Czy życiorys kompozytora wpływa na muzykę?
Taki problem padł w Klubie Rozmów na Szczytach, gdzie rozmawiano z wykonawcami wieczornego koncertu – Krzysztofem Chorzelskim i Maciejem Grzybowskim oraz twórcą dwóch utworów z programu – Pawłem Szymańskim.
Był to jeden z wielu poruszonych problemów, ale ciekawie ułożyła się tu opozycja. Dla Pawła Szymańskiego życiorys kompozytora, którego muzyki właśnie słucha, jest nieistotny. Co więcej, jeśli słucha utworu programowego, ten program też jest dlań obojętny; podał przykład IV Symfonii Piotra Czajkowskiego, która „podobno ma jakiś program, ale ja nie wiem, o co chodzi i nie interesuje mnie to, doceniam tylko, że warsztat kompozytorski jest dużej klasy, choć to nie moje klimaty”. W związku z tym uważa też, że jego własne życie niewiele ma wspólnego z jego muzyką i niespecjalnie jest w jej kontekście istotne.
Maciej Grzybowski przeciwnie, uważa, że życiorys kompozytora jest bardzo istotny, ale też czasem kłóci się z jego muzyką. Podał przykład Mozarta, na którego temat ma dość szczególny pogląd: że jako człowiek był on dzieckiem do śmierci („kiedy zmarł jego ojciec, to i on właściwie umarł”), a w jego muzyce objawia się niesamowita dojrzałość, która z jego życiem absolutnie się kłóci. Jeśli zgadzam się co do tego drugiego, to raczej nie co do pierwszego, bo to, jakie ktoś listy pisze, nie odzwierciedla w pełni osobowości piszącego. A ktoś, kto pisał taką muzykę, musiał mieć w sobie daleko więcej niż z tych jego listów się wydaje… W przypadku Beethovena już zgodność jest większa. No, a już życie Andrzeja Czajkowskiego jest nieodłącznie związane z jego muzyką. Grzybowski nazywa ją nawet życiopisaniem – to termin wzięty od pisarza Edwarda Stachury. I to chyba słuszne.
Czy taka zgodność istnieje w przypadku Andrzeja Panufnika i jego Pentasonaty na fortepian? W drugiej połowie życia – poniekąd tak. Jest to jeden z bardziej ezoterycznych jego utworów, pełnych ulubionych przezeń symetrii i powtarzalności. A Brahmsa? Ten z kolei muzyką ujawniał swe czułe wnętrze, które w życiu codziennym raczej ukrywał, z wyjątkiem listów do najbliższej przyjaciółki Klary Schumann.
Krzysztof Chorzelski, drugi z wykonawców koncertu, opowiedział z kolei o swojej zaskakującej drodze instrumentalisty. Był przecież skrzypkiem, i to o wysokich notowaniach. Altowiolistą został przez przypadek: przyjaciele z obecnego zespołu, w którym gra, czyli Belcea Quartet, poprosili go o pomoc, bo ich pierwszy altowiolista się wycofał, a oni chcieli zgłosić się na konkurs. Zaczął więc próbować; nawet nie umiał wtedy jeszcze czytać w kluczu altowym. Ale udało mu się tak szybko, że wygrali konkurs.
