W nocy na Placu Solnym…
…słuchaliśmy w patio w budynku giełdy sonat Mozarta i Haydna na pianoforte i za ich sprawą, a raczej za sprawą Kristiana Bezuidenhouta, znaleźliśmy się w innym świecie. Trudno było potem wyjść na ulicę hałaśliwą, jak to w piątkowy wieczór.
Słuchaliśmy tego południowoafrykańskiego (afrykanerskiego) fortepianisty wielokrotnie na festiwalach Chopin i Jego Europa – bardzo lubił z nim występować Frans Brüggen. Na te pięć swoich wizyt, z których pierwsza miała miejsce jeszcze w 2006 r. (był wtedy blondaskiem przy kości, dziś jest szczupły i rudawy), Bezuidenhout grywał głównie z Orkiestrą XVIII Wieku koncerty Mozarta i Beethovena. Raz tylko, w 2008 r., dał recital – i tym razem z muzyką późniejszą: Beethovenem, Fieldem, Schubertem i Chopinem.
Tu, na Wratislavii, wrócił do tego, co najbardziej kocha, czyli klasycyzmu w rozkwicie. Grał na kopii pianoforte Walthera z początku XIX w., skonstruowanej przez Paula McNulty, który sam w przerwie doglądał swego instrumentu. Ponoć jest to kopia fortepiano zamówionego u Walthera przez Beethovena, który ostatecznie go nie kupił, bo nie miał pieniędzy. Instrument ma zamiast pedałów wihajstry pod klawiaturą, za pomocą których można dokładnie tak samo zmieniać dźwięk. Mam zwykle kłopot ze słuchaniem takiego instrumentu – podobnie jak z grafem, z początku odczuwam jakiś ucisk w uszach, a to z powodu braku części alikwotów, do których współczesne ucho jest przyzwyczajone. Ale i do tego można się szybko przyzwyczaić, zwłaszcza gdy do klawiatury siada taki mistrz.
Nastroje zmieniały się wciąż: od pogodnej Sonaty B-dur KV 570 nagły skok do melancholijnego, wzruszającego Ronda a-moll KV 511. Później Haydn: Sonata C-dur Hob. XVI:48 i Sonata g-moll Hob. XVI:44, obie dwuczęściowe, i na koniec znów Mozart: dramatyczna Sonata c-moll KV 457. Utwory Haydna to były przemiłe bibelociki, jak również pierwsza z sonat Mozarta; Rondo i Sonata c-moll to były dramaty, ale bez ckliwości: tylko to, co wynika z nut. Ciekawe, że niektóre części pianista opatrywał bogatą ornamentyką i wariantami (np. Adagio z Sonaty B-dur), a do innych nie dodawał prawie nic (finał tej samej sonaty). Owe warianty były czymś tak naturalnym, że inne wykonania oddające literalnie partyturę wydają się przy tym banalne.
Bis był zaskakujący: znane są „bachopodobne” ćwiczenia kompozycyjne Mozarta, ale Suitę C-dur KV 399 bardzo rzadko się grywa. Bezuidenhout zagrał Allemande – coś po prostu przedziwnego i przepięknego, i to nie po Mozartowsku… W sumie niezapomniany koncert.
Z kronikarskiego obowiązku odnotuję jeszcze wcześniejszy występ w filharmonii uczestników dorocznego festiwalowego kursu wokalnego. W programie były dwa młodzieńcze dzieła Beethovena: Kantata na śmierć Imperatora Józefa II i Kantata na wybór Imperatora Leopolda II. Zabawne utwory, może niekoniecznie należące do tworzonego tu przez nas katalogu dzieł najgorszych Beethovena, ponieważ ich autor miał wówczas 19 lat i dopiero rozpoczynał robotę w swoim fachu. Niektóre efekty zresztą przypominają różne późniejsze jego dzieła. Z młodych solistów najlepiej dali się zapamiętać baryton Andrzej Filończyk oraz soprany Hanna Sosnowska i Justyna Ołów; dwoje pierwszych z uczelni wrocławskiej, trzecia z Warszawy.
