Odkrywanie Minkowskich
Wszystkim Blogowiczom absolutnie polecam film Minkowski/Saga Rafaela Lewandowskiego. Będzie otwierał sekcję muzyczną tegorocznego Planet Doc Review (i walczył o „Ucho Chopina”), a potem będzie wyświetlany przez telewizję Planete, i oby jeszcze przez kolejne.
Marc Minkowski zaczął interesować się rodziną swojego ojca – jak to zwykle bywa – za późno, bo po jego śmierci. Rzecz okazała się tak fascynująca, że wciągnęła dyrygenta po uszy i niemal każdą wolną chwilę pomiędzy licznymi występami i próbami – a wiemy przecież, jak jest pracowity – poświęca na wyciąganie kolejnych nitek z rodzinnego kłębka.
Sam jednak nie osiągnąłby takich wyników, gdyby nie spotkał na swej drodze Rafaela Lewandowskiego (dokumentalistę, autora jednej fabuły Kret, laureata Paszportu „Polityki”), który jeszcze w 2008 r. przeczytał wywiad z dyrygentem, w którym ten wspominał o poszukiwaniu swoich korzeni, i natychmiast stwierdził, że to dla niego idealny temat. Na dodatek bardzo chciał zrobić film o Warszawie, mieście, skąd wywodził się jego ojciec (Rafael urodził się w Paryżu, z matki Francuzki), a – jak się okazało – rodzina Minkowskich była z Warszawą bardzo związana.
Rozmawialiśmy dzisiaj z oboma panami i stwierdzili oni, że właściwie można by zrobić na ten temat kilka kolejnych filmów. Każdy bowiem z krewnych dyrygenta, o których jest mowa w filmie, zasługuje na osobną, długą i rozgałęzioną opowieść. Muszę powiedzieć, że gdy myślę o tej rodzinie. przypomina mi się rodzina Mendelssohnów, w której współczynnik wybitności dalece przekraczał sto procent normy. Tak było i wśród Minkowskich: bankierzy, naukowcy przeróżnych dziedzin, artystów może najmniej, ale Marc nadrabia to z nawiązką. Nawiasem mówiąc, rodzina (amerykańska) jego matki, o której film oczywiście nie mówi, jest nie mniej ciekawa: matka była tłumaczką, babka skrzypaczką (uczyła się u Enescu i Carla Flescha), a w posiadaniu rodziny znajdował się słynny budynek Dakota, w którym Polański kręcił Dziecko Rosemary.
Najbardziej niesamowity był August, pradziadek Marca, który miał czterech synów: dwaj starsi, naukowcy, pozostali po studiach za granicą (Mieczysław w Szwajcarii, Eugeniusz, dziadek dyrygenta, we Francji), dwaj młodsi również po studiach światowych wrócili do Polski, byli wielkimi patriotami i państwowcami, Paweł był przemysłowcem i posłem na sejm, Anatol – wojskowym, współpracownikiem Piłsudskiego. August, ich ojciec zaś tworzył i mnożył fortunę rodzinną, wspomagał starszych synów (którzy z nauki, choć wybitni, ledwo żyli), ale nie tylko, i dożył 95 lat – zabił go dopiero tyfus w getcie otwockim.
Kiedy w 2008 r. robiłam z Minkowskim wywiad dla „Polityki”, nie chcąc pytać o to, co wszyscy – bo o temacie poszukiwania przezeń polskich korzeni było już głośno – spytałam, czy wie może, czy w tej rodzinie się muzykowało. Opowiedział wtedy o wspomnianym Pawle, którego zdjęcie przy fortepianie się zachowało, i o swojej babce Franciszce z domu Brokman (tak samo jak dziadek była wybitnym psychiatrą), która była wielką miłośniczką opery. No i oczywiście, skoro rodzina mieszkała w (zburzonej podczas wojny) kamienicy na Fredry 10, to niemożliwe byłoby, żeby nie chodziła do Teatru Wielkiego za rogiem.
Wrzucę tu artykuł sprzed ośmiu lat Piotra Kamińskiego (PMK wypowiada się też w filmie), po którym widać, jaki postęp zrobiono w poszukiwaniach przez te lata, także dzięki Rafaelowi i jego ekipie. Po pierwsze – to, co wspomniałam wyżej, czyli że babka nie była Francuzką, lecz polską Żydówką urodzoną w Moskwie. Po drugie: owa „czerwona książeczka” autorstwa zamieszkałego w Baltimore, a zmarłego w 1991 r. Jana Minkowskiego, syna Anatola (Jan był również naukowcem – profesorem elektroniki) zawiera wiele pożytecznych informacji, ale też wielką mistyfikację: wywodzi ród Minkowskich od rycerzy walczących pod Grunwaldem, a pomija w genealogii rabina z Mińska… August zmarł w getcie otwockim, grobu do dziś nie znaleziono, ale jest fotografia zrobiona po wojnie i jest o nim mowa w filmie. Paweł Minkowski był nie chemikiem, lecz ekonomistą. Anatola Minkowskiego prawdopodobnie zabili nacjonaliści ukraińscy w 1939 r. gdzieś pod Lwowem. Ale najważniejsze: modernistyczna willa Augustówka, którą August wybudował w Otwocku, wciąż stoi. Widzimy ją na filmie i słyszymy o niej dużo. To jedyny budynek, jaki po Minkowskich pozostał, i nie do odzyskania (są tam dziś mieszkania komunalne), za to ponoć coś się ruszyło w kwestii terenu koło metra Świętokrzyska, gdzie znajdował się bank Augusta.