Dziś swoje życie wiąże przede wszystkim z kwartetem, ale coraz częściej grywa też solo, m.in. właśnie namówiony przez Grzybowskiego (notabene szkolnego kolegę) do wykonania sonat Andrzeja Czajkowskiego i Pawła Szymańskiego. Do nich dołączył dziś Sonatę Es-dur op. 120 nr 2 w wersji altówkowej (pierwotnie napisaną na klarnet, na którym brzmi jeszcze piękniej). I zagrał ją wspaniale, lekkim, jasnym, trochę właśnie skrzypcowym dźwiękiem. Niestety Maciej Grzybowski nie dorównywał mu precyzją, zbyt wiele było „sąsiadów” i płaskiego dźwięku, a u Brahmsa przecież potrzeba dźwięku plastycznego i nasyconego emocjami. Utwór był wyraźnie niedouczony, a słyszę, że planowane są dalsze wykonania – trzeba coś z tym zrobić. Pentasonata była świetna, ale już drugi solowy fortepianowy utwór – Singletrack Pawła Szymańskiego, przykład muzyki repetycyjnej, przywodzący na myśl brzmienia gamelanowe, również zawierał w swej drugiej połowie zbyt wiele kiksów, co zdumiewa, ponieważ ten utwór Grzybowski gra od dawna jako sobie dedykowany.
Druga część koncertu, pokrywająca się z programem warszawskim, była już lepsza, bo wyćwiczona. Oba utwory robią wrażenie także w drugim słuchaniu. Maciej Grzybowski twierdzi, że w ostatniej części jest coś z Szymanowskiego – ja się jakoś nie dosłuchałam. Takie wrażenia jak wcześniej: najwięcej gestów z Prokofiewa, ale rozwiniętych w swoisty sposób, trochę Bartóka, trochę Satie. Utwór Szymańskiego – cóż można dodać. Duża rzecz.
Komentarze
Dzień dobry, mnie dużo bardziej przypadł do gustu pianista grający przedwczoraj z kwartetem Dafo. Fortepian brzmial wówczas lepiej (a chyba był ten sam). Pan Chorzelski grał znakomicie! Brawo!
W dzisiejszej GW wkładka o Szalonych Dniach Muzyki i tam – w artykule pt. Najciekawsze koncerty festiwalu – ciekawa odmiana nazwiska twórcy Tango Nuevo: „.. za namową Astora Piazzollego ..”
Dzien dobry, pozdrawiam z dworca w Krakowie 🙂 Zal bylo wyjezdzac, ale obowiazki jesienne wzywaja.
Witam Clotilde 🙂 Rzeczywiscie pianista z poprzedniego koncertu byl dobry, choc mial niewiele do grania.
dzień dobry; to ja na chwilkę do problemu tytułowego 🙂
jakiejś jednej reguły i „licencji na”… to pewno nie ma. ale to również jest pikne w sztuce. także w pisaniu, malowaniu, czy filmów kręceniu. a także jej odbiorze i fachowej analizie. jedni z tych magów opowiadają nam wszak siebie poprzez każde swoje kolejne dzieło. ale czy zawsze wprost swój życiorys? dla innych magów ich życiorys i ich rys artystyczny to światy równoległe. ale czy już zawsze dla nas, odbiorców? na pewno, warto się tej wielorakiej sztuki ciągle uczyć, poznawać ją. i naturalnie – przyjmować, albo odtrącać. (i teraz właśnie łapię się na tym, jak sztucznie brzmi mi nawet słowo „sztuka” w wielu mych ulubionych, także muzycznych, przystankach… ale z drugiej strony, jaką daje mi czasem smakowitą frajdę… ta sztuka, czasem sztuczka, „sprasowana” ). pewno „dostępność” danego dzieła wzrasta w miarę obcowania z nim. ale jego tajemnica wcale nie znika. pamiętam, że jak byłem mniejszy niż dziś 🙂 jakoś bardzo się bałem tych wszystkich twórców „kanonicznych”… bałem się, że oto znajdę tam u nich jakieś przyciężkie i niezrozumiałe słowa, gesty, maźnięcia, przejścia, nuty… całe akapity trudnych do zrozumienia zabiegów artystycznych… dziś ten trud, myślę sobie, że mógłby pozostać bohaterem niejednego spotkania z twórcą dla mnie ważnym. ale to taki… dostępny trud… oraz to jedyne pytanie: „a dlaczego tak?”. na pewno też, poznawanie losów tych wszystkich magów, czytanie o nich, słuchanie o nich opowieści ludzi kompetentnych, poparte np. słuchaniem już „samej muzyki” zawsze może stanowić próbę pięknego rodzaju wtajemniczenia. pa pa m
Dzień dobry!
