Trzy premiery
Jeszcze jako pokłosie działalności poprzedniej dyrekcji Filharmonii Łódzkiej, a zarazem jako inauguracja festiwalu/sesji tutejszej Akademii Muzycznej – Musica Moderna, odbył się koncert trzech prawykonań, w tym dwóch utworów powstałych na zamówienie FŁ.
Trzy różne pokolenia: nieżyjący już Bronisław Kazimierz Przybylski (1941-2011), Paweł Mykietyn (ur. 1971) i Andrzej Kwieciński (ur. 1984). I różne muzyki, choć między dwoma ostatnimi twórcami więcej jest podobieństw.
Utwór Przybylskiego North. Symfonia koncertująca na saksofon altowy i orkiestrę jest ostatnim, jaki ukończył; na tegorocznym Festiwalu Prawykonań w Katowicach został wykonany w wersji z solową altówką, tamta wersja ma zresztą inny tytuł: Lofoten. Oba tytuły sugerują związki z północnym klimatem i kolorytem. Nie bez powodu: brzmienia są ciemne (ze smyczków – tylko wiolonczele i kontrabasy), ale przejrzyste, całość jest taką nastrojową pocztówką znad Morza Pólnocnego, nawet skrzek mew można usłyszeć pod koniec. Miło, acz nie odkrywczo.
Zaskoczył Kwieciński swoim koncertem klawesynowym zwanym, jak większość jego ostatnich utworów, z włoska – Concerto in re maggiore. Solistką była ekspresyjna Gośka Isphording, a swego rodzaju ekspresja była tu potrzebna, a jakże. Kwieciński wciąż pozostaje w lubianych przez siebie szmerowo-sonorystycznych klimatach w stylu Salvatore Sciarrino, ale zbudował na nich tym razem zupełnie coś innego: mechanizm powtarzalny jak pozytywka, choć z ciągle zmiennymi elementami powtarzanymi, którymi są efekty dźwiękowe często humorystyczne (tytułowe D-dur również jest jednym z tych elementów). Po pewnym czasie znakomicie się tym bawimy. Humor w muzyce współczesnej nie jest zbyt częsty, przydaje więc utworowi dodatkowego smaku.
Po wysłuchaniu tego koncertu, jak również Koncertu fletowego Pawła Mykietyna, można by odnieść wrażenie, że obecnie mamy czas przewrotnego powrotu repetitive music, tylko w wersji sonorystycznej. U Mykietyna jednak dominują zabawy z rytmem, wciąż spowalnianym, choć nigdy powolnym – bardzo to ciekawie przeprowadzone. Kompozytor przyznał, że wszystko wypływa z jednego wzoru matematycznego, dodając, że pisanie tego utworu mu nie bardzo leżało, nie bardzo chciało mu się to robić, więc zdał się na matematykę. Może i rzeczywiście tak było, ale efekt był dla mnie zdecydowanie bardziej interesujący niż wykonana na Warszawskiej Jesieni Wax Music, która była w istocie dziełem konceptualnym, nie muzycznym. Nie mam nic przeciwko konceptualizmowi, ale wolę czystą muzykę, i taką dostaliśmy w dobrym wykonaniu – Łukasz Długosz to firma solidna. Trzeba też powiedzieć, że orkiestra Filharmonii Łódzkiej, prowadzona przez Wojciecha Rodka, stanęła na wysokości zadania, choć w żadnym z utworów nie miała możliwości solidnego „wygrania się”. Ale czasem warto zagrać coś innego, choćby dla higieny psychicznej.
Komentarze
Pobutka.
Wszyscy śpią? Nic dziwnego w tę pogodę. Dojeżdżam już pomalu do Warszawy 🙂
W kwestii powrotu naszych kompozytorów do nurtu repetytywnego: Sinfonia Varsovia prawykonała wczoraj na Okólniku nowy utwór Marcina Stańczyka – „Muzyka tkana” – zainspirowany, jak on sam pisze, pracą maszyn tkackich, które rejestrował w Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Nie bardzo wiem, jak by się owa partytura miała do rzeczonego sonoryzmu w ścisłym sensie, ale już klimaty reichowsko-adamsowskie można w niej odnaleźć bez trudu. Co w przywołanym kontekście specjalnie zresztą dziwić nie powinno.
