„Diabły” nader aktualne
Charyzmatyczny ksiądz o wybujałym erotyzmie, histeria zbiorowa, schizofrenia („słyszenie głosów”), egzorcyzmy, konflikty wewnątrzkościelne, eliminacja kozła ofiarnego wynikająca z podłoża politycznego… kiedy Krzysztof Penderecki pisał pierwszą wersję Diabłów z Loudun, tematyka mogła się wydawać egzotyczna. Dziś – zupełnie nie.
Ksiądz Urban Grandier ma w sobie coś z celebryty – legendy o jego charyzmie i urodzie przenikają nawet mury klasztoru. Przełożona urszulanek, Joanna, prawdopodobnie cierpiąca na schizofrenię, dostaje na tle tej legendy regularnej obsesji i zaraża nią siostry. Miejscowi lekarz i aptekarz chcą go zniszczyć z czystej zawiści o powodzenie u kobiet. A jeszcze naraził się niektórym politycznie, sprzeciwiając się zburzeniu murów obronnych. Od początku miał przechlapane, a dodatkowo jeszcze kumuluje się na nim złość byłych kochanek, które rzeczywiście traktuje nader cynicznie. Zabawne, ale można też narysować paralelę między księdzem Grandier a Don Giovannim: kiedy ten ostatni wzywany jest przez posąg Komandora (symbolizujący śmierć) do żalu za grzechy, wykrzykuje swoje zdecydowane nie. Grandier zaś, wzywany do wyznania, że działał za sprawą szatana, i podpisania zeznań, też mówi: nie. Oczywiście przyczyny są zupełnie inne, ale jest jakieś podobieństwo szczerej nieugiętości. Don Giovanni nie uważa, by robił coś złego, działa zgodnie ze swoją naturą. Grandier, owszem, przyznaje się do rozpustnego życia, czyli do grzechów, które rzeczywiście popełnił; nie chce tylko dać sobie dopisać tych, których nie popełnił. Ostatecznie każdy z nich ginie w płomieniach – il dissoluto punito. Ale jedna jest wielka różnica: długie sceny męczeństwa i tortur czynią z Grandiera figurę chrystoidalną. To wydało się swego czasu bluźnierstwem niejednemu kościelnemu hierarsze; i w czasach PRL, jak opowiada kompozytor, musiał go bronić bardziej otwarty w tych kwestiach kardynał Wyszyński.
Zawsze lubiłam Diabły Pendereckiego, jego pierwszą próbę operową, stojącą jeszcze obiema nogami po stronie awangardy. Teraz kompozytor przerobił swoją operę. Czy dobrze przerobił? Cóż, w pewnym sensie rzeczywiście jest to inne dzieło. Poczynając od tego, że nie krępując się już niemieckim zamówieniem przywrócił operze język oryginalny pierwowzoru – angielski (libretto powstało na kanwie sztuki Johna Whitinga Demony, będącej scenicznym opracowaniem książki Aldousa Huxleya). Od razu inaczej to brzmi. Ponadto część opery przerobił, część skreślił, część dodał. Nie wiem, jak odczuwałoby się różnicę, gdyby były przerwy między aktami; realizacja Keitha Warnera idzie jednym ciągiem (spektakl premierowy trwał dwie godziny i 10 minut) i, mnie przynajmniej, końcówka wydawała się już zbyt przeciągnięta, ale też nie jestem pewna, czy to nie zmęczenie po prostu. Obawiałam się trochę, że wyjdzie z tego coś na kształt Polskiego Requiem, które jest w pewnym sensie stylistycznym patchworkiem – pisane przez tyle lat, podczas gdy stylistyka kompozytora zmieniała się (choćby w zakresie instrumentacji) – a tu przecież różnice są jeszcze większe, bo punktem wyjścia była stylistyka końca lat 60. Zresztą Penderecki z czasem dopisywał tu także trochę nieco odmiennych stylistycznie kawałków, choćby w latach 70. (scena z Philippe, teraz jeszcze wydłużona). Teraz pilnował bardziej, żeby zakamuflować szwy, ale jeśli ktoś zna wszystkie jego stylistyki, zauważy różnicę między fragmentami pozostawionymi, jak było (tylko ze zredukowaną trochę orkiestrą – w końcu zaczęło się właśnie od prośby wydawcy o zmniejszenie orkiestry, by wystawianie dzieła stało się bardziej opłacalne), a dopisanymi.
Trochę więc zostały stępione pazury, które tak w tej operze lubiłam, ale trochę ich mimo wszystko pozostało. W każdym razie realizatorzy zrobili, co mogli, by rzecz robiła wrażenie. Keith Warner (pamiętamy mu okropne Wesele Figara, a jakże) tym razem naprawdę się przyłożył i stworzy spektakl żywy, dość dosłowny, ale nie nadmiernie. Miał też swoją rolę w nowym opracowaniu libretta. Znakomicie przygotował spektakl muzycznie Lionel Friend (podobno było dużo prób, także przed wakacjami – efekty słychać), świetni byli też główni soliści: Louis Otey jako Grandier i Tina Kiberg w roli Joanny. Dobre też były role poboczne, wykonywane zarówno przez śpiewaków zagranicznych, jak i polskich (zabawne role charakterystyczne Krzysztofa Szmyta jako Adama i Roberta Gierlacha jako Mannoury’ego).
Warto ten spektakl obejrzeć.
Komentarze
Pobut(k)a.