Opowieści – można powiedzieć – z Atlantydy. Tego miasta nie ma. Są to więc opowieści w dużej mierze tragiczne i wstrząsające. Jest kilka momentów, kiedy coś chwyta za gardło. Bo – poza wszystkim – Rafael Lewandowski zrobił o tej fascynującej historii równie fascynujący film. Co więcej, dużo w tym filmie muzyki, i to wspaniale podłożonej i zgranej z kontekstem: nagrania pochodzą z próby i koncertu Minkowskiego z Sinfonią Varsovią, który odbył się na zakończenie polskiej prezydencji w UE. Pod Warszawę przedwojenną poszły fragmenty z Halki oraz początek II Koncertu Szymanowskiego, podczas sekwencji wojennej – dramatyczne przetworzenie tegoż koncertu, po wojnie melancholijny Kaprys polski Grażyny Bacewicz, który Kuba Jakowicz wykonał wówczas na bis, a potem – III Symfonia Góreckiego. Tak się szczęśliwie złożyło, że zarówno Rafael, jak producentka filmu Joanna Fido, są po szkołach muzycznych, więc zostało to zrobione naprawdę z wyczuciem. Jest nawiasem mówiąc nagranie całego koncertu, które odtwarzane było swego czasu w Mezzo.
Na zaostrzenie apetytu: zwiastun, fragment jeden, drugi, trzeci.
Komentarze
Pobutka.
Zgodnie z rozporządzeniem Pani Kierowniczki, przeflancowuję tu ciąg dalszy dyskusji o „kanapie w roli głównej” – dyskusji, która daleko wyszła poza Don Giovanniego.
Lećmy więc po konkretach.
@Krakus
„Myślę, że śpiewak może stworzyć wybitną kreację w przedstawieniu okropnego reżysera. ”
Tylko, że do takiej sytuacji w ogóle nie powinno dochodzić, bo reżyser ma śpiewakowi pomagać, a nie przeszkadzać. Co zaś o tym myślą śpiewacy i w ogóle muzycy, można wyczytać m. in. w cytatach, jakie ilustrują mój artykuł.
Jeżeli są tam głównie artyści „emerytowani”, to ze względów obiektywnych. Oni nie muszą już bawić się w dyplomację.
Odpowiedzialna za to jest dyrekcja teatru, która powinna kontrolować, co się dzieje i interweniować, gdy dzieje się coś złego. Zazwyczaj, niestety, mamy do czynienia z sytuacją jak w Düsseldorfie przy zeszłorocznym Tannhäuserze: że najpierw z tchórzostwa puszczają bzdet, a potem z tchórzostwa go zdejmują.
„Uważam też, że środki, skojarzenia i formy jakie w wielu z nich stosują reżyserzy są często (śmiem twierdzić) dla treści i interpretacji tych treści odkrywcze.”
Prosiłbym w takim razie o przykłady. Pan Miron Hakenbeck, w swoim artykule w Ruchu, zacytował – jako wzorcowe – trzy przedstawienia (Oniegina Warlikowskiego, Karmelitanki i Jenufę Czerniakowa), gdzie w rzeczywistości reżyserowie postawili na głowie elementarny sens tych trzech utworów. Ale może ma Pan lepsze przykłady.
„Wielokrotnie słyszałem jak zeźlona publiczność w trakcie spektaklu buczy protestując. Ci melomani i znawcy (rzekomi) nie zastanawiają się jak czuje się wtedy śpiewak, który pracuje uczciwie, a może przed chwilą zaśpiewał partię życia.”
Oczywiście, widziałem też przesławną Zemstę nietoperza Neuenfelsa w Salzburgu, którego Mortier napuścił na znienawidzonych Austriaków (potem musiał zresztą sam wychodzić i przepraszać), a podczas którego – wchodzimy bokiem w temat wpisu – Minkowski zbierał w plecy wycie publiczności, bo na scenie działy się rzeczy tak horrendalne, że widzom się nawet czekać nie chciało na zakończenie. Publiczność nie musi się zastanawiać, to jest jej prawo klienta. Zresztą muzycy niezmiernie rzadko padają ofiarą takich ekscesów (za które, raz jeszcze, odpowiedzialny jest dyrektor). Ostateczny wyrok pada zawsze po zakończeniu spektaklu. Przykładem paryski Roger, którego Pani Kierowniczka pamięta : wielka owacja dla wykonawców, jeden wielki ryk protestu na wejście ekipy realizatorów. Publiczność doskonale te rzeczy rozróżnia.
A dyskusja, nawet w dialogu, jest zawsze korzystna, tym bardziej, że to rzadkość.
Szanowny Panie Piotrze! Być może nie jest to tylko dialog. Ja akurat zgadzam się w 100% z Pana tezami. Nie piszę sam, bo cóż mógłbym jeszcze dodać? I pewnie parę innych osób też tak myśli.
Rzeczywiście,te fragmenty filmu wrzucone przez PK robią wrażenie. Już sam ten zwiastun, w którym MM podchodzi do zamkniętych na głucho drzwi…
Ciekawe w jakim stopniu spokrewnieni są warszawscy Minkowscy z litewską rodziną o tym nazwisku,która również wydała wielu wybitnych
przedstawicieli,jak choćby ten pan – urodzony w okolicach Kowna, wykształcony w Królewcu, działający m.in.w Breslau ( i mający swoją ulicę w dzisiejszym Wrocławiu),pochowany w Berlinie: http://www.pompiarze.pl/ludzie-diabetologii/oskar-minkowski/
Skomplikowane te polskie losy…
Od polskich losów jeszcze bardziej skomplikowane są polsko-żydowskie…
Oskar był spokrewniony, jest wymieniony w nocie Mieczysława w Wiki, jak również matematyk Hermann:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Hermann_Minkowski
Ogólnie była to bardzo rozgałęziona rodzina – August był jednym z sześciorga rodzeństwa.
Był jeszcze (i zdaje się wciąż żyje) taki peerelowski autor m.in. książek dla młodzieży, który nazywał się tak samo jak ojciec Marca: Aleksander Minkowski. Ale o nim nie wiem, czy było tam jakieś dalekie pokrewieństwo, może nie.