Był też Koncert fletowy Iberta, rzecz rzadko u nas grywana, która jednak, najwyraźniej z winy kompozytora, jakoś nie zapadła mi w pamięć (poza może końcówką).
Szczęściem na zakończenie zabrzmiała (efektownie tudzież idiomatycznie) Pierwsza Szostakowicza.
Aż, przyznam, nabrałem apetytu na orkiestrowe dzieła Weinberga (w końcu przecież warszawianina, a poza tym byłoby w czym wybrać!) z naszym reprezentacyjnym zespołem.
Nb. obie sonaty wiolonczelowe tego ostatniego udanie zaprezentował (w tym samym miejscu, przed paroma dniami) Alexander Gebert. Zwłaszcza wcześniejsza z nich zrobiła na mnie w tym wykonaniu duże wrażenie. Mądrze skrojony był zresztą cały program owego kameralnego wieczoru, zatytułowanego „Muzyka na wygnaniu” (poza Weinbergiem zagrano jeszcze Weigla, Tocha i Martinu).
Do niedzielnego koncertu na Okólniku z Urszulą Kryger i kameralistami (nasi zwycięscy „monachijczycy” trzymają się mocno) dałem w swoim czasie linkę.
Najkrócej: kto mógł, a nie skorzystał, niech żałuje…
Aha, na koncercie „Muzyka na wygnaniu” były jeszcze bisy: wczesny, radosny Hindemith i coś jeszcze, czego nie zidentyfikowałem – wierzę jednak, że komuś się owa sztuka udała…
A może też ktoś dotarł w środę tamże na Księżycowego Pierrota oraz Janaczkowe Zapiski tego, który zniknął – bo zapowiadało się wielce interesująco.
W sumie, koncertowo piękny i bogaty tydzień na Okólniku.
Dzięki, ścichapęku, za interesujące doniesienia 🙂
Bardzo wczoraj żałowałam, że nie mogę się rozdwoić i posłuchać Stańczyka. To ciekawe, że z tą repetytywnością jest coś na rzeczy…
Dziś ja z kolei idę na jubileusz Sinfonii Iuventus. Właściwie średnio mi się chciało, ale lesio mnie zdopingował. Dziś gra też Rachel Podger z AdS w Radziejowicach, ale tam tłuc się w tę pogodę zupełnie nie dałabym rady – żałuję bardzo… 🙁
🙂
Lofoten (pol.Lofoty) trzeba odwiedzic te grupe 7 norweskich wysp na polnocno-zachodnim krancu tego pieknego kraju, by zapomniec o mewach, bowiem w pamieci pozostanie na zawsze cypel poludniowy Moskstraumen: „malström” z najsilniejszymi na swiecie pradami podwodnymi – opisal to Edgar Alan Poe w ” A Descent into the Maelström” a takze kapitan Nemo byl swiadkiem tej „polnocnej traby”.
_____________
” Nie mam nic przeciwko konceptualizmowi, ale wole czysta muzyke”
I ja takze.
PS. a 7 i 8 marca br z wizyta u nas u göteborgskich filharmonikow maestro Stanislaw Skrowaczewski, ktory poprowadzi orkiestre z Symfonia nr 5 Brucknera
W lutym w Tel Awiwie – Polskie Requiem
http://www.ipo.co.il/eng/Series/Subscribers/telaviv/Events,2829.aspx
Penderecki jest w Izraelu lubiany od lat.
Ciekawe, że są kraje, gdzie woli się Lutosławskiego, a są takie, gdzie to raczej Penderecki górą. Do tych pierwszych należy Wielka Brytania, do drugich Niemcy (choć ostatnio i Lutosa tam więcej było) czy właśnie Izrael. Francja chyba ma w nosie jednego i drugiego…
Lofoty, Norwegia w ogóle… chciałoby się kiedyś pojechać.
U Myszy wypowiedziały się Sztuczne Fiołki na wiadomy temat 😉
Pani Doroto,
Szwecja, takze reszta Skandynawii, zdecydowanie stoi murem za Lutoslawskim. Mam niezly oglad ostatnich lat.
Tak, zgadza się, w ogóle cała Skandynawia, na czele z Norwegią, gdzie pomieszkiwał 🙂