Pani Doroto – byliśmy wyraźnie na różnych spektaklach. Mistrz Penderecki nie powinien pisać oper – to generalne wrażenie. Inscenizacja górowała nad muzyką, choć jej powtarzalność pod koniec nużyła. Muzyka (w operze !) W Diabłach była jedynie irytującym tłem. Brak przerw zdecydowanie przeszkadzał. Słowem jeśli nie nieporozumienie to na pewno porażka. Proszę zwrócić uwagę jak ubogie i płytkie były oklaski na zakończenie. Cisza przy trzeciej (niepotrzebnie odsłanianej) kurtynie…
Zasadnicza różnica między Grandierem a Don Giovannim polega na tym, że kara, jaka spotyka księdza jest niezasłużona, a Giovanni całkowicie zasłużył na swoją. Co więcej, Giovanniego karze Bóg, a Grandiera – ludzie, uzurpujący prawo do wymierzania Boskiej sprawiedliwości. W Giovannim wina jest po stronie bohatera, w Diabłach – po stronie oprawców.
Dzień dobry 🙂
PMK – to jest wszystko oczywista oczywistość, ale też Grandier nie jest całkiem w porządku (choć kara jest za coś innego, niepopełnionego, i to jest główny dramat). W gruncie rzeczy postępuje z kobietami jak DG, więc dlaczego stosować tu podwójne standardy? Philippe zwodzi ślubem podobnie jak DG Donnę Elwirę (której tamten przynajmniej nie zrobił dziecka) 😉
Witam Mirkę. Jak zawsze jest to rzecz gustu. Po prostu każda z nas odczuwała coś innego – nie mogę tego inaczej skomentować. Ale stwierdzenie, że mistrz Penderecki „nie powinien pisać oper”, jest zbyt daleko idące. Zna Pani pierwotną wersję Diabłów, czy Czarną maskę, czy Króla Ubu?
Ja ani nieporozumienia, ani porażki nie odebrałam. Były dość obfite oklaski podczas wyjścia na scenę głównych realizatorów, a zwłaszcza podczas wyjścia kompozytora. Buczenia nie było, co w naszym teatrze już jest osiągnięciem 😉 Większość zdań, z jakimi się spotkałam po spektaklu (a nie byli to tylko „krewni i znajomi”), była pozytywna. Każdy odbiera po swojemu i rozumiem, że rzecz się nie musi podobać, ale po co takie generalizacje?
A teraz jadę do Krakowa – na Ubu 🙂
No właśnie. Ja np. zawsze świetnie się ubawiałem na różnych „Ubach”.
I dziękuję za zachęcenie do warszawskich Diabłów, bo bez niego jakąkolwiek Warnerowską produkcję po Weselu omijałbym szerokim łukiem.
Ależ oczywiście – to rzecz gustu. Przedstawiłam wyłącznie swoją subiektywną opinię. Co do odbioru spektaklu przez dobrze wychowaną „premierową” publiczność pozostanę przy swoim zdaniu, że podziiękowania po spektaklu były wyłącznie kurtuazyjne. Oczywiście trudno nie podnieść się z fotela i nie bić braw, gdy na scenie pojawia się sam Mistrz Penderecki. Ale aplauz był rzecz jasna za całokształt a nie za spektakl. Sama mam wielki szacunek do Jego twórczości …za wyjątkiem oper. Być może nie chodzi tu o samą muzykę a o formę opery. Aha – „moje” otoczenie oglądających, nie znajomi, nie rodzina było rozczarowane spektaklem…
Serdecznie pozdrawiam
Mnie się bardzo podobało, zarówno wystawienie jak i wykonanie. Zastanawiam się tylko dlaczego nie było przerwy (to już drugi raz się zdarzyło w ciągu ostatniego czasu – wystawianie kilku aktów bez przerwy)? Wyjście do opery, do tego na premierę, jest nie tylko po to, żeby tę operę obejrzeć ale też jest to wydarzenie towarzyskie – miło jest spotkać w przerwie znajomych, napić się wina, porozmawiać o przedstawieniu, obejrzeć wystawę w salach teatru. Tworzy się wtedy cały taki fajny kulturalny wieczór z wyjściem do teatru. Przerwa też na pewno przydaje się artystom, zwłaszcza orkiestrze. Bez przerwy ja odnoszę wrażenie, że dyrekcja (czy może reżyser) daje sygnał – no dobrze, obejrzeli to teraz wynocha. Wczoraj zabrakło mi też jakiegoś ufetowania Pendereckiego – może dyrektor mógłby mu dać kwiaty, może orkiestra mogła zagrać „Sto lat”. W końcu nie zdarza się zbyt często oglądanie żywego autora prawdziwej opery na scenie, a już w Warszawie…. Mamy wielkiego światowego kompozytora, kończy on 80 lat, wystawia się polską premierę nowej wersji znanej, światowej opery jego autorstwa i nie ma gali z tej okazji – smutno. Chyba dyrekcja ma jakieś zupełnie inne zainteresowania.
Nie widzę żadnych „podwójnych standardów”, bo nie ten sam trybunał osądził Grandiera i Giovanniego i nie za to samo ich sądził. Grandier ginie nie za to, co zrobił, ale za coś innego, zamordowany przez ludzi. Pan Bóg może by go ukarał za uwodzenie kobiet, ale to nie on wymierzył mu karę.
Zresztą za takie męczeństwo pewnie dostał amnestię w górze i nawet w piekle się z Giovannim nie spotka.
Wytrwałość receptą na sukces:
https://www.youtube.com/watch?v=STKsgAetWPo
O „Diabłach” ani słowa, bo dopiero się wybieram. Ale dwie godziny bez przerwy dla mnie to długo. Trudno, przeżyjemy. Byłam na pierwszej odsłonie przedpremierowych preludiów, z udziałem Mistrza. Sympatycznie, kameralnie (Sale Redutowe) bez bez pompy, ale na scenie z Mistrzem: po każdym utworze („Missa Brevis”, „Divertimento”, „Koncert altówkowy”) dziękował wykonawcom. Były kwiaty, ale obecności wysokiej dyrekcji nie odnotowałam. Może przegapiłam. A 5 bm też w Redutowych, też Penderecki, druga część z cyklu koncerty przedpremierowe. Tylko znowu ta godz. 21…:)
2h 10′ jednoaktowej opery, czy jak kto woli – spektaklu teatralnego z doskonałym podkładem muzycznym – fascynującej inscenizacyjnie to nie jest przesadnie długo. To tak jak jeden akt u Wagnera, a nikt nie narzeka.