Nawet na Księżycu jest krater Minkowski! Od jeszcze jednego Minkowskiego:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Rudolph_Minkowski
Takich rodzin zydowskich wybuchajacych w kazdyn pokoleniu talentami i jednostkami wybitnymi, znamy z hostorii wiele. Wystarczy wspomniec rodzine Freudow czy rodzine Ephrussich – przodkow Edmunda de Waala, wybitnego brytyjskiego artysty-ceramika. Ten ostatni opisal dzieje swej rodziny w niezwykle pieknej ksiazce „Zajaczek o bursztynowych oczach” (przetlumaczonej na polski jako „Zajac o bursztunowych oczach”, raczej bez sensu i bez sluchu gdyz tytulowy zajaczek to japonska miniaturka netsuke z kosci sloniowej).
„Zajaczka” tez bardzo polecam.
Pobutka.
Ponieważ znane mi prasowe komentarze (np. artykuł p. Ani Dębowskiej w GW) omawiające tegoroczny Festiwal Beethovenowski przeoczyły tę okoliczność, wypada chyba zwrócić uwagę, że z okazji roku Glucka (300. rocznica urodzin), 14 kwietnia wykonane zostanie na Festiwalu jego arcydzieło, jedna z najwybitniejszych oper XVIII wieku, Ifigenia na Taurydzie. Będzie to druga dopiero produkcja tej opery w Polsce i jej pierwsze wykonanie od 52 lat (po polskiej premierze w Romie, w 1962 roku). Dyryguje Łukasz Borowicz.
Cóż, lepszy rydz niż nic. Skoro jednak teraz, z okazji i ku czci, rzecz zostanie koncertowo odfajkowana, to obawiam się, że scenicznego wystawienia obu Ifigenii – a pewnie i innych (arcy)dzieł Glucka poza Orfeuszem – można u nas oczekiwać nie wcześniej niż na 500-lecie urodzin kompozytora (dyrekcje oper, zwłaszcza TWON i WOK, uprasza się o masowe nadsyłanie sprostowań!).
Choć wtedy na pewno już będą to wykonania historycznie oświecone oraz mądrze wyreżyserowane…
Zapewniam ścichapęka, że w tym przypadku o żadnym „odfajkowywaniu” mowy nie będzie! A reżyserię każdy sobie zapewni sam – za kurtyną powiek, jakby powiedział Bard w Sinobrodym.
@PMK 8:38
Wczoraj w Dwójce Łukasz Borowicz dość obszernie zapowiadał „Ifigenię”. Ślinka cieknie,ale jak zwykle trzeba będzie obejść się smakiem 🙁
Pozostaje mi tylko liczyć na dwójkową transmisję/retranmisję i na kontynuację dobrej tradycji uwieczniania tych wykonań na płytach…
Ja też nie będę na tym koncercie, nie będę też słuchać transmisji. Nie dam rady czasowo.
A TWON teraz się zajmuje Wagnerem – rychło w czas, w rok po jubileuszu 🙂 Ale niech będzie, byle dobrze.
@ PMK
Napisałem o odfajkowaniu wyłącznie w sensie jednorazowości (jak wszystko wskazuje) aktu rocznicowego wzmożenia, nie rozciągając owego brzydkiego słowa na sferę wykonawstwa, po którym również ja wiele się spodziewam.
A to wielka szkoda, Pani Kierowniczko, będzie nam Pani brakowało.
A czy ma Pani Kierowniczka jakieś przecieki na temat przyszłego sezonu w TW-ON?
Na razie nie, ale też specjalnie nie wypytywałam 🙂
Też żałuję, ale to jedyna okazja dla mnie, żeby się spotkać rodzinnie świątecznie, bo nazajutrz ruszam do Krakowa.
Misteria Paschalia atrakcyjne w tym roku, niestety bez bohatera wpisu. Ale w październiku przyjedzie na Opera Rara.
@Piotr Kamiński
W dzisiejszym – przyznaję – „Ifigenia…” pominięta, ale za to w tym – wyboldowana 🙂 http://wyborcza.pl/1,75475,15719010,Same_gwiazdy_na_Wielkanocnym_Festiwalu_Beethovenowskim.html
Tytuł art. nie pochodzi ode mnie 🙂
Ja z krótkiego researchu w internecie dowiedziałem się, że w przyszłym sezonie zaplanowano m.in. Kupca Weneckiego Czajkowskiego i Łaskawość Tytusa. Ponadto w koprodukcji z naszą operą są następujące tytuły: Salome (z praskim Teatrem Narodowym), Umarłe miasto (z La Monnaie), Turek w Italii (z Aix en Provence), Wilhelm Tell (z Welsh National Opera), Maria Stuarda (m.in. z Covent Garden). Tak więc szykuje się w przyszłych sezonach wielki powrót bel canta.
@PK, 17:45 Uczcimy przynajmniej w październiku rok Rameau 🙂
Na stronie Dwójki oprócz zapowiedzi Festiwalu Beethovenowskiego rozmowa z Rafaelem Lewandowskim i Markiem Minkowskim o filmie:
http://www.polskieradio.pl/8/410/Artykul/1090210/
Rozumiem, że chodzi o warszawski TW ON ? Faktycznie, całkiem ciekawe plany. „Maria Stuarda” (ROH) będzie też pokazana w przyszłym sezonie w paryskim TCE z Aleksandrą Kurzak. Ciekawe czy także w Warszawie Pani Aleksandra będzie obsadzona w tej koprodukcji?
Tak, chodzi o warszawski TWON. Wydaję mi się, że warszawska premiera Marii Stuardy jest przygotowywana z myślą o Pani Kurzak.
Dziękuję za informację, Pani Aniu, wierzę na słowo, bo nie mam dostępu.
@Pani Kierowniczka 17:05
„A TWON teraz się zajmuje Wagnerem – rychło w czas, w rok po jubileuszu” ???