Dawno, dawno temu myślałam o muzyce w sposób absolutnie „absolutny”- Czysta Forma i.t.p.
Jednak przypadek Ryszarda i Matyldy (W&W) skutecznie pokazał mi że niekiedy „życiorys kompozytora wpływa na muzykę”.
Nawet baaaaaaaardzo!
Jeżeli jednak słucham Tristana to nie myślę zupełnie o prywatnych przeżyciach twórcy.
Znajomość biografii raczej nie wpływa na odbiór muzyki.
Arcydzieła bronią się same.
Uprawianie psychohistorii jest zawsze kuszące, zwłaszcza od czasów Freuda, niezależnie od medium w którym wyrażają się artyści tj. w równym stopniu dotyczy kompozytorów, malarzy, pisarzy. Ale takie podejście wyjątkowo mocno obarczone jest ryzykiem nadinterpretacji. Myślę, że możemy je stosować, jeżeli mamy przekazy źródłowe świadczące o tym, że sami artyści wiązali twórczość z wydarzeniami z własnego życia. Inaczej to przyjemna spekulacja.
@ lesio
wygląda na to, że autor tekstu myślał, że nazwisko w mianowniku brzmi Piazzoli, wówczas w dopełniaczu pasuje Piazzolego:-)
Z innej beczki. Na pewnym letnim koncercie usłyszałam, że zabrzmi muzyka Grzegorza:-) Fryderyka Heandla. O ile jestem za deklinowaniem (prawidłowym), o tyle spolszczanie za wszelką cenę i z błędami drażni.
@ lesio, Frajde
Domysł Frajdy wielce prawdopodobny…
Z tych „niekonwencjonalnych” odmian wielokrotnie spotykałem też Marcellego (i Alessandra, i Benedetta, nb. u tego ostatniego jakby częściej :- )).
A co do G.F.H. – pomyśleć, że Wielki Wódz tak kiedyś wyrzekał na niewinnego Jerzego Fryderyka. No to mamy „dalsze doskonalenie”; i już tylko kroczek dzieli nas od Grzegorza Gerwazego Haendla 😀
A wczoraj w czcigodnym programie II grali jakieś kawałki Gabriela Forego. Gdyby zatrudnili red. Szpakowskiego zamiast tej bandy muzykologów, nikt by się nie zorientował. 🙄
Pan Gabriel był Fory
I leżał w łóżeczku…
🙂
I znów przypada mi niewdzięczna rola adwokata tych wrażych bandyckich dwójkarzy 😀 – i ponownie przed oskarżeniami samego Największego Wodza (no, może nie do końca samego, bo z ochoczą panią Joanną u boku 🙂 ). Na co mi przyszło…
Odmiana Gabriela Faurégo (w wymowie Forego) jest wręcz preferowana przez językoznawców – i najpoprawniejsza z poprawnych. Bezdyskusyjnie. Nie dajmy się zwariować!
A skoro już o naprawdę zabawnych prononsowaniach – i w dodatku nader à propos – kiedyś usłyszałem, jak sprzedawca w rodzimym sklepie z płytami informował klienta, że wyszły właśnie nowe kompakty z muzyką niejakich „Fałra i Respidżjego”.
Odkąd pamiętam, w Polskim Radiu odmieniali pana Gabriela 🙂 Może tak jest prawidłowo, ja tam się nie znam 😛
Tak w ogóle, wracając do ad remu, wydaje mi się, że to, czy wiążemy muzykę z życiorysem kompozytora, więcej mówi o nas niż o kompozytorze 😉
A czy życiorys wpływa? Zwykle jakoś tak. Jednak są i przypadki, gdy muzyka jest jakby na boku w stosunku do życiorysu. Taki Debussy w kontaktach z paniami bywał zimnym draniem, co wydaje się nieprawdopodobne, gdy słucha się Peleasa i Melizandy… Z kolei nie ma dla mnie bardziej zmysłowej muzyki niż dzieła Ravela, który był absolutnie niezmysłowy w życiu.