Rzeczywiście krótkie oklaski, ale może „premierowa publiczność” już wychodziła na popremierowy coctail – gdzie druga część owacji była.
Sama końcówka Diabłów może nadmiernie przeciągnięta ale nie w sensie czasowym tylko treściowym. Dosłowność chyba niepotrzebna; od początku przecież wiadomo – historia uczy – jak to się skończy …
nowa 13:53
wysokiej dyrekcji nie sposób przegapić 🙂
Pani Kierowniczko,
podziwiam, jak można pamiętać i odróżniać gdzie Maestro ścinał, cerował i nicował… Cholesterol i lipidy poniżej dolnej normy !!
HB 11:59
Aczkolwiek 2,10 upłynęły jak z bicza strzelił, to jednak przyznaję, że przerwa z tzw. wzglądów towarzyskich (wystawa partytur Maestro, wystawa zdjęć pseudo-rewizyty Dalego) mogłaby być. Ale spójność narracji chyba by na tym bardziej ucierpiała.
Jak to pogodzić ?
@lesio 14:36
Też podziwiam 🙂
Pamiętam (chyba z jakiegoś DVD) pierwszą wersję „Diabłów” z Andrzejem Hiolskim, nigdy nie widziałam tej opery na żywo i żałowałam,że raczej u nas się jej nie uświadczy. Teraz za to chyba była okazja żeby poznać aż dwie różne inscenizacje, bo Opera Krakowska w ramach jubileuszu wznowiła spektakl Laco Adamika sprzed pięciu lat (rozumiem,że chyba była to wersja pierwotna?),o którym dobrze pisze mkk :
http://bachandlang.blogspot.com/2013/09/diaby-lepsze-niz-piec-lat-temu.html
Może nie jest to tylko jednorazówka i zostanie na dłużej w repertuarze ?
W ramach tego samego jubileuszowego przeglądu Opera Wrocławska pokaże w Krakowie „Raj utracony”, też sprzed pięciu lat. Kompozytor powiedział po premierze,że to jak dotąd najlepsze jej wystawienie 🙂 Nie mam skali porównawczej,ale siedziałam przez cały spektakl jak w transie. Później byłam na tym spektaklu jeszcze dwa razy, żeby sprawdzić,czy to oczarowanie dalej trwa. Trochę osłabło z czasem, ale dalej uważam, że to bardzo piękne przedstawienie . O ile wiem, Kierownictwo zaszczyciło nas wtedy, ale nie pamiętam czy poddało się np. demonicznemu urokowi Nabila Sulimana jako Szatana 😉
A „Ubu” znam tylko z płyty nagranej przez TW-ON za czasów Jacka Kaspszyka,więc trochę zazdroszczę PK tej wyprawy do Krakowa ( jakoś łatwiej byłoby mi dotrzeć tam,niż do Opery Bałtyckiej ). Na pociechę (?) pozostała mi lektura trójgłosu recenzenckiego, udostępnionego przez nieocenionych operomaniaków z opera.info.pl :
http://opera.info.pl/index.php/wiadomosci-aktualne/1202-trzy-recenzje-z-ubu-rex-w-operze-baltyckiej
Skoro już jesteśmy przy zacnych jubileuszach, to godzi się wspomnieć, że dzisiaj dziewięćdziesiąte urodziny obchodzi Stanisław Skrowaczewski, ciągle czynny ( i to jak czynny ! ) dyrygent 🙂
W zeszłym roku w ramach większej trasy koncertowej spędził kilka dni we Wrocławiu,gdzie nie tylko poprowadził koncert,ale i został bohaterem filmu. Kolejny dowód na to, że ludzie bardzo zajęci nie mają czasu się starzeć 🙂
http://wroclawfilmcommission.pl/produkcje/stanislaw-skrowaczewski/
A o 19:30 retransmisja koncertu krakowskiego pod dyrekcją Jubilata
Dodajmy, że OehmsClassics uczciła Maestra wydaniem kompletu jego nagrań, zarejestrowanych dla tej wytwórni w latach 1991-2007, na 28 CD. Poza kompletami symfonii Beethovena, Brucknera, Schumanna i Brahmsa jest też Berlioz, Bartok, koncerty Chopka z Ewą Kupiec oraz muzyka samego Jubilata.
Pozdrówki Wam przesyłam z Hotelu „Chopin” przy Rondzie Mogilskim (zwykle tu mieszkam, kiedy przyjeżdżam do opery).
Po kolei:
@ Mirka: ja siedziałam na parterze i natychmiast po zakończeniu utworu widziałam, jak kilka osób spontanicznie wstało, a były to osoby, których z branżą nie kojarzę. Później oczywiście był stojak powszechny, ale to już inna sprawa.
@ HB, lesio – to chyba rzeczywiście taka moda z tym graniem bez przerw. Reżyserzy boją się, że im się dramaturgia rozpadnie. W tym wypadku mam wrażenie, że jednak przerwa by nie zaszkodziła – męczeństwo jest dopiero na końcu.