Jak to, przecie grali na 200-lecie Holendra i Tristana, więc nie tyle rychło w czas, ile raczej tak im zostało. A to się chwali.
„A reżyserię każdy sobie zapewni sam – za kurtyną powiek” – to zdanie to chyba też najlepsza odpowiedź na wcześniejszą dyskusję. I akurat w punkcie wyjścia, czyli w Mozarcie, do zastosowania od zaraz, bo tam akurat absolutnie wszystko słychać – cały teatr, z każdym gestem, jest w muzyce.
Panie Piotrze przepraszam za zaniechanie naszego dialogu – przygotuje przykłady, tylko prace swoje zakończę i odetchnę trochę! 😉
Nie zaglądałem tutaj, bo po zmianie wpisu odniosłem wrażenie że to już koniec 🙁
pozdrawiam
Pobutka.
Każdy z wielkich kompozytorów operowych ma swój teatr, precyzyjnie spisany. Trzeba go tylko usłyszeć. Dlatego właśnie wybryki tych panów (i pań) są jak zgrzyt żelaza po szkle.
Miałem niedawno dłuższą rozmowę z pewnym wybitnym śpiewakiem (czołówka światowa, a jednocześnie człowiek poważny i nieskazitelny profesjonalista), który opowiadał mi o swoich doświadczeniach w tej dziedzinie. Nie mam upoważnienia, by cokolwiek konkretnego tu ujawnić, ale niezmiernie przykro było tego słuchać. I to nie pierwsza taka rozmowa.
Myślę, że nie tylko w prywatnych rozmowach z wybitnymi śpiewakami można usłyszeć przykre sprawy na temat dzisiejszej „reżyserii operowej”. W bardzo wielu autoryzowanych wywiadach, jeśli nie wprost, to między wierszami da się wyczytać bardzo bolący śpiewaków kompromis. Nawet Natalie Dessay, bardzo chyba otwarta na tzw. eksperymenty, miała ostatnio gdzieś (nie pamiętam gdzie) do powiedzenia parę gorzkich słów.
Dziś urodziny maestralne. Paut pamięta. 😉 Dziękuję, Maestro. Za godziny zasłuchania, za dni świątecznie koncertowe, za muzykę, która jest. https://www.youtube.com/watch?v=pTX3lXd2lfU
Dzień dobry 🙂
(Ostatnio dopadam tylko blogu, bo robota goni…)
Piotr Beczała też wielokrotnie, i to nie tylko w prywatnych rozmowach, mówi wprost, co myśli na te tematy.
A tymczasem od rana wydaje mi się, że to prima aprilis:
http://www.rdc.pl/informacje/stadion-narodowy-bedzie-operowy/
Ach, dziś urodziny Maestra! Właśnie rozmawiałam ostatnio z producentką filmu, o którym mowa w powyższym wpisie, bo ona działała też przy Podróżującym fortepianie. Trochę wspominała…
Życzenia? Udanego zakończenia remontu 😉
A w Teatrze Stanisławowskim dziś jest taki koncert:
http://www.operakameralna.pl/index.php?04042014
Hamburg, 1-3.04 wystawa In-Cosmetics (surowce do produkcji kosmetyków) ponad 600 wystawców i ponad 3000 odwiedzających.
Gorąco duszno, hałas przekrzykiwania …
Hala A4, na jednym ze stoisk podium, na podium krotki fortepian Yamaha, przy jamasze jako Importowany Podmiot Wykonawczy siedzi bardzo znana polska pianistka i gra – chyba (bo słychać niewiele) Chopina
I co my dyskutujemy o telefonach w filharmoniach ..
Lesiu, takie tempora… Owacja na stojąco w centrum handlowym dla Włodek Pawlik Trio. http://klif.pl/?post_type=news&p=7114
Włodek teraz co i rusz coś uświetnia 😆 Ale dobrze, niech chłopaki ogrywają nowe rzeczy, może z tego płyta będzie.
Myślę że udział w przedstawieniu, którego estetyki i formy się nie akceptuje to musi być dla śpiewaka ale i dla widza bolesne doznanie. Nigdy głupich przedstawień nie broniłem – myślę że na równi z koszmarkami tzw stylu operowego powtarzającego pomysły (a właściwie bezmyślność) sprzed 50-60 lat. Po co iść do opery na prowincji, gdzie nie śpiewają przyzwoite choćby głosy i oglądać kicze i tandetę powielające znane pomysły? Po co Carmen ala Rossi, po co Cyganeria, Traviata ala Zeffirelli tylko o trzy klasy niżej?
Uważam tak jak i Pan Piotr, że dyrektorzy oper powinni puknąć się w głowę a rady miast cofnąć dofinansowania jeśli powstaje RZECZYWIŚCIE pseudosztuka i pseudoartyzm.
Czas mnie goni przepraszam za brak odpowiedzi – napiszę napiszę!
Tymczasem chciałbym zasugerować nieśmiało Panu Piotrowi i innym zainteresowanym numer 113 Didaskaliów – gazety teatralnej z zeszłego roku a tam blok tekstów o Sellarsie. Myślę głównie o artykule Pana Marcina Boguckiego „Mit społeczeństwa post rasowego w DG WA.Mozarta w inscenizacji P. Sellarsa” Autor (doktor już chyba Uniwer. Poznańskiego) jest także autorem książki (zbieżnej treściowo) pt „Teatr operowy P. Sellarsa”. Ciekawa lektura!
Hurra, hurra : 25 kwietnia zapowiedziana jest w Krakowie polska premiera Miłości do trzech pomarańczy! O mało nie doczekaliśmy stulecia prapremiery!
