Ewa Podleś – diva prawdziwa

I wreszcie wróciła na naszą scenę. W zeszłym roku niestety trzeba było odwołać jej recital urodzinowo-jubileuszowy (60.), ale teraz w końcu się udało. I atmosfera była, jak to na koncertach największych gwiazd: krzyki, tupanie, standing ovation.

Artystka znakomicie zaplanowała program – i bardzo rozsądnie. Na konferencji powiedziała, że dobiera teraz role bliższe swojemu wiekowi. Ale już od jakiegoś czasu w ten sposób działa: jeszcze w naszej książeczce-wywiadzie Razem w życiu i muzyce powiedziała „Bardziej jestem już Cyganką Azuceną niż Cenerentolą”, a to było ponad dziesięć lat temu. Zgodnie z tym aria Azuceny (Stride la vampa) była jak najbardziej, a Kopciuszka nie było.

Ewa Podleś ma pewne cechy głosu, które można by nazwać mankamentami, gdyby nie to, że doskonale umie je wykorzystywać dla potrzeb dramatycznych. A więc odmienność barw w rejestrach i wyraźne przejście z jednego do drugiego. Gdyby te barwy nie były tak piękne, pewnie mogłoby to razić, ale są piękne, a jednocześnie mają potencjał dramatyczny właśnie, zwłaszcza dolny rejestr (w dół do małego e!). Tak było zawsze i do tego się przyzwyczailiśmy, a nawet pokochaliśmy, bo to przecież głos jedyny w swoim rodzaju. Co uległo zmianie, to skłonność do dawnej niesamowitej akrobatyki, teraz już w wycofaniu – i stąd też odstąpienie od pewnego typu repertuaru, który był kiedyś jej specjalnością.

Inna specyficzna cecha jej głosu to długie rozgrzewanie się – też sama o tym mówi. Zwykle zresztą na recitalach wokalnych pierwsza aria jest „na straty”. Aria Polinessa z III aktu Ariodante była więc takim trochę rozpoznaniem, badaniem terenu. W pełni głos rozkwitł w arii Ciro infelice z Ciro in Babilonia, nieznanej, niedawno odgrzebanej opery Rossiniego. Bohater najpierw się żali i szlocha, by skończyć bojowo – a samców alfa Podleś potrafi grać jak nikt. Zaśpiewany na początek pierwszej części toast Maffio Orsiniego z Lukrecji Borgii Donizettiego był prawdziwą scenką rodzajową, z udziałem chóru męskiego.

Część druga rozpoczęła się pieśnią z Aleksandra Newskiego Prokofiewa, tą, o której artyści w naszej rozmowie mówili jako o „arii o d…” (chodziło o to, by nie łączyć słów w zdaniu Ja pojdu po polju biełomu) – zaśpiewaną, jak zawsze, wstrząsająco. Także przejmująca była aria Cieci, tragicznej postaci z Giocondy Ponchiellego. Widać było, że Ewa Podleś chciała tym razem przede wszystkim pokazać barwę i wyraz. No i Stride la vampa – kolejny pokaz mocnej osobowości. Bisy były dwa: wspaniała, humorystyczna tyrada macochy z Kopciuszka Masseneta oraz hicior: Cruda sorte z Włoszki w Algierze, zaśpiewany z dystansem i na luzie.

Dyrygent, Michael Guettler, został przez artystkę zaproszony – współpracowali niedawno ze sobą i oboje byli z tego bardzo zadowoleni. Niezły kapelmistrz, orkiestra też wyraźnie się sprężyła, ale sama siebie nie przeskoczy – ciężko było słuchać początku uwertury do Wilhelma Tella… Chciałabym, by z tą orkiestrą pracował stale ktoś dobry, by przywrócić jej kondycję i otwartość na różne style, by na co dzień grała jak od święta. Chyba to jednak marzenie ściętej głowy.