@ lesio, ew_ka – ja oczywiście nie pokażę dokładnie taktów, w których kompozytor „szył”, zwłaszcza że robił to dyskretnie. Ale jeśli są charakterystyczne chromatyzujące melodie śpiewane z neo-neoromantyczną harmonią, to wiadomo, że to jest późniejsze, a jeśli są proste i ostre brzmienia z dużą ilością perkusji, to wiadomo, że pochodzą z wersji pierwotnej 🙂
@ nowa: najwyższa dyrekcja miała obowiązki wręczowe na Koryfeuszach, zresztą prosto z estrady – przynajmniej tak zapowiadał – pognał do siebie na ten koncert. Czy dotarł, to już inna sprawa… 😉
Dzięki za wszystkie linki! A teraz ja mam ogłoszenie. Czy ktoś miałby ochotę wybrać się na Diabły we wtorek? Mam dwa bilety na zbyciu.
@ HB: „… dlaczego nie było przerwy… Bez przerwy ja odnoszę wrażenie, że dyrekcja (czy może reżyser) daje sygnał – no dobrze, obejrzeli to teraz wynocha.”
Nie byłam i się nie wybieram. Mam już za sobą udrękę na kilku przedstawieniach tzw. oper Pendereckiego, więc tym razem wystarczy mi ta wymiana zdań. A co do przerwy, to mnie się wydaje, że i dyrekcja, i reżyser, i sam kompozytor wreszcie unikają jej, bo obawiają się o frekwencję po takiej przerwie? Znajomi byli na tym przedstawieniu i wrócili wściekli, że nie mogli uciec z teatru najszybciej jak tylko było możliwe…
ad PK
nie mam podzielności uwagi, przyznaję, bardziej śledziłem akcję, scenografię, grę świateł niż muzykę. Więc już tuż po premierze sobie pomyślałem, że powinienem się wybrać na Diabły raz jeszcze..
Jeżeli więc tikety Pani Kierowniczki nie zostały jeszcze zareflektowane – chętnie skorzystam 🙂
A kontynuując cykl Pendereckiego spróbuję jeszcze jutro do TWON na drugie z Preludiów Premierowych – w programie Trio smyczkowe i Sekstet
lesiu – chętnie Ci je jakoś przekażę, jak mogę to zrobić? Jesteś dziś w FN?
@ Saba
Nie byłem na przedstawieniu, nie wiem też, czego słucha bez udręki Pani i jej znajomi, ale proszę sobie jednak darować sformułowania typu: tzw. opery Pendereckiego, bo to nic nie mówi, a w dodatku (przynajmniej mnie) brzydko się kojarzy.
@ ścichapęk
Nie jestem ekspertką Panie ścichapęku, ale one są dla mnie tzw. operami, bo to raczej dramaty muzyczne, nawet jeśli jeden z nich „buffo”. I mnie to się wcale „brzydko” nie kojarzy. A bez udręki słucham w operze wszystko, z grubsza od Monteverdiego po Szostakowicza. Podobnie moi znajomi. Dają też uszy nasze za własne pieniądze szansę dziełom całkiem współczesnym – polskim zwłaszcza. Ale proszę nie odmawiać im prawa do ewakuacji, kiedy bolą. A wychodzenia w trakcie przedstawienia unikamy z szacunku dla zachwyconych, więc przerwa by nie zaszkodziła.
@ Saba
Nie wiem, ilu z nas tu piszących czuje się ekspertami i ma na to papiery, nikt tego również od Pani nie wymaga, lecz na moje ucho owo „tak zwanych” zabrzmiało jednak obraźliwie, zwłaszcza bez objaśnienia, co autor ma na myśli. Znam sporo dzieł nazwanych operami, które w Pani oczach zapewne tym bardziej nie zasługiwałyby na to miano (z najbardziej przeze mnie ulubionych – choćby Einstein on the Beach).
I nikomu nie odmawiałbym prawa do ewakuacji z tej plaży nawet po sześciu minutach, tym bardziej że za tłumnym plażowaniem nigdy nie przepadałem.
Doceniam wszakże tak cenne materialne wsparcie dla dzieł współczesnych, zwłaszcza polskich, oraz przyjmuję tłumaczenie, że inkryminowane „tzw. opery” pojawiło się bez intencji obrażenia kompozytora.
Nie bardzo tylko rozumiem ten wewnętrzny przymus objawiania światu swych koncertowych czy operowych zaniechań, bez choćby najskromniejszego uzasadnienia, które by cokolwiek wnosiło do dyskusji. Proszę wybaczyć szczerość, ale who cares…
@ ścichapęk
Z tych plażowych, to ja lubię Death in Venice, nawet w tłumie. Einstein on the Beach jeszcze ciągle przede mną, ale obiecuję, nadrobię swoje nieuctwo, bo każdego Glassa mogę słuchać nawet z zamkniętymi oczami. „Operowego” Pendereckiego nie zawsze, co „objawiam światu” bez „wewnętrznego przymusu”, ale też bez wstydu. A who cares? Proszę wybaczyć spostrzegawczość, ale choćby Pana, ścichapęku.
@ Saba
Sama Pani przyzna, że pierwotny wpis mógł sugerować całkiem co innego; ja np., nie znając innych, jako muzykę Pani nieudręczającą obstawiałem raczej Funiculi, Funicula na 33 tenorów, a tu miłe zaskoczenie… Właśnie zabrałem się do solidnej lektury blogowych wpisów od początku (a jest tego bezlik), więc na przyszłość nie dam się zmylić.
Oczywiście zgadzam się również w kwestii przerwy; może nie wysnuwałbym aż spiskowych teorii, ale każdy, a już zwłaszcza ktoś dobrze wychowany, powinien wiedzieć w chwili zakupu biletu, że możliwości ewakuacyjne będą ograniczone.
Proszę jednak też przyznać, że tzw. opery mogły niezorientowanym nasunąć – jakże Panią krzywdzącą – myśl o chęci nieeleganckiego zdeprecjowania dzieł Mistrza, w dodatku już niedługo dostojnego Jubilata. Ja na wszelki wypadek wolę takich dwuznaczników unikać.