Drogi Krakusie, nie chodzi nawet o „nieakceptowanie”, ale o upokarzanie śpiewaków, zmuszanych do robienia rzeczy, których się wstydzą. Pani Susan Graham (o czym najpierw mówiła mi prywatnie, a potem publicznie w wywiadach, więc czuję się zwolniony z sekretu) nie zaśpiewała premiery Ifigenii Warlikowskiego w Paryżu, bo się wstydziła tego, co robi, a resztę spektakli zaśpiewała z solidarności z kolegami. Przykładów jest na kopy.
Zdanie „nigdy głupich przedstawień nie broniłem” niczego, niestety, nie wnosi do rozmowy. Najpierw należałoby ustalić, jakie, Pana zdaniem, przedstawienia są „głupie” i podyskutować o nich konkretnie, skąd z kolei wysnuć by można ogólniejsze kryteria i dopiero byłaby rozmowa.
Naczelnym problemem współczesnej sceny operowej nie są niezdarne, kiczowate kopie Zeffirellego, ale kicz „nowoczesny”, cały ten „rokoko trash”, który się wyposażył w samozapalne alibi („nie chcesz Bieito? aha, to chcesz kicz Zeffirellego?”) i pleni się, w stu kopiach, na największych scenach.
Don Giovanni Mozarta nie ma nic wspólnego ze społeczeństwem postrasowym (co to jest?), czyli spektakl Sellarsa (poza innymi śmiesznotami) nie ma nic wspólnego z Don Giovannim Mozarta. Jest to utwór Petera Sellarsa, pod który podłożono tekst i muzykę opery Mozarta.
Tym razem nawet a propos obecnej dyskusji. Wczoraj bylismy na Herkulesie GF Handla – bite trzy i pol godziny muzyki – przynajmniej wiadomo za co sie zaplacilo 😉 http://www.coc.ca/PerformancesAndTickets/1314Season/Hercules.aspx – Peter Sellars returns to direct a dream cast in his acclaimed production of Handel’s timeless and poignant tragedy.
Coz, trzy ostatnie przedstawienia (Cosi fan tutte, Rigoletto i Hercules) wszystkie przeniesione w czasy mniej wiecej wspolczesne – Rigoletto w Las Vegas itp).
Hercules wyglada jakby odbywal sie we wspolczesnym Afganistanie – w kazdym razie the US Army jest wszechobecna, Hercules nosi panterke (zamiast lwiej skory), a jazda na stos odbywa sie w trumnie przykryta amerykanska flaga. Mnie to nie przeszkadzalo, ale glosow krytycznych bylo co nie miara. Dla ustalenia uwagi: nie przeszkadzalo mi to dlatego, ze opera jest nieslychanie statyczna – wlasciwie oratorium – i osadzenie w takich czy innych realiach jest malo istotne. Istota dramatu jest zreszta zazdrosc, ktora istnieje, jak widac, od niepamietnych czasow, bez wzgledu na epoke i jej wystroj. Muzycznie Hercules jest bardzo dobry, w ogole tego nie znalem (zdaje sie, ze wskrzesil go wspominany tu juz M. Minkowski) – Handel wyraznie wyprzedzil tu Bacha, pewnie z uwagi na swoje zainteresowanie wloska opera. Damskie glosy, szczegolnie Diżenajra 🙂 (Alice Coote) swietne.
PS Czy ktos moze wie, czy istnieje jakies nagranie – DVD – Kolacji na cztery rece?
PS2 Przepraszam, najpierw zapytalem, potem guglowalem – JEST!
Spektakl, w którym wystąpił również Jerzy Trela, jest dostępny na płytach DVD wydanych przez Telewizję Polską w ramach cyklu „Złota Setka Teatru Telewizji”.
Michał Znaniecki umieszcza akcję w moskiewskim domu dla seniorów. Ponieważ psuje się telewizor, lekarze postanawiają zainscenizować bajkę „Miłość do trzech pomarańczy”. Urokliwie absurdalna opowieść zmienia się w pełną metafor satyrę polityczną. Hmmm. http://opera.krakow.pl/pl/repertuar/spektakl/milosc-do-trzech-br-pomaranczy
Kolacja na cztery rece jest tez na tubie
http://www.youtube.com/watch?v=MiY0ukL0Y1U&list=PL0BD69313F17FAE5C
Tu w calosci:
http://www.youtube.com/watch?v=UQaPtW4u4js
@Aga OOOO! To doprawdy wspaniałe! Znaniecki odrobił lekcje z Warlikowskiego („jego” Ifigenia, o której P. Piotr wspominał też dzieje się w domu starców!) Pięknie! I tak sztuka zbłądziła pod strzechy czyli do Krakowa 😉
@pietrek Alice Coote – tak dla niej warto to znieść – tu Sellars nie popisał się – spektakl jest nudny i wtórny. Polecam (tu ukłon do Pana Piotra – zdradzę choć część moich gustów) na dvd Herkulesa Handla dir Christie LAF rezyseria Luc Bondy. Znakomite wykonanie i przedstawienie (DiDonato)
Leszek Kołakowski powiedział kiedyś, że dla tow. Wiesława cała literatura światowa od Homera i Ajschylosa jest jedną wielką aluzją do sytuacji w Polsce Ludowej. Peter Sellars cierpi na tę samą przypadłość: w jego mniemaniu, od Monteverdiego począwszy wszyscy pisali na temat polityki wewnętrznej i zagranicznej Stanów Zjednoczonych (najchętniej zbrodniczej), ze szczególnym uwzględnieniem jej aspektów militarnych.
Herkulesa odkrył tak naprawdę Gardiner dwadzieścia lat wcześniej. Oba nagrania znakomicie się uzupełniają.
Mały off-topic: pietrek przysłał mi do wrzucenia tutaj dwa kotki, które spotkał w winnicach kalifornijskich 😉
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/KotkiOdPietrka
P. S. Pomysł z domem starców znacznie lepiej pasuje do igraszek z konwencją u Prokofiewa, niż do Glucka, gdzie był kompletnie bez sensu. Trochę jak z akordem tristanowskim: nie Wagner go wymyślił, ale Wagner wiedział, jak do najlepiej zastosować.