Ja bym napisał, co sądzę o takich językoznawcach i takiej poprawności. Napiszę tylko, że jak coś brzmi i wygląda kretyńsko, to lepiej powiedzieć i napisać inaczej. To są pewnie ci sami językoznawcy, co występują regularnie w programie II i niosą oświatę. Odklejeni są od życia i żywego języka w stopniu znacznym, tylko regułki i regułki, a wyczucia językowego zero. To tyle bym miał do powiedzenia w sprawie bezdyskusyjności.
Jeszcze apropos, moje pytanie, jak spolszczyć na potrzeby programu II imię tego Respidżjego, pozostaje bez uczonej odpowiedzi. Busoni też czeka w kolejce. 🙂
Serio ktoś w Dwójce mówił o Respidżim? 😯
No, jak można jeździć lambordżinim, to dlaczego nie można słuchać Respidżiego? To bardzo pospolity błąd: gh -> dż
Pytanie, czy to mówił pan/pani redaktor, czy ktoś inny?
Jak już lambordżini, to było jeszcze sławne studio projektowe Ghia, w wersji naszej, piastowskiej – Dżija.
A ten Respidżi był u sprzedawcy płyt, podobno.
Odnośnie do adremu-meritumu 🙂 – trudno mi wykroczyć poza, przyznajmy, mało odkrywcze: to zależy, jakoś tam pewnie wpływa zawsze, mniej lub bardziej, jeśli nawet trudno ów wpływ zbadać. A poza tym – czy to, jakiej innej muzyki dany kompozytor słuchał w życiu, traktować jako część życiorysu, czy też akurat ten element wyłączać?
Co do Ravela, podobno jednak jakoś tam objawiał swą zmysłowość, choć istotnie chyba raczej nie poza domami uciechy 😀
Wracając zaś jeszcze na chwilę do Faurégo; znajomy mówił mi już dobrych kilka lat temu, że przetłumaczył jakąś francuską monografię mu poświęconą; choć (o ile wiem) po polsku ani to, ani nic innego dotąd nie wyszło – a przecież zapewne nie tylko ja uważam, że powinno.
Zgadzam się z WW w następującej kwestii: że u Gabriela Faurégo* można by też zostawić odmienione jedynie imię; jak ktoś tak woli, proszę bardzo – lecz proszę przy tej okazji nie rzucać ciężkich kolumn, bo niegdyś prof. Doroszewski, a dziś choćby Markowski, Pawelec, Podradzki czy Miodek (wymieniam tylko najbardziej znanych) naprawdę niczym sobie na to nie zasłużyli. Podobnie jak – w tym konkretnym wypadku – dwójkowi redaktorzy.
Owszem, Pani Kierowniczko, słyszałem kiedyś „Respidżjego” na rzeczonej antenie, ale jednak nie z ust kogoś z Dwójki, tylko zaproszonego redaktora pewnego ogólnopolskiego dziennika…
* Ale już np. Faurégo bez imienia odmienić należy bezwzględnie i bezdyskusyjnie. 🙂
Ottoniątko? Chyba tak. A Busoni będzie Żeleźniak. 😎
Anglicyzowanie wszystkiego jak leci obserwuje się od lat. Nie zapomnę, jak pilotka na wycieczce w Grecji bredziła coś o bogini Dajanie 😈
Za parę godzin rozpoczyna się Warszawska Jesień, zatem kolejna zmiana tematu (po koncertach nocnych chyba przejdę na poranne wrzucanie wpisów). Może więc rzucę parę słów podsumowania festiwalu, z którego właśnie wróciła, ale który się nie zakończył (strasznie żałuję dzisiejszego Griseya).