Komentarze
Dzień dobry, a raczej dobrego popołudnia 😉
Ja tylko tyle, że jeśli ktoś przypadkiem dziś jest we Wrocławiu wieczorem, to po koncercie Herreweghe – jak dla mnie jednym z najbardziej wyczekiwanych na tym festiwalu – jest powtórzenie recitalu Bezuidenhouta w tym samym miejscu. Bardzo warto. Nagrywane zresztą wczoraj też było.
Dziś zwiedzałam budowę Narodowego Centrum Muzyki. Oj, roboty tam jeszcze huk. Chcą otwierać za rok, ale nie wiadomo, czy zdążą…
Żeby nie zardzewieć, napisałem niedługą recenzję z koncertu w FN: że zaś w „RM” nadal cyzelują, a gdzie indziej brak właściwie odpowiednich łamów, wrzucam tutaj, mając nadzieję, że komuś z czytelników się przyda. Indżoj! A przy okazji pytanie, odpowiedzi na które jak dotąd nie znalazłem: ktoś wie, kto będzie asystentem Kaspszyka w nowym sezonie?
—
Program koncertu otwierającego 12 września festiwal „Muzyka w okupowanej Warszawie” dobrano z głową: powstałe wówczas (lub powstające) utwory symfoniczne polskich kompozytorów miały się oświetlać nawzajem, pokazując różnorodność nie tylko spojrzeń na wojnę i okupację, ale też sposoby radzenia sobie z nią poprzez sztukę: od wrzucania w muzykę oddanych orkiestrowo dźwięków nalotów i spadających bomb okraszonych monumentalnym, „tragicznym” forte (Panufnik) aż po afirmację życia wbrew wszechobecnej śmierci (Bacewicz). To mniej więcej coś takiego, jakby w tomie „Opowiadania czasów wojny” umieścić obok siebie „oświęcimskie” nowele Borowskiego i Iwaszkiewiczową Joannę od Aniołów. Albo jakby do programu koncertu na rocznicę zakończenia owej wojny wstawić War Requiem Brittena, Trzecią Symfonię Coplanda i Czwartą Honeggera, tę o rozkoszach Bazylei. Była to też okazja do przypomnienia kompozytorów rzadko grywanych: prócz obowiązkowego Panufnika była Bacewiczówna i Palester, był zapomniany już prawie w tej roli Regamey i wreszcie Lutosławski, z którego twórczości w jubileuszowym roku przypominano wielokrotnie prawie wszystko, tylko nie mocno nietypową I Symfonię, wegetującą gdzieś na obrzeżach programów koncertowych.
Na początek Uwertura Tragiczna Panufnika. Według autorów książki programowej to jedyne z prezentowanych dzieł dotykające rzeczywistości – refleksja moim zdaniem broniąca się tylko przy założeniu, że rzeczywistość to to, co widać i słychać, a nie to, jak ludzie myślą i czują. Zaryzykowałbym twierdzenie, że podobne podejście uczyniło utwór nieco plakatowym – przy całym ryzyku związanym z użyciem takiego przymiotnika wobec dzieła kompozytora, którego bliscy właśnie w tym czasie ginęli w Oświęcimiu. Inna rzecz, że orkiestra pod Jackiem Kaspszykiem dopiero się w tym utworze rozgrzewała – zwłaszcza pierwsza połowa, ta lżejsza, wypadła cokolwiek nieprzekonująco.
Tak czy owak, Tragiczna to majstersztyk wobec następnego punktu programu – Koncertu Skrzypcowego Romana Palestra. Łagodniej nie mogę: gdyby nie dwa dobre, złożone pod względem melodycznym fragmenty (zmuszające solistę do zamilknięcia crescendo orkiestry w połowie pierwszej części i jej zakończenie), żałowałbym, że akurat ten utwór przetrwał Powstanie. To najnudniejsze dzieło tego gatunku, jakie w życiu słyszałem – co prawda poprawne warsztatowo, ale po szkolnemu; nie można nawet zwalić tego na fakt, że kompozytor nie przekroczył wówczas trzydziestki, bo po wojnie Palester jeszcze dwukrotnie partyturę rewidował. W trwającym prawie trzy kwadranse utworze partia solisty nie zawiera ani jednej ciekawej nuty: będący na co dzień koncertmistrzem orkiestry dobry skrzypek Krzysztof Bąkowski ewidentnie mocno się starał (owacje widowni zdawały się być przede wszystkim dla niego), udowadniając tym jednak głównie, że z pustego i Salomon nie naleje.
