Pokojowi na świecie
…poświęcili dziś swój występ muzycy na Jazzowej Jesieni w związku z tragedią w Paryżu. Koncert był wspaniały, warto było wrócić na ten dzień do Bielska.
Dedykację ogłosiła na wstępie Anna Stańko – już tradycją są jej zapowiedzi przed koncertem taty (zawsze mówi po prostu „mój tata”, nie „ojciec” ani „Tomasz Stańko”, co nadaje tym wypowiedziom ton sympatycznie osobisty). A tata Ani, jak co roku, wymyślił nowy skład. Tym razem kompletnie improwizowany. Fantastyczny, dynamiczny kontrabasista Eric Revis znany jest ze współpracy z Branfordem Marsalisem; niesamowity perkusista Andrew Cyrille, który współpracował z takimi muzykami jak Cecil Taylor czy Anthony Braxton, grał już w Bielsku trzy lata temu w bardzo szczególnym projekcie. Niespodzianką był młody saksofonista Brian Settles, polecony Stańce przez Tima Berne’a. Cała czwórka muzyków spotkała się po raz pierwszy dopiero wczoraj.
Z początku może rzeczywiście czuło się pewną nieśmiałość, szybko jednak wszyscy ci wspaniali muzycy się dotarli. Najtrudniejszą rolę miał saksofonista, który musiał siłą rzeczy być na drugim planie – albo unisono z trębaczem, albo w dialogu z nim, solówek miał mniej. Raz w jednej z nich zagrał dość ostrym, mocnym dźwiękiem, ale potem widać stwierdził, że to nie pasuje, i bardzo złagodził barwę. Kontrabas i perkusja były już całkowicie bez kompleksów, ale oczywiście królował Stańko w formie po prostu wybitnej, wręcz młodzieńczej. Jak usłyszałam o dedykacji, coś tak poczułam, że muzycy rozpoczną od Litanii. Później były też tematy zarówno z dawnej płyty Balladyna, jak i z ostatnich. Trębacz po koncercie stwierdził, że bardzo jest z tego składu zadowolony.
W drugiej części wieczoru całkowita zmiana nastroju. Egberto Gismonti to legenda muzyki brazylijskiej – również ma swoje lata (67), ale formę i kondycję naprawdę imponującą. Grał kolejno na trzech gitarach i na fortepianie. Po paru utworach wygłosił mowę, którą rozpoczął również od Paryża, ale w całkiem innym kontekście. Otóż jako młody człowiek wylądował na studiach u Nadii Boulanger, która opowiadała mu o kompozytorach polskich, którzy licznie do niej na nauki przybywali, a zwłaszcza o… Grażynie Bacewicz, której stał się fanem. Marzył o nutach jej utworów, dopiero teraz załatwiono mu kilka partytur. A co łączy Grażynę Bacewicz i jego sztukę? Według niego – to, że i dla niej, i dla niego inspiracją była muzyka ludowa: dla niej polska, dla niego oczywiście brazylijska. Można więc powiedzieć, że jego gitarowy występ też był bardziej folkowy niż jazzowy, ale sytuacja całkiem się zmieniła, gdy artysta zasiadł do fortepianu. To już był jazz, ale latynoski – trochę jak u Chicka Corei, nawet z podobnym poczuciem humoru, lecz jednak inny; niesamowite było np. łączenie różnych rytmów w prawej i lewej ręce. A w pewnym momencie, nie wiem, czy to było złudzenie, zabrzmiało mi dalekie echo etiud Chopina…
Ponoć Egberto jest zaprzyjaźniony z Marthą Argerich, która bardzo jego sztukę poważa, a nawet zaprosiła go na swój festiwal w Argentynie. Jest on postacią niezwykle ciekawą – działa też jako etnomuzykolog, wiele tygodni spędza w dżungli na badaniach terenowych. Stąd też tyle inspiracji.
Komentarze
Mały appendix: właśnie napisawszy ten wpis zeszłam jeszcze na dół do baru, gdzie siedzieli artyści, i pogadałam chwilę z Egberto Gismontim. Dokładniej, przyszłam w momencie, gdy chłopcy od jazzu z radiowej Dwójki robili z nim wywiad, opowiadał akurat o swoich badaniach terenowych w brazylijskim interiorze. Myślę, że będzie bardzo ciekawa audycja.
Ja go jeszcze zagadnęłam o Bacewicz – słyszał jej pojedyncze utwory, bardzo mu się podobały, teraz ogromnie się ucieszył z partytur. I marzą mu się takie „badania terenowe” w związku z Bacewicz: że jeśli będą jej coś gdzieś grać w Polsce, to on by chętnie przyjechał, posiedział na próbach, posłuchał z partyturą… Ma taką potrzebę 🙂 No i pytał o nagrania. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to oczywiście Zimerman (nie zna jeszcze!) i koncerty skrzypcowe w wykonaniu Joanny Kurkowicz. Ale ogólnie poza Polską nie ma zbyt wielu jej nagrań. W Polsce i owszem, coś się znajdzie. On mówi, że nie rozumie, dlaczego Bacewicz nie jest tak znana, jak na to zasługuje. Ja też nie rozumiem.
Dobranoc 🙂
Popularne za atlantykiem zrodlo CDs http://www.arkivmusic.com/classical/Name/Grazyna-Bacewicz/Composer/510-1 ma 40 nagran. Niezle.
W oczekiwaniu na „Tosce” w Met:
https://www.youtube.com/watch?v=nI8_mLQyDTw
A w Sydney
https://www.youtube.com/watch?v=Smik_Eb6zck
Pięknie! Logo YouTube też dziś francuskie. W Warszawie Pałac Kultury też miał być bleu-blanc-rouge, ale jestem z paręset kilometrów od niego.