Na Muzyce na Szczytach byłam pierwszy raz. Ten festiwal zmieniał się kilka razy, ale obecne – od tego roku – kierownictwo artystyczne Pawła Mykietyna na pewno zrobiło mu dobrze. Program bynajmniej niełatwy, wręcz ambitny (choć i parę lżejszych elementów było), jednak publiczność się znalazła – całkiem przyzwoita frekwencja. Na dyskusje z muzykami w Domu Pod Jedlami również przychodzą ludzie, że tak powiem, z zewnątrz. Jest więc dla kogo to robić.
Organizatorzy, czyli Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza, zaangażowali się też w walce o budowę nowej sali koncertowej dla Zakopanego. Nie jest łatwo, choć podobno pieniądze to najmniejszy problem. Ale myślę, że takie miasto, przez które takie tłumy się przewalają, zasługuje na dobrą salę. Bo na razie można być zdanym tylko na kościoły (co nie zawsze pasuje do repertuaru).
Nawiasem mówiąc, mając trochę czasu przed koncertem próbowałam wczoraj udać się do Atmy i zobaczyć, co tam się dzieje po remoncie – a dobiegają mnie negatywne wieści, łącznie z tym, że zamiast fortepianu postawiono tam jakąś taniznę nikomu nieznanej marki Schimmel. No i co? Zamykają o 17. W środku sezonu turystycznego. Co za dziadostwo 👿
Ścichapęku, ja nie rzucam ogólnie, tylko szczegółowo. Jak wszędzie i zawsze, jeśli ktoś uprawiający jakiś zawód, niech będzie językoznawca, jest zasłużony i niegłupi, to nie rzutuje zaraz na ocenę kwalifikacji jego wszystkich kolegów. A z nazwiskami trzeba bardzo uważać, bo to delikatna materia. Nie wiem, czy pan Psikuta z radia byłby zadowolony, gdyby go Litwini deklinowali. Zalecam ostrożność w tej sprawie. 😎
@ WW 16:43 – Ottorino to raczej nie jest zdrobnienie od Ottona, tylko sklejenie imion Otto i Rino.
Kaspszyk dlatego właśnie zmienił pisownię swojego nazwiska – nie byłby zadowolony z jednej z możliwości odczytania nazwiska Kasprzyk 😉
Przyznaję się: też mówiłem ‚Lambordżini’, a nawet ‚Tażan’, bo wszyscy wkoło tak właśnie wymawiali, a poza tym mieliśmy wtedy jakieś osiem czy góra dziewięć lat.
Choć niektórym kolegom zostało tak do dziś 😀
Największym ciosem dla mnie była nabyta wiedza jak wymawiać przydomek „Old Surehand”.
Wymawiany po słowiańsku drugi człon miał w sobie jakąś siłę. A po angielsku jakiś….. eh, eh.
Pani Kierowniczko, dokładnie tego nie badałem, ale włoskie słowniki podają taki wariant imienia Oddone (albo Oddo), pochodzącego od Germanów. W wersji żeńskiej to jest Odetta.
hehe. Ja tam się zgadzam z WW, jak zwykle. Tym razem aproposowo odnośnie językoznawstwa.
Przy okazji: językoznawstwo to nauka, poprawiacze języka zauważyli kiedyś, bo im pewna zasłużona profesor powiedziała, że oni nie są uczonymi. Tak więc poprawiacze języka to nie uczeni. Proszę nie mieszać językoznawstwa z poprawiactwem.