Rewelacją koncertu była mało znana Uwertura Grażyny Bacewiczówny. I to zarówno ze względu na wspaniałe operowanie orkiestrą, na frapującą żywość przywodzącą na myśl (choć to odległe skojarzenie) uwerturę do Sprzedanej Narzeczonej, na dyskretne, ale tym celniejsze sugestie, od czego ta bezwstydna demonstracja radości życia jest ucieczką – jak i na grę muzyków FN; wykrzesali z siebie w tym trudnym utworze takie zgranie i energię, że chwilami wydawało się, iż zaraz dostaną skrzydeł i ulecą do nieba. Pomyśleć, że to utwór niemal współczesny wypranemu z wyrazu II Koncertowi Skrzypcowemu tej twórczyni! Za pięć lat warto by zrobić Rok Bacewiczówny choćby po to, by jej nienagrane (i niegrywane) utwory mogły się poprzeglądać w sobie, ku korzyści słuchaczy. Przy okazji można by przypomnieć na teatralnych deskach Esika w Ostendzie, no i dać sceniczną prapremierę jedynej opery kompozytorki, na co wielki już czas.
Pieśni Perskie Regameya, z wyjątkiem nudnawej pierwszej, nadal robią wrażenie, skrząc się całą gamą trafiających w sedno kompozytorskich nawiązań i rozmaitością użytych technik. Nadal też poruszają, z obowiązkowymi ciarkami przy „gryź żwir… żwir… żwir…”. W ustach niezłego poza tym bas-barytona Roberta Gierlacha niektóre frazy brzmiały z rosyjskim niemal zaśpiewem, ale to może częściowo wina wymagań Regameya: przy całej estymie dla jego warsztatu, ambitnemu debiutantowi zdecydowanie nie wychodziło najlepiej łączenie faktury orkiestrowej z głosem. Tryptyk Śląski to w porównaniu arcydzieło czytelności.
A skoro o Lutosławskim: osobiście jestem skłonny żałować, że po sukcesie I Symfonii, nie bez kozery porównywanej do dzieł Szymanowskiego, postanowił pójść zupełnie inną drogą, uznawszy, że ta nie zaprowadzi go już nigdzie dalej. Może i miał rację, mnie jednak użyty tu język muzyczny – synteza stylu Prokofiewa, Szymanowskiego i szkoły Rimskiego-Korsakowa (z której za pośrednictwem Witolda Maliszewskiego młody Lutos poniekąd się wywodził), od początku do końca naznaczona jednak rysami silnej, osobnej indywidualności twórczej – przekonuje bardziej niż język III i IV Symfonii, Livre pour Orchestre czy kolejnych Łańcuchów. Sądząc po grze orkiestry, można to powiedzieć również o Jacku Kaspszyku.
Ciekawy, ambitny koncert i połowa sali pusta. Melomani nie zdążyli wrócić z urlopu, zbojkotowali rocznicówkę czy też może po prostu taka jest u nas ilość chętnych na koncerty o niesztampowym repertuarze, a przy tym nieobudowane chwytliwą otoczką, jak wzięty festiwal z tradycjami lub abonament wabiący bardziej znanymi dziełami w inne piątki? Cóż, nie byli, niech żałują, przynajmniej niektórych punktów programu. Także dlatego, że orkiestra FN pod nowym szefem zdążyła osiągnąć taki poziom, iż sama w sobie może być atrakcją nie mniejszą niż przyjezdni soliści.
Dobry wieczór. Strasznie się Pan rozpisał, panie Tomaszu 😈 Jest to co prawda blog, a nie pismo muzyczne, ale tym razem wpuściłam, bo sama byłam ciekawa, co się dzieje na tych koncertach, na których siłą rzeczy nie mogę być. Skomentuję tylko, że I Symfonię Lutosławskiego i owszem, przypominało się w jego Roku, i to całkiem niemało (a co Pana przekonuje mniej, a innych, w tym mnie, bardziej, to już Pana problem 😉 ). Uwertura Bacewiczówny kiedyś była przebojem i chyba nadal na to zasługuje. Mnie osobiście z dzieł wojennych najbardziej interesował dziś grany kwartet Romana Padlewskiego.