Przed chwilą TVP Kultura dała film (z 2012) o Karajanie.
Jednym z ostatnich motywów muzycznych była IXa Becia.
Jak ponuro brzmią teraz słowa Ody: Wszyscy ludzie będą braćmi
Zamiast pobutki (zaspalem 😉 )
https://www.youtube.com/watch?v=GKEzDfFiRBs
NOSPR po francusku:
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/NOSPRFrancuski#6217412786689978882
Dobry wieczór PK,
czy można wrzucić trochę słów nt. wiadomy – przepraszam, ale krócej się nie da.
I pozdrowiam już z przyczółka.
j.
Pewnie że można, zapraszam, 60jerzyku. Ja też zabieram się do nowego wpisu – życie toczy się dalej.
Uroda życia, jego smak, jego wartość. W końcu jego ulotność.
Miało być: do dziewięciu odlicz. Co przy moich talentach arytmetycznych stanowi ostatnio spore wyzwanie. Ale na szczęście kolejność miała być niekoniecznie obowiązkowa – byle na początku było jeden, a na końcu dziewięć.
xxx
Miało być: chwilami śmiesznie, często podniośle, najczęściej porywająco (czyli odwrotnie niż w przeciętnej ludzkiej egzystencji).
xxx
Miało być: przeczucia mówią zapamiętasz na długo. Rzeczywistość okazała się zdumieniem, które trwać będzie znacznie dłużej niż „długo”.
xxx
Swego czasu środowiska konserwatorskie żyły sporem (ba, awanturą) wokół renowacji obrazu Leonarda da Vinci „Święta Anna Samotrzeć” z muzeum w Luwrze. Zdaniem części środowiska należało ingerować minimalnie, druga strona sporu mówiła: usunąć wszystkie retusze, werniksy etc. Jak się dosadnie mówiło, Francuzi byli za zakonserwowaniem „ścierki”, Anglicy – za jej solidnym „wypraniem”. Spór tyleż jałowy, co fundamentalny. Jak się okazuje nie tylko w świecie muzeów. Chociaż…
xxx
Miało być… Stop. Było.
xxx
Było tak: 1,3,2,5,8,6,4,7,9.
5 dni z Beethovenem, Berliner Philharmoniker i sir Simonem Rattlem. Wiedziałem, że do spotkania dojdzie, nie wiedziałem tylko gdzie – w grę wchodził Berlin, Frankfurt, Paryż (z nową salą Filharmonii) i Wiedeń. Wybrałem chyba najlepiej – bo akustycznie sala znakomita, bo blisko, a przede wszystkim to tutaj Ludwig je tworzył, tu miały swoje prawykonania. Wszystko tu.
xxx
Simon Rattle po raz pierwszy gra cały cykl Symfonii LvB – dawno temu miał to zrobić z Wiener Philharmoniker, ale plan nie doszedł do skutku. I bardzo dobrze. Bo to jest sytuacja (podobnie jak z Markiem Minkowskim i LMdLG), gdy najgłębszy sens ma praca z własnym zespołem, dochodzenie (żmudne zapewne) na wielu próbach do…. no właśnie, chciałoby się napisać „efektu”, a przecież w moim głębokim przekonaniu należy napisać „do prawdy”.
xxx
Kwestia warsztatowa: skład orkiestry wynosił między 45 a 55 muzyków (tylko w IX osiągnął chyba 60), w układzie: kontrabasy (4-6) po lewej, drugie skrzypce po prawej, wiolonczele i dęte pośrodku.
Już pierwszy wieczór uświadomił mi, że będzie to Beethoven kipiący namiętnościami; Rattle z miejsca dał czytelny sygnał: emocja, poryw, bunt.
Emocja – bo to jest wpisane w partyturę każdej z 9 symfonii; poryw – a cóż tu tłumaczyć; a bunt? Bo to jego, Simona, reakcja, swoisty protest (domniemanie moje, nie sir SR) przeciw „brudnej ścierce” tradycji lub tzw. tradycji.
W recenzjach po seriach w Berlinie i Paryżu podkreślano b. żywe tempa. Bo były. Rzecz jasna chodzi nie tylko o te tempa – bo byłoby to banalizacją sprawy. Aczkolwiek mógłbym napisać, że gdyby na sali znalazł się na zasadzie deus ex machina Sergiu Celidibache, to najprawdopodobniej nie dożyłby końca pierwszej repryzy. Chociaż kto wie, gdyby podłączyć aparaturę reanimacyjną – to miałby materiał do przemyśleń. Zresztą spore grono wybitnych kolegów po fachu też mogłoby doznać jakiejś formy wściku – w połowie z powodu tzw. nieposzanowania (hi, hi) tradycji (za którym to pięknym pojęciem często skrywa się bezbrzeżna nuda), w połowie z zazdrości, że bali się pójść tą drogą.
Programy wieczorów były tak dobrane, by w drugiej połowie znalazł się bardziej „ograny” tzw. hicior. Natomiast taka a nie inna liczebność orkiestry (w tej samej sali wykonywały ją również bardziej rozbudowane składy) plus jej umiejętności pod batutą (tej używał zawsze, partytur na koncertach nigdy) dały rezultat olśniewający. Znając tę orkiestrę już dość dobrze z wielu koncertów – byłem zdumiony jakością brzmienia poszczególnych grup smyczkowców. Niektóre wejścia II skrzypiec gdybym usłyszał na płycie, pomyślałbym, że inżynierowie zaszaleli, ale to było na żywo. Jeżeli 6 kontrabasów w finale Eroiki w zawrotnym tempie z precyzją Kuby rozpruwacza zasuwa tak, że smyki muszