.youtube.com/watch?v=7pZS3X5tdFY
PS Zobaczcie na jakim fortepianie gra Richter.
To jest druga linka do tego samego – ma poczatek, ale, przynajmniej u mnie slabo widac i slychac.
http://www.youtube.com/watch?v=4eDh3TWvAG4
wygląda jak ten prawie mój Pleyel 🙂
Czyli, Stanisławie, chyba punkt czwarty wszedł w rachubę, aczkolwiek do tej chwili mocno rozważałem punkt 3 jako przyczynę – niechęć do robienia wogóle czegokolwiek i kiedykolwiek
Ale przy takiej niechęci – jak żyć Panie …
A ptaki niebieskie ?
te Ptaki niebieskie to już odpowiedź 🙂
przepraszam, że znów nie na temat:
jutro o 18.00 w radiowej Dwójce rozmowa z profesorem Christophem Wolffem, oczywiście o Bachu ( przypuszczam, że przeprowadzona przy okazji warszawskiego wykładu profesora )
Dobry wieczór 🙂
Skończyły się Kody – zaraz machnę jakiś wpis. A popołudnie dziś spędziłam bardzo miło w towarzystwie pojawiającego się tu czasem Irka 🙂 Zaprowadził mnie na legendarnego lina w śmietanie (rybka sprostała legendzie) i dobrą kawkę.
No i tyle przyjemności w tym pięknym mieście – z klubu festiwalowego już zrezygnowałam, chcę dziś odespać. Rano z powrotem do Warszawki.
Dziękuję, Gawronko. 🙂 Przynajmniej na audycję się załapię (godzinna!), skoro na wykład nie dotarłam – PK sprawozdała, ale jak usłyszę na własne uszy, to się może utrwali. 😉 W Trybunale trio fortepianowe Beethovena.
A PK zazdraszczam życzliwie legendarnego lina oraz Irkowego towarzystwa.