I trzymać się wypróbowanej zasady: aut bene, aut nihil (de gustibus et mortuis; zawsze zresztą można coś dołożyć, ku ogólnemu pożytkowi). Choć, przyznaję, czasem nie daje się zdzierżyć…
Tymczasem zwracam honor, nie tylko z racji szklannych powinowactw. Brittenowskich zresztą takoż. Kto by pomyślał…
O, ścichapęku, powodzenia w lekturze! 😀 I proszę się przygotować na rozmaite typy literatury, w tym popularnej… 😉
Dzięki czemu przynajmniej uniknie się powtórzeń i niewczesnych posądzeń (no, może nie tych ze sklerozy już poczętych, ale to rzecz insza).
Co racja, to racja Panie ścichapęku, więc Wielkiemu Jubilatowi honor zwracam, jeśli nim „tak zwaniem” swoim niechcący zachwiałam, jawna grzesznica. Miło było pogawędzić i pozostaje mi na koniec nadzieja na wspólną przerwę lub nawet dwie na jakimś Brittenie, w tłumnym plażowaniu rzecz jasna, bo jakże by inaczej…
@ 21.17
zdeprecjonowania;
ale wyszło, taki to koniec żałosny popisywania się zagranicznem słownictwem – potem nikt nie wierzy w klawiaturę, najwyraźniej pochodzenia wiadomego.
(Chciałem proweniencji, alem się w porę ugryzł w palec).
@ Saba
Żeby. Tego Brittena to na razie u nas „wciale”, jak zauważył PMK. Ale co wymagać, jak w samym Widniu (WSO) bodaj tylko goły Piotruś G. (a ci to już mogliby się wysilić).
@ Saba
Choć „wciale” to w TWON, a w ogóle to nie całkiem: zimą dali w dawnej drukarni na Mińskiej kilka przedstawień Gwałtu na Lukrecji. Siły w zasadzie młodzieżowe tylko, ale wrażenia (i wzruszenia) gwarantowane. Polecam gorąco – jest też zresztą żywy ogień na scenie – jeśli tylko wróci.
Więc może jednak…
Dla informacji, jeszcze raz : Grimes był w Polsce grany po raz ostatni 55 lat temu (Opera Bałtycka). Billy Budd nigdy. Obrót śruby – raz, pod koniec lat 70, w Teatrze Dramatycznym, w ramach gościnnych występów Opery z Glasgow. W zeszłorocznym wywiadzie na Dwójce, na pytanie o brak Brittena w repertuarze TWON w roku brittenowskim, dyrektor Treliński żachnął się i rzucił – nie gwarantuję dokładności cytatu – że opera to nie mauzoleum.
W drukarni na Mińskiej??!!
P. S. Miłość do trzech pomarańczy nadal czeka na polską premierę.
Tak, siły młodzieżowe z Uniwersytetu Warszawskiego daja wspaniały spektakl Gwałtu na Lukrecji w pomieszczeniach Drukarni na Mińskiej – taki modny styl umieszczenia opery w postindustrialnej przestrzeni – zresztą oczywiście z braku sali będacej w zasiegu takich młodych ludzi, ale ma to wielki walor inscenizacyjny.
a co do Brittena w TW-ON to wystarczyło by wznowić za dyr. Trelińsiego przeciez przygotowaną i znakomicie odebrana przez publicznośc Curlew River. Obsada jest…
Obsady już nie ma. Główną postacią był tam Jacek Laszczkowski, który już od paru lat nie śpiewa sopranem. No, chyba że nauczyłby się ktoś nowy, np. Jan Monowid. Ale podobno licencja na ten spektakl już się skończyła 🙁 Szkoda, bo był to piękny spektakl.
Na Mińskiej jest w tej chwili cała przestrzeń różnych hal, fabryczek i innych takich, obecnie pracowni, klubów i knajpek; nazywa się to Soho Factory, żeby tak atrakcyjnie-zagranicznie było. Ale te hale naprawdę są bardzo fajne. Ostatnio byłam tam na koncercie Warszawskiej Jesieni.
A do drukarni jeździłam za komuny drukować moje już nieistniejące pisemko… Pamiętam ten zapach ołowiu i farby drukarskiej rzucający się w nos już od Grochowskiej.
Miłość do trzech pomarańczy widzieliśmy raz w Warszawie dzięki Teatrowi Bolszoj.
Moje zdumienie wynikało nie z tego, „że” (przeciwnie, wielkie brawa), ale z tego – gdzie! Ale cóż, natura nie znosi próżni.
Ano właśnie : raz, dzięki wizycie. A nie jest to w końcu dzieło szczególnie długie, trudne i kosztowne w produkcji. Za osiem lat setna rocznica prapremiery Miłości. Ciekawe, czy któryś z polskich teatrów zdąży jeszcze w tym stuleciu.
The Rape of Lucretia oglądałem chyba w lutym. Zimno było jak w psiarni, ale za to akustyka eksdrukarni dla mnie bardzo ciekawa, z pasującym tu pogłosem, nawet początkowo sądziłem, że może z mikroportami.
Głosy brzmiały doskonale. Ogólnie bardzo to profesjonalne było.
Strongly recommended, że się powtórzę, ale wrażliwsze natury uprasza się jednak o zabranie chusteczek.
Zresztą gdyby się ten czy inny dyrektor na The Rape pofatygował, toby może zdanie zmienił.
Na The Rape szykowałam się w 2008. Planowali go na scenie kameralnej TWON dyrektorzy Pietkiewicz i Karczykowski. Miał conductor-wać Szymon Bywalec i director-ować Henryk Baranowski, co odświeżyłam sobie teraz w pamięci z paradnej książki zapowiadającej tamten sezon. Chyba jednak Gwałtu wtedy nie było, a ten w drukarni umknął mi jakoś. Żałuję.
