Dynamistatyczny początek

Co to jest dynamistatyka? Ten neologizm ukuty przez muzykologa Krzysztofa Szwajgiera posłużył do opisu zawartości tegorocznej Warszawskiej Jesieni. Coś w rodzaju oksymoronu: statyczny ruch lub dynamiczny bezruch. Z przechyłem w jedną lub drugą stronę.

NOSPR pod batutą ozdrowiałego już szczęśliwie Alexandra Liebreicha – po hymnie oczywiście (czy jest jeszcze w Polsce drugi taki festiwal, który rozpoczyna się od hymnu? Na Warszawskiej Jesieni to wieloletnia tradycja), do którego włączył się również solista, wiolonczelista Marcin Zdunik – wykonał program, który od statyczności zmierzał ku dynamice.

Alvin Lucier, dawny awangardzista, stworzył utwór, który dokładnie ilustruje termin dynamistatyki: szczególny rodzaj muzyki repetycyjnej, czyli praktycznie współbrzmienie, które trwa niemal cały czas, ale wciąż się zmienia. Orkiestra wchodzi tu w dialog z wiolonczelistą, a przy tym uzupełniają się nawzajem. To utwór z założenia transowy, można było zagłębić się w kontemplacji i, jak potem słyszałam, wśród publiczności byli tacy, którym się to udało. Jak na mój gust materiał był zbyt mało atrakcyjny, więc raczej się znudziłam. W podobny sposób i statyczny, i dynamiczny, ale z wieloma ciekawymi dźwiękami wydobywanymi nie tylko z instrumentów, ale i ze sprzętów przydatnych w życiu codziennym, była Symfonia koncertująca Lidii Zielińskiej.

Druga część to już był bardziej ruch. Co prawda Air Helmuta Lachenmanna (tegoroczny jubilat, kończący 80 lat) niespecjalnie zaskakiwał – kto zna jeden utwór tego kompozytora, ten jest w stanie przewidzieć, co usłyszy w innych – ale wiele było tam bardzo ciekawych, szmerowych dźwięków, wydobywanych nie tylko przez orkiestrę, ale i solowego perkusistę mającego do dyspozycji wielką baterię instrumentów. Najwięcej ruchu, sugestywnej opowieści muzycznej, było w ostatnim utworze: Zones de turbulence Philippe’a Manoury. Tu zabłysło dwoje pianistów: amerykańska Chinka Jenny Q Chai i Polak Adam Kośmieja, ten sam, który w zeszłym roku tak świetnie zagrał Pianophonie Kazimierza Serockiego. Młodemu pianiście marzy się wydanie wszystkich dzieł fortepianowych Serockiego (jak również Tomasza Sikorskiego), ale chyba potrzebowałby jakiegoś crowdfundingu.

Moje zdanie oczywiście nie jest uniwersalne, po prostu je wyrażam, bo z kolei słyszałam też opinie, że to właśnie pierwsza część koncertu była lepsza, a druga gorsza. Jednak de facto więcej owacji miały oba utwory po przerwie – zachwyty Lachenmannem słyszymy na Jesieni od dobrych kilku lat, Manoury, a zwłaszcza udział solistów, też się podobał.

Jeśli można było poczuć się zmęczonym i trochę bez przekonania iść na drugi z koncertów, w sąsiedniej sali kameralnej FN, to szybko się o tym zapomniało. W wykonaniu amerykańskiego Talea Ensemble usłyszeliśmy Schnee duńskiego twórcy Hansa Abrahamsena – utwór złożony z serii miniatur zwanych przez kompozytora kanonami (choć z czystą formą kanonu nie mających wiele wspólnego), mający za sobą obrazy M.C. Eschera w tle, oczywiście nie w sensie dosłownym. To był ciąg szczególnych scenek, konstrukcji, coś jakby działanie mechanizmu zegarowego, rozkręcającego się i zatrzymanego, w którym kręci się kilka kółek zębatych zaczepiając się o siebie, o brzmieniach subtelnych, migotliwych, jasnych. Tu mała próbka. Muszę powiedzieć, że ogromnie to mnie wciągnęło i zapomniałam o późnej porze i zmęczeniu (w końcu przez pół dnia dziś podróżowałam, niby wygodnie, ale zawsze). Podobnie jak reszta publiczności, która nagrodziła dzieło wielkimi oklaskami. Zespół wystąpi na Jesieni jeszcze za parę dni.