Akord tristanowski zdarzył się nawet Chopinowi 😉
Może pomysł z domem starców do Prokofiewa pasuje bardziej niż nałożenie Don Giovanniego na Osiem i pół, co też Znaniecki popełnił w Krakowie i w czym wziął udział Mariusz Kwiecień…
Mam nadzieję, że ktoś doniesie z Krakowa, jak to wypadło. 🙂
E, no pewnie tam pojadę, raczej będę musiała 😉
Niestety, nie mam w internecie dostępu do artykułu p. Marcina Boguckiego, znalazłem jednak obok inny tekst na ten sam temat, gdzie napotykamy zaskakujący passus o „pustej znaczeniowo koloraturze” w jednej z oper Haendla.
Czy ktoś odważyłby się napisać o „pustych znaczeniowo” pasażach w którejś z Ballad Chopina?
Pierwsze słyszę o p. Marcinie Boguckim. Ale wiele wyjaśnia, że nie jest to człowiek muzyki, tylko teatru.
http://malakulturawspolczesna.org/autorzy/marcin-bogucki/
To nie jest cytat z artykułu p. Boguckiego, tylko z innego tekstu, obok. Marcin Bogucki, o ile zrozumiałem, nie pisze zresztą o Don Giovannim Mozarta, lecz o parafrazach dzieł Mozarta sporządzonych przez Petera Sellarsa. Czyli wszystko OK.
A, no to zwracam honor p. Boguckiemu w kwestii Haendla. A któż to był autorem tej głębokiej myśli? 😛
Tu jest link :
http://www.didaskalia.pl/113_bardzik.htm
Tamże wzmianka o naszym ulubionym Mesjaszu Clausa „a cyja to nózia” Gutha.
wyzyskał kontrast zderzenia realizmu psychologicznego z symboliką i metaforyką Panie Piotrze, Pan to całe przeczytał? 😯
Ależ oczywiście, Droga Ago.
Wersja przejrzana i poprawiona:
Ależ oczywiście, Droga Ago 😀 .
Panie Piotrze!
Pozwoli Pan że nie zgodzę się z Panem w sprawie tego co jest obecnie ważniejszym problemem opery. Sądzę, że jest nim jednak niski poziom mniejszych scen, prezentowany przez nie poziom muzyczno-wokalny i estetyka przedstawień. Nie żyjemy w próżni – młodzi ludzie oglądają przeróżne „materiały muzyczno-wizualne” (nazwijmy je tak dla ułatwienia) są znakomicie zorientowani w ich możliwościach i środkach a nie jeżdżą do Salzburga lub NY. Jeśli opera Bydgoska, Bytomska, Wrocławska ich zniechęci – nie wrócą tam! Nie „połkną bakcyla”, nie sięgną po trudniejsze rzeczy, nie kupią płyty itd.
Muzykolodzy twierdzą (mogę podać nazwiska) że opery często mają złe libretta. Ostatnio czytałem np że „Cosi…” WAM utrzymuje się w repertuarze tylko z powodu wartości muzycznych, bo libretto jest anachroniczne. Ja się z tym nie zgadzam, bo uważam je za wyprzedzające swój czas i jak mało które ciekawe i wnikliwe w śledzeniu „ludzkich (męsko -damskich) zachowań”. Ale jak wie Pan najlepiej dużo jest librett „trącących myszką”, stereotypowych lub z dzisiejszej perspektywy nadmiernie płaskich, jednoznacznych. Wyrzucając reżysera z opery nie uratuje Pan przedstawień. One zanikną. Pozostaną wykonania estradowe (wiele jest ich dzisiaj przecież: w Krakowie Opera rara to same estradowe prezentacje, bo zapraszanie przedstawień jest za drogie. Wszyscy zadowoleni! Sukces jest! Znakomici soliści, znakomite głosy, a tekst wyświetla się w wersji polskiej i nie ważne jest czy jest ciekawy, czy bzdurny, bo SŁUCHAMY CZYSTEJ MUZYKI) – i dobrze, bo muzyka zabrzmi, koszty spadną, nic nie zakłóca odbioru. Czy byłby Pan zadowolony? Na moje pytanie jakie mozartowskie przedstawienia podobały się Panu po 2000 roku wymienił Pan 2 tytuły. Więc może teatr operowy jest niepotrzebny? Musze się przyznać, że ja byłbym niezadowolony, bo wierze w siłę teatru, w siłę emocji, bezpośredniego odbioru… 🙂
Podejrzewam, że kontynuację tej dyskusji trzeba będzie odłożyć na później, ponieważ Pan Piotr jest już w Warszawie i zabiera się za współpracę przy Ifigenii na Taurydzie na Festiwalu Beethovenowskim 🙂
Więc poczekam – nie spieszy się 😉
To Pan Piotr zawsze mobilizuje do dialogu, natychmiast żąda dowodów, szczegółów, źródeł i podstaw, na których budowane są opinie…
Jak PK wie, dyskusji o operze nie ma końca… 😉
z pozdrowieniami po bardzo udanym koncercie fado w… Katowicach
Pani Kierowniczce bardzo dziękuję za usprawiedliwienie w dzienniczku, ale w hotelu jest internet, więc w chwilach wytchnienia można sobie poszaleć.
Ciągle nie tracę nadziei, że ujrzymy Panią w poniedziałek w naszym gluckowskim salonie.
@Krakus
W kwestii zagrożeń, trochę Pan przeczy sam sobie: co czyni większe szkody? prowincjonalny, słaby spektakl, który obejrzy w najlepszym razie parę tysięcy ludzi, czy takie globalne widowisko, które wmówi widzom, że zobaczyli Traviatę – choć zobaczyli tylko prowincjonalny kicz p. Czerniakowa?