@ Saba
Tak, chyba do niego wtedy nie doszło… Ale może wróci nowy, bo obsada – jako się rzekło – młoda, więc rokująca.
A w ogóle, bądźmy dobrej myśli: po grudniowym wzmożeniu jubileuszowy rok się skończy – i różne produkcje pewnie potanieją.
Może coś się nam z tego uda uszczknąć, jakieś gościnne występy z Obrotem śruby na przykład, albo co insze.
Możem nadmierny optymista, niech tam. Billy’ego też bym chętnie zobaczył, bo arcydzielne, choć czegoś mi jednak na tym okręcie zawsze brakowało… Ale najbardziej chyba cieszyłbym się na Śledzika, jakoś szczególnie mi bliskiego.
Może szacowne decydenckie gremia wezmą sobie w końcu do serca, że B.B. nie samym Grimesem stoi…
Gwałt owszem, był, ale w Krakowie (za sprawą Ryszarda Karczykowskiego), bardzo krótko, dobrych kilka lat temu.
A Jacek Kaspszyk ostatnio nawet przypomniał, że za początków jego kadencji w TWON przebąkiwało się o Grimesie…
„Samym Grimes’em” ? Po blisko 55 latach od jedynej polskiej inscenizacji, będzie chyba można mówić o „wtórnej polskiej premierze”… A na tym okręcie, to ścichapękowi chyba sopranów brakuje, chyba, że te parę chłopięcych. Herring był akurat trzy razy, w tym raz TW (1986), czyli z nim jesteśmy stosunkowo OK.
A przy okazji i poza tematem, Panie Piotrze – od dawna chciałam zwrócić uwagę – „Attiala” (zapowiadany teraz koncertowo) też był w TW, tak dawno, że można było zapomnieć – w 1852. A Pan u siebie…, że wcale. To tak dla zwrócenia uwagi, na wypadek dodruku.
Attila, oczywiście, sorry.
@ Piotr Kamiński
Rzecz jasna dobrze, że P.G. będzie, ale czy naprawdę musimy poprzestawać tylko na tym, skądinąd wspaniałym, ponuractwie, od którego można łatwo dostać doła, zwłaszcza jak kto ma skłonność…
Co do Budda, to (pominąwszy, że tyż nie farsa) – oczywiście tak, Szanowny Panie Piotrze: dla mnie w operze niewiasty być muszom, im więcej, tym lepiej, lecz przynajmniej żeby ta jedna… A knabensopranów zamiast nich nigdy jakoś nie lubiłem (także w Bachu). Choć oczywiście z chęcią pobiegłbym na polską premierę Budda, mimo wszystko, gdyby się zdarzyła. Ciekaw jestem swoją drogą, czy są w ogóle jakieś inne opery kompletnie bezpaniowe, przynajmniej z tych bardziej rozpoznawalnych i coś wartych, choć ciekawość to – w świetle mej solennej deklaracji – jakby teoretyczna.
Na Herringu w ’86 niestety nie byłem, choć do opery już chadzałem – ale wtedy jeszcze te klimaty były mi raczej obce; w tym wysofistykowaniu się człek rozsmakowuje z wiekiem dopiero. Uważam jednak, że prawie 30 lat to całkiem już dostateczny okres karencyjny.
A poza tym, poza odfajkowaniem, że premiera się (lepiej czy gorzej) odbyła, też się chyba liczy, żeby z tego jakaś frajda wynikła dla ludzi, a takową Śledzik chyba gwarantuje.
To może się jeszcze dołożę do Saby z pytaniem spoza Brittena: czy nieobecność Alberica Magnarda w Tijo ma wyłącznie przyczyny artystyczne (wtórność wobec Wagnera?), czy też może jakieś inne.
Przyznaję, że odpowiedź: objętościowe uznałbym za nieco wykrętną.
Nagrań oper Magnarda zapewne nie jest wiele, ale np. Guercœur pod Plassonem od dawna widnieje w katalogu EMI w doborowej obsadzie, a to wszak jedno z podstawowych kryteriów, które Pan bierze pod uwagę, jak zauważyłem.
No tak, Mistrz Penderecki kończy 80 lat, wielki Jubileusz, tyle, że nikt nie chce go na świecie grać. A jeśli już, to przy wydatnym udziale strony polskiej (myślę tu przede wszystkim o IAM). Trochę słabo jak na „najwybitniejszego polskiego kompozytora po Szopenie”. Prawda jest taka, że to co od wielu lat tworzy Mistrz jest niestety kiczowate, przewidywalne i epigońskie.
No bez przesady, że nigdzie go nie chcą grać.
Tutaj można poczytać, gdzie go grają w tym roku: http://www.krzysztofpenderecki.eu/
I nie mają te wykonania wiele wspólnego z IAM.
Co do Diabłów, byłam wczoraj.
Muzyka niesamowita i przerażająca – cudowna scenografia i światło.
Wytrzymałam 1 godzinę 20 minut – przez cały czas byłam przerażona – dzwoniło mi w uszach, potworne tętno – gdybym nie wyszła dostałabym zawału lub zaczęła krzyczeć.
Bardzo bym chciała zobaczyć i posłuchać spektaklu w całości – wydaje się, że dla mnie jedyna możliwość to obejrzenie tego spektaklu na ekranie.
monika_p – witam. To rzeczywiście musi być trudna do zniesienia muzyka, kiedy słucha się jej pierwszy raz. Nawiasem mówiąc właśnie ostatnio patrzyłam na komentarze na YouTube pod kompozycjami Pendereckiego. Pod np. Przebudzeniem Jakuba było wiele komentarzy mówiących o tym, jaka to straszna muzyka (w sensie straszenia). Choć i wyrazy fascynacji, a często jedno i drugie. Nie wiem, czy to wynika ze skojarzeń z horrorami, do jakich ta muzyka bywała używana (Egzorcysta, Lśnienie itp.), czy też reżyserzy, którzy wybierali ją do swoich horrorów, mieli nosa 😉 Mnie te utwory nie straszą, ale ja przywykłam. W Diabłach to inna historia – sam temat jest straszny i adekwatnie muzycznie zilustrowany.