😆
Słusznie prawi Wielki Wódz – z nazwiskami trzeba uważać. Ja nie dość uważałem, więc (w pośpiechu i z przemęczenia) źle napisałem, skądinąd dobrze mi znane, nazwisko prof. Jerzego Podrackiego. A co do lepszych i gorszych (redaktorów muzycznych, językoznawców), to tak jest przecież wszędzie – i tym bardziej nie można wrzucać wszystkich do jednego wora. A użyte przez WW nazwisko… Cóż, tu się akurat chyba zgadzamy 🙂 . Gdyby więc zechciał zakwestionować nie wzorcowo poprawnego Faurégo, lecz np. Ernesta Szusona (bo niedawno słyszałem taką właśnie wymowę Chaussona), wtedy bez żalu zamieniłbym togę adwokacką na prokuratorską… A w sprawie Ottorina trudno chyba o jakieś spolszczenie, które miałoby szanse się przyjąć (chyba że żartobliwe). Po włosku jest zresztą i Rino, i Rina – np. córka Giglego, skądinąd też śpiewająca, nosiła to imię.
Dziś w sali kolumnowej Wydziału Historycznego UW odbył się kolejny koncert w ramach Festiwalu Oper Barokowych. Tym razem był to Buxtehude i „Membra Jesu Nostri”. Grał zespół Gradus ad Parnassum (pod kierunkiem Krzysztofa Garstki), który chyba najbardziej mi się podobał. Śpiewał chór Collegium Musicum UW (pod kierunkiem Andrzeja Borzyma) i soliści: Dagmara Barna (sopran), Joanna Lalek (sopran), Karolina Kuklińska (mezzosopran), Przemysław Borys (tenor) i Maciej Falkiewicz (bas). Całość na przyzwoitym poziomie. Nie powinnam właściwie oceniać, bo bardzo lubię ten utwór i jestem wyjątkowo przywiązana do wykonania Sonatori de la Gioiosa Marca/Accademia Strumentale Italiana/Choir of Radio Svizzera, pod dyrekcją Diego Fasolisa. A takie porównania donikąd nie prowadzą. Miło się słuchało tej wyjątkowej urody północnej muzyki, zwłaszcza, że koncert odbywał się na moim Wydziale. Akustyka w tej sali, jak się okazuje, całkiem niezła. Powinna być częściej wykorzystywana na koncerty.
@PK
Zgadzam się, że interpretacje przez biografię więcej mówią o nas samych
Ależ się rozwinął wątek językowy na Dywaniku. Nie wiedziałam, że tylu melomanów ma takie zacięcie lingwistyczne:-)
Może ktoś skorzysta. Jeszcze przez ok. 48 h darmowy dostęp do wszystkich recenzji na stronie „Gramophone” (to w związku z wczorajszym rozdaniem nagród). Można sobie czytać do woli
A jakby kto jeszcze nie wiedział, to nasz PA znów triumfuje 😀
http://www.gramophone.co.uk/awards/2015/instrumental
Brawo!
Dzień dobry!
Świetna wiadomość na początek dnia!
🙂
Bardzo jestem ciekawa tej „Dużej rzeczy” Pana Pawła Sz…
Poproszę o link
E, no, nie jest jeszcze tak, że raz czy dwa razy wykonają „dużą rzecz” i już jest do niej link.
Piraci jacyś to może nagrywali, ale jeśli tak, to raczej tego nie ujawnią 😉
Przemożny wpływ życiorysu na twórczość to mit bardzo świeży, postromantyczny. Zresztą Wagner, do którego się tu odwołano, szachrował w tej mierze jak najęty, wszystkie jego „inspiracje” (z Matyldą na czele) fabrykował sobie sam i robił z nich potem bardzo zimne przetwory.
Mój ulubiony przykład to Mikado : najweselsza muzyka świata skomponowana w czasie upiornego ataku kamieni nerkowych.
https://www.youtube.com/watch?v=XYULZkbpQYo
Takich przykładów jest o wiele więcej, np. pisane w najgłębszym mroku okupacji pogodne, gershwinowskie Concertino Władysława Szpilmana:
https://www.youtube.com/watch?v=tWYY-gYvt4w