W kwestii librett wypowiedziałem się szczegółowo w artykule (nie po raz pierwszy), nie będę więc do tego wracać jeszcze raz.
Skąd Panu przyszło do głowy, że „chcę wyrzucić reżysera z opery”? Po pierwsze, nie mam takiej władzy. Po drugie, nigdy nie miałem takiego zamiaru. W tej sprawie też szczegółowo wypowiedziałem się w artykule. Zapraszam do lektury.
Panie Piotrze!
Rozumiem Pana argumenty i wiem, że ma Pan dużo racji. Ale…
1. w sprawie „globalnego kiczu” i jego zdolności rażenia: sądzę, że trochę Pan tę zdolność przecenia, bo widz nie ma do czynienia z jedną jedyną możliwą Traviatą i może wybierać. Poza wszystkim realizują ją wybitne orkiestry i soliści więc poziom muzyczny jest bardzo dobry (a to ciągle jest Verdi, choć Pan uważa, że sprzeniewierzono się jego utworowi, nadal „brzmi jak Verdi!) Można zamknąć oczy by nie widzieć „kiczu Czerniakowa” 😉 ale jeszcze lepiej włączyć sobie klasyczną wersję Zeffirellego i załatwione. Osobiście uważam, że rosyjski reżyser-obrazoburca, pomimo przeinterpretowywania sytuacji scenicznych jest jednak dość tradycyjny jako twórca. Zdecydowanie bardziej obawiałbym się kogoś pokroju Bieito. Jest grupa publiczności (wcale nie mała) która kocha kontrowersyjność, rozsmakowuje się w prowokacjach, kiczach i dziwactwach – ona nie zrazi się szybko, bo uważać będzie to za propozycję jedną z wielu. Na prowincji zła orkiestra, słabi śpiewacy i kicz nieudolności mogą zniechęcić na zawsze bo nie ma wyboru (nawet kontrowersyjnego a drogiego dvd nikt nie kupi po złym doświadczeniu. Edukacji muzycznej i kulturalnej brak co tylko pogłębi zjawisko.
Nie chce już o tym więcej pisać bo obaj nie mamy w ręku argumentów pewnych i obiektywnych. Rozstrzygnięcie dałyby tylko badania socjologiczne i szeroko rozpowszechnione ankiety, standaryzowane badania opinii a takich nie będzie…
2. O wyrzuceniu reżyserów napisałem w przenośni. Tych, których Pan by zaakceptował nazwałbym odtwórcami , a nie twórcami. Reżyserzy maja zbyt przerośnięte ego by zgodzić się na Pana warunki. Oni muszą koncentrować na sobie uwagę jak primadonny. 😉 Tak już teraz jest. Edukować młodych trzeba – ale gdzie? Kto to zrobi? Kto to zweryfikuje? Podobno Krzysztof Warlikowski uczy już w Warszawie…
Czas odpowie zarówno na nasze obawy jak i nadzieje.
Pozdrawiam serdecznie. Już nie zajmuję Pana czasu.
Gdyby widz miał wybór, to by nie było problemu. Jeżeli jedyny wybór – to prowincjonalna chałtura (która coraz częściej, dla niepoznaki, stroi się w „nowoczesne” fatałaszki), albo globalny kicz rococo-trash, pogratulować.
Dziwnie mnie Pan pociesza: to Pan mówi, że opera jest koniecznie teatrem, a potem stwierdza Pan, że skoro muzycznie jest OK (tam, gdzie reżyser nie interweniował w materię muzyczną, np. jak w ostatnim Igorze w Metropolitan, żeby nie wspomnieć o Boney M i Oh, Carol), to nie ma powodu do niepokoju. Coś się nie zgadza. Ma nie tylko „brzmieć jak Verdi”, ale i wyglądać jak Verdi, bo to Verdi napisał.
Czerniakow „tradycyjny”? Nie widziałem ani jednego przedstawienia tego Pana, gdzie nie stawiał on kompletnie na głowie treści i sensu powierzonych sobie utworów. „Przeinterpretowuje”? To się nie nazywa „interpretacja”, drogi Krakusie.
Gdyż reżyser jest odtwórcą, a nie twórcą. Twórcami są kompozytor i jego librecista. Jeżeli reżyser chce być twórcą, niech się podpisze pod swoim utworem. Póki na afiszu jest inne nazwisko i cudzy tytuł, ma
obowiązek przestrzegać podstawowych danych powierzonego sobie utworu.
No i, jak zwykle, używa Pan starego chwytu: Czerniakow ci się nie podoba? Jazda do Zeffirellego.
Nieładnie.
Przepraszam, że się wtrącam, ale ja, skromny miłośnik, niestety, nawet zamykając oczy na teatralne straszydło Czerniakowa i słuchając pani Damrau („Violetta Valery”) oraz orkiestry pod Gattim Traviaty Verdiego tam nie słyszę.
Dla mnie ta inauguracja La Scali to była totalna klapa pod każdym względem.
@ Panie Piotrze – nie dojdziemy do rozwiązania a nasza wymiana zdań zaczyna się zapętlać, bo ja uprę się, że reżyser jest wolnym twórcą i może interpretować, a opera nie musi wyglądać na scenie jak nasze (każdy ma własne) wyobrażenie jak „powinien wyglądać Verdi” lub co trudniejsze jeszcze do zrobienia: Monteverdi…itd 😉
Dałem skrajne przykłady (to z Zeffirellim) przyznaję, ale mogą być inne nie „bolące” Pana – mam nadzieję – przykłady realizacji: np Carsen albo nawet Decker (żeby tak ciekawszych twórców wymienić i przedstawienia Traviaty z ostatniej dekady).
@ Robert – bardzo mi przykro z powodu klapy w La Scala…
Doprawdy, trudno bronić dyrektorów oper, zgadzających się na złe rzeczy… Ktoś ich tam wybrał… Niełatwa sytuacja!