Droga Sabo, domyślam się, że „Attiala” to Attyla Verdiego. Nic mi nie było dotąd wiadomo o wystawieniu tej opery w roku 1852 w Warszawie (czy można prosić o jakieś szczegóły?), natomiast już po publikacji dowiedziałem się, że opera była grana raz po wojnie, w roku 1968, w Operze Poznańskiej. Trudność polega na tym, że nie istnieje żadna pełna dokumentacja w tej mierze, trzeba się więc opierać na bazie Zaspu, którą przejął e-teatr. Są tam jednak luki, zarówno w operze zresztą, jak w teatrze. Brakuje czasem przedstawień, na których sam byłem, albo takich, o których wiem (Holender w Poznaniu, po Październiku). Jest wprawdzie niezwykle cenny skądinąd Słownik Biograficzny Teatru Polskiego Wiedzy Powszechnej, gdzie umieszczono na końcu piękną listę tytułów wspomnianych w tekście – ale nie ma do nich indeksu i nie sposób się dowiedzieć, czy, kto, gdzie i kiedy te dzieła grał. Teraz wiedzę o tym uzupełniła pięknie pani Małgorzata Komorowska („Za kurtyną lat”), dotyczy to jednak tylko okresu międzywojennego. Już po publikacji książki dotarły do mnie sprostowania z różnych stron, dotyczące właśnie scen polskich i powinny zostać wprowadzone przy najbliższej okazji. Im ich więcej, tym lepiej.
Drogi Scichapęku, przede wszystkim – informacja. Guercoeur jest w wersji francuskiej, co 18 lat temu, gdy ustalaliśmy z francuskim wydawcą listę tytułów, wydawało się oczywistością, właśnie ze względu na nagranie (1986). Niestety, do roku 2003 i publikacji, nie byliśmy w stanie odnotować ani jednej, nowej produkcji tej opery (nic od czasu spóźnionej prapremiery paryskiej w roku 1931), a jeśli czegoś nie przegapiłem (każde sprostowanie bardzo mile widziane), nie doszło do niej również przez ostatnie dziesięć lat. Z tego też powodu, w porozumieniu z wydawcą polskim, tytuł został usunięty z wersji polskiej (podobnie jak kilka innych tytułów „francuskich” o znaczeniu lokalnym).
Obecność na płytach nie była zresztą szczególnie istotnym kryterium doboru, skoro lista została ustalona, zanim jeszcze zaczęło się sprawdzanie, czy i kto utwór gdzieś nagrał. Chyba tylko w jednym wypadku fonografia wpłynęła na jej zawartość : nagły boom oper Vivaldiego kazał nam dodać parę tytułów.
Przede wszystkim jednak warto przypomnieć, że w książce tego typu autor nie ustala listy tytułów wedle własnego widzimisię, choć niektórzy zdają się tak sądzić. Obie listy zostały ustalone w ścisłym porozumieniu z wydawcami. Myślę, że ustalone trafnie, skoro tylko raz usłyszałem zarzut, że czegoś jest w książce za dużo (w Polsce: że za dużo „nikomu nieznanych francuskich oper barokowych”), głównie zaś zarzuca się książce to, czego w niej nie ma, co interpretuję pozytywnie: 1. krytyk nie znalazł żadnej usterki w tym co jest; 2. krytyk przeczytał całość od deski do deski i jest tak zachwycony, że „jeszcze by chciał”, jak kotek Tuwima.
Panie Piotrze,
1. Saba dokonała autokorekty o @18:05,
2. „Jeszcze by chciał”, bo braki w niektórych działach (opera współczesna) bywają nader palące, a nie zawsze da się zdobyć o nich wystarczającą ilość informacji innymi kanałami.
@PMK 10:43
>przeczytał całość od deski do deski i jest tak zachwycony, że „jeszcze by chciał”, jak kotek Tuwima <
o,to to właśnie ( czyli yes,yes,yes – że zacytuję klasyka 😀 )
Czekam na wydanie drugie rozszerzone (albo tom III – suplement ) i chyba nie jestem odosobniona w tym oczekiwaniu 🙂
Przepraszam, ale u mnie się ta korekta czegoś nie wyświetla.
Książka zawiera tytuły, które albo funkcjonują w repertuarze (bodaj chwilowo), albo kiedyś w nim funkcjonowały, albo są mniej znanymi dziełami autora, który odegrał „dziejową rolę”. Jest kilkunastu kompozytorów, którzy twórczość została omówiona w całości. To były podstawowe kryteria.
O ile dobrze pamiętam, upominano się o np. dzieła Andriessena. Dla porównania : w sześciotomowej, niemieckiej encyklopedii Pipera (ok. 5000 stron, setka autorów) jego nazwisko pojawia się wyłącznie w artykule poświęconym Bobowi Wilsonowi, gdzie pada tytuł De materie.
Uznałem po prostu, że ważniejsze będzie udostępnienie polskiemu Czytelnikowi np. pierwszego takiego omówienia twórczości operowej Hansa Wernera Henzego (jego nazwisko w ogóle się w bazie zaspu nie pojawia), że o Lully’m nawet nie wspomnę.
Zapewniam Panią, że gdybym chciał umieścić w książce wszystko to, czego nieobecność mi zarzucono – w dziedzinie opery polskiej, opery francuskiej (jest na francuskim amazonie lista wprost oszałamiająca, z pretensjami), opery współczesnej, itd, książka miałaby dwa razy większą objętość, a praca nad nią trwałaby kilka lat dłużej. A trwała w sumie lat trzynaście.
Ponieważ zaś zawsze staram się myśleć pozytywnie, pretensje owe interpretuję właśnie na dwa wyżej wymienione sposoby.
Droga ew-ko : bardzo dziękuję za uznanie, ale choć zapewne będzie wznowienie (co pozwoli poprawić usterki), „wydania drugiego, rozszerzonego” nie będzie, a przynajmniej nie tego autorstwa. Autor uznał, że spłacił swój dług wobec społeczeństwa i zajął się zupełnie czym innym…
Nie wiem jak inni, ale ja tylko nieśmiele pytałem, bo mam przypadkiem na płytach parę nieoperowych rzeczy tego „francuskiego Brucknera” i ciekaw byłem powodów jego nieuwzględnienia w polskiej wersji Przewodnika – skoro w końcu i Behrens, i van Dam…
Czyli jednak objętościowe.
Kryterium istnienia komercyjnego nagrania wydało mi się po prostu jakoś sensowne, stąd błędne przypuszczenie. Co zaś do pochwał, to oczywiście można by je mnożyć bez końca; zupełnie się nie poczuwam do wspólnoty z malkontentami.
A ten kotek to już tak ma…
Nawet nie objętościowe, zgoła, ale merytoryczne. Rozumowanie było takie: 1986 ukazało się pierwsze nagranie, bardzo nagłośnione. Listę się robiło gdzieś w okolicach 1995. Nie potrafię powiedzieć, czy bez tego nagrania tytuł by się na niej pojawił, czy nie, może i nie, rzeczywiście. Wtedy była moda na Magnarda i nadzieja, że nagranie wywoła jakąś reakcję teatrów, bodaj we Francji i że dzieło „zaistnieje” w realu. Minęło osiem lat i nic. Minęło dalszych dziesięć i wciąż nic. Trudno, nie wyszło, jest dość innych rzeczy do tłumaczenia…
Już nie pamiętam dokładnie co, ale wyleciało też parę francuskich operetek, o które wydawca francuski bardzo się upominał.
Bardzo dziękuję za miłe słowa!
Z pewnością nie ostatnie, bo zaległe lektury czekają – i skoro jest jeszcze tyle „innych rzeczy do tłumaczenia…”.
@ Piotr Kamiński
Z przyjemnością podrzucę parę szczegółów nt. Attili/Attyli w Warszawie, bo kiedyś badałam tę tradycję, a Pan z pewnością uczyni z nich pożytek. Pewnie ubawię tym przy okazji p. ścichapęka, że z wewnętrznym przymusem objawiam to światu, bo who cares? I to w wątku Wielkiego Jubilata? Ale niech tam:
Otóż Attila/Attyla (u nas wtedy Atylla) pojawił się w TW już 6 lat po prapremierze, bo 21 sierpnia 1852 r.; dyrygent: Giovanni (Jan) Quattrini, reżyseria: Leopold Matuszyński, scenografia: Michał Groński. Główni wykonawcy: Attila – Raffaele Anconi, Ezio – Francesco Steller, Odabella – Aurora Valesi, Foresto – Julian Dobrski [patrz: „Kurier Warszawski” nr 221 z 22 VIII 1852]. Grano go w tej obsadzie 6 razy: 21, 24 i 26 VIII, 26 IX, 28 X i 4 XI 1852 r. Wznowiono spektakl 30 lipca 1853 r. w zmienionej obsadzie: Attila – Hippolyte Brémond, Ezio – Lodovico Butti, Odabella – Maria Spezia, Foresto był ten sam – nasz niezrównany Julian Dobrski. Tak wykonano u nas tę operę jeszcze 3 razy w całości: 30 VII, 2 i 20 VIII, a potem jeszcze 3 razy fragmentarycznie (1 akt): 30 VIII, 20 IX i 9 X 1853 r. Proszę przyznać (a Pan jest w stanie to rozpoznać), że obsady były bardzo, bardzo…, ale… who cares?
Bardzo serdecznie Sabie dziękuję, już wpisuję w poprawki. Nie ma o tym wzmianki ani w bezcennej książce Szczublewskiego, ani w haśle „Dobrski” w Słowniku Biograficznym, gdzie tytuł nie figuruje w indeksie.
We care, Sabo!
Sabo, moze mozna dodac te informacje do bazy e-teatr?
http://www.e-teatr.pl/pl/osoby/lista.html
@ Piotra Kamiński
Cieszę się, jeśli będzie z nich pożytek. Prof. Józef Szczublewski (Odszedł właśnie – Nieodżałowany…) pominął bardzo wiele ważnych zdarzeń warszawskich z dziedziny opery i baletu, zawsze teatr interesował go bardziej. Obiecywał podobno, że zbierze drugie tyle w równie opasłym tomie, ale chyba nie było już potem zainteresowania wydawców. Może je nawet opracował, ale któż teraz się tym zainteresuje? A w Słowniku Biograficznym jest wiele braków, choć wciąż pozostaje nieoceniony. Gdyby nie on… pamięć o tamtych ludziach i ich dorobku przepadłaby z kretesem. W razie potrzeby, Panie Piotrze, służę też innymi podpowiedziami.
@ lisek
Oczywiście, bierzcie i korzystajcie, to jest ciało nasze wspólne…
@ lisek
Dziękuję bardzo za propozycję, Sabo, szkopuł jedynie w tym, że ja nie wiem, gdzie coś pominąłem, no bo… nie wiem właśnie! Trzeba by wszystko przewertować. Coś pomyślę.