„Diabły” nader aktualne

Charyzmatyczny ksiądz o wybujałym erotyzmie, histeria zbiorowa, schizofrenia („słyszenie głosów”), egzorcyzmy, konflikty wewnątrzkościelne, eliminacja kozła ofiarnego wynikająca z podłoża politycznego… kiedy Krzysztof Penderecki pisał pierwszą wersję Diabłów z Loudun, tematyka mogła się wydawać egzotyczna. Dziś – zupełnie nie.

Ksiądz Urban Grandier ma w sobie coś z celebryty – legendy o jego charyzmie i urodzie przenikają nawet mury klasztoru. Przełożona urszulanek, Joanna, prawdopodobnie cierpiąca na schizofrenię, dostaje na tle tej legendy regularnej obsesji i zaraża nią siostry. Miejscowi lekarz i aptekarz chcą go zniszczyć z czystej zawiści o powodzenie u kobiet. A jeszcze naraził się niektórym politycznie, sprzeciwiając się zburzeniu murów obronnych. Od początku miał przechlapane, a dodatkowo jeszcze kumuluje się na nim złość byłych kochanek, które rzeczywiście traktuje nader cynicznie. Zabawne, ale można też narysować paralelę między księdzem Grandier a Don Giovannim: kiedy ten ostatni wzywany jest przez posąg Komandora (symbolizujący śmierć) do żalu za grzechy, wykrzykuje swoje zdecydowane nie. Grandier zaś, wzywany do wyznania, że działał za sprawą szatana, i podpisania zeznań, też mówi: nie. Oczywiście przyczyny są zupełnie inne, ale jest jakieś podobieństwo szczerej nieugiętości. Don Giovanni nie uważa, by robił coś złego, działa zgodnie ze swoją naturą. Grandier, owszem, przyznaje się do rozpustnego życia, czyli do grzechów, które rzeczywiście popełnił; nie chce tylko dać sobie dopisać tych, których nie popełnił. Ostatecznie każdy z nich ginie w płomieniach – il dissoluto punito. Ale jedna jest wielka różnica: długie sceny męczeństwa i tortur czynią z Grandiera figurę chrystoidalną. To wydało się swego czasu bluźnierstwem niejednemu kościelnemu hierarsze; i w czasach PRL, jak opowiada kompozytor, musiał go bronić bardziej otwarty w tych kwestiach kardynał Wyszyński.

Zawsze lubiłam Diabły Pendereckiego, jego pierwszą próbę operową, stojącą jeszcze obiema nogami po stronie awangardy. Teraz kompozytor przerobił swoją operę. Czy dobrze przerobił? Cóż, w pewnym sensie rzeczywiście jest to inne dzieło. Poczynając od tego, że nie krępując się już niemieckim zamówieniem przywrócił operze język oryginalny pierwowzoru – angielski (libretto powstało na kanwie sztuki Johna Whitinga Demony, będącej scenicznym opracowaniem książki Aldousa Huxleya). Od razu inaczej to brzmi. Ponadto część opery przerobił, część skreślił, część dodał. Nie wiem, jak odczuwałoby się różnicę, gdyby były przerwy między aktami; realizacja Keitha Warnera idzie jednym ciągiem (spektakl premierowy trwał dwie godziny i 10 minut) i, mnie przynajmniej, końcówka wydawała się już zbyt przeciągnięta, ale też nie jestem pewna, czy to nie zmęczenie po prostu. Obawiałam się trochę, że wyjdzie z tego coś na kształt Polskiego Requiem, które jest w pewnym sensie stylistycznym patchworkiem – pisane przez tyle lat, podczas gdy stylistyka kompozytora zmieniała się (choćby w zakresie instrumentacji) – a tu przecież różnice są jeszcze większe, bo punktem wyjścia była stylistyka końca lat 60. Zresztą Penderecki z czasem dopisywał tu także trochę nieco odmiennych stylistycznie kawałków, choćby w latach 70. (scena z Philippe, teraz jeszcze wydłużona). Teraz pilnował bardziej, żeby zakamuflować szwy, ale jeśli ktoś zna wszystkie jego stylistyki, zauważy różnicę między fragmentami pozostawionymi, jak było (tylko ze zredukowaną trochę orkiestrą – w końcu zaczęło się właśnie od prośby wydawcy o zmniejszenie orkiestry, by wystawianie dzieła stało się bardziej opłacalne), a dopisanymi.

Trochę więc zostały stępione pazury, które tak w tej operze lubiłam, ale trochę ich mimo wszystko pozostało. W każdym razie realizatorzy zrobili, co mogli, by rzecz robiła wrażenie. Keith Warner (pamiętamy mu okropne Wesele Figara, a jakże) tym razem naprawdę się przyłożył i stworzy spektakl żywy, dość dosłowny, ale nie nadmiernie. Miał też swoją rolę w nowym opracowaniu libretta. Znakomicie przygotował spektakl muzycznie Lionel Friend (podobno było dużo prób, także przed wakacjami – efekty słychać), świetni byli też główni soliści: Louis Otey jako Grandier i Tina Kiberg w roli Joanny. Dobre też były role poboczne, wykonywane zarówno przez śpiewaków zagranicznych, jak i polskich (zabawne role charakterystyczne Krzysztofa Szmyta jako Adama i Roberta Gierlacha jako Mannoury’ego).

Warto ten spektakl obejrzeć.