Mam też mieszane uczucia do protestów gwiazd narzekających na reżyserów. Pamiętam, że niektórzy ze śpiewaków zrezygnowali w trakcie prób z wystąpienia w Cosi Jarzyny w Poznaniu. Inni podjęli ryzyko i występowali. Pretensje Susan Graham, które Pan cytował wydają mi się pokrętne: cierpi, ale zostaje, nie akceptuje ale solidarnie śpiewa… Nie wierzę tu w czyste intencje. Mogła zawsze odejść. Jak nie wiadomo o co chodzi to zazwyczaj chodzi o… Przepraszam, jestem niedowiarkiem! Uważam też że takie postawy (nabieranie wody w usta) tylko umacniają hegemonię reżyserów.
Jedno nas łączy: kochamy operę! Mam tradycyjny gust, jestem naiwny i łatwo wzruszam się, emocjonalnie towarzysząc postaciom w trakcie przedstawień. Bronię nowych eksperymentów i pomysłów bo uważam że pomogą zachować operę jako gatunek intrygujący dla publiczności i zbudować nowe formy dla dalszego rozwoju. To co się nie będzie zmieniać z dnia na dzień umrze. Nawet miłość (a może przede wszystkim ona)
@Robert
Za klapę Traviaty ponoszą równą odpowiedzialność dyrygent i reżyser, którzy zresztą, o ile mi wiadomo, w ogóle nie porozumiewali się ze sobą podczas pracy, co jest gwarancją klęski.
@Krakus
Wie Pan, dlaczego nam się dyskusja „zapętla”? Ponieważ nie słucha Pan argumentów i nie odpowiada na kontrargumenty.
A do tego, z całym szacunkiem, głupstwa Pan wygaduje. Reżyser nie jest „wolnym twórcą” póki wystawia cudzy utwór. I nie „interpretuje”, jeżeli ingeruje w samą materię utworu, albo ignoruje sens śpiewanych słów oraz oczywiste zamiary rzeczywistych twórców. Jego „wolność” odtwórcy kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność kompozytora i librecisty. Bo tylko dzięki nim w ogóle został zaangażowany.
Panie Piotrze!
Z całym szacunkiem – nie mogę odpowiadać na Pana argumenty (tak jak by to sobie Pan życzył), bo Pan oczekuje, jak sądzę przyznania Panu racji. Pan moje też zbywa zarzucając nieodmiennie pokrętność, zaprzeczanie prawdzie (w Pana wersji) itp. Upiera się Pan przy swoim i ma Pan wiele racji – już raz to napisałem, a mam też oczy (i uszy) i wiem co złego mogą zrobić reżyserzy w operze. Interpretacja utworu nie jest równoznaczna z jego zaprzeczeniem, przekręceniem znaczeń, ale z wydobyciem tego co w utworze zawarte (ideowo i psychologicznie) – tak tworzyli też Pana faworyci: Stein, Ponnelle, Brook i Streller. Szczególnie Stein i Brook gdyby wiedzieli, że Pan odmawia im wolności interpretacyjnej…nie kryliby swego oburzenia. Brook w Carmen wiele dodał, „dopisał” inscenizacją lub skreślił zbliżając libretto do materiału z opowiadania Merimee. Nie mówiąc o ingerencji w tkankę muzyczną (fragmenty przekomponowane na fortepian itd)
W teatrze np zawsze interpretuje się Hamleta – choć proszę mnie nie posądzać, że wszystkie te interpretacje podobają mi się! – oglądam je zawsze uważnie i w skupieniu. Wiem! – tu jest opera i muzyka i obowiązek wierności – wielokrotnie pisałem że to rozumiem i nie lubię niewierności. Jak pan widzi rozumiem argumenty. Często nie zadaje sobie Pan trudu by zrozumieć CO osiągnął interpretacją znienawidzony reżyser i PO CO było mu to potrzebne. Interpretacja jest niezbywalnym elementem tworzenia a nawet odtwarzania. Każdy śpiewak interpretuje materiał nutowy i każdy dyrygent. Musi to robić reżyser.
Wiem co Pan kocha i do czego dąży – jaki efekt odtworzenia partytury i libretta Pana interesuje… Taki teatr operowy ja też lubię (bo lubię różne estetyki) ale proszę wybaczyć – poza eksperymentalnymi scenami, lub uczelniami muzycznymi, gdzie to będzie z pietyzmem realizowane – nie widzę szansy na taki teatr operowy w dzisiejszych czasach. Taki teatr skończył się. Kiedy? To zależy od miejsca na mapie. Już w dwudziestoleciu międzywojennym pojawiły się interpretacje, jakich Pan nie lubi… A po +- 68 roku…uważany był za anachroniczny. Musiałbym napisać pracę wielkości rozprawy doktorskiej – a nie mam na to czasu – by wskazać Panu palcem interpretacje (i ich znaczenia) np u Ponnella – różnego rodzaju „dodatki interpretacyjne”, których nie ma w libretcie. Taki rodzaj „przezroczystego” teatru operowego, jaki Pan proponuje mógłby istnieć tylko na najwyższym poziomie bo muzyka i śpiewak nie mają tu żadnych „masek”, podpórek w postaci chwytów scenicznych. To jakość, jak już napisałem wykonania estradowego, które właśnie Pan dogląda w Warszawie. Scenicznie… Życzę Panu by Pana marzenia się spełniły!
Przypominam, że spektakl Brooka nie nosił tytułu „Carmen”, ale „La tragédie de Carmen”, a na afiszu figurowały nazwiska adaptatorów.
To niebywałe, że, wedle słów Piotra Kamińskiego, dyrygent i reżyser nie współpracowali ze sobą podczas prób do spektaklu otwierającego sezon w La Scali. Gdyby mediolańskiemu teatrowi wciąż przewodził maestro Muti taka sytuacja chyba nie miałaby miejsca i taka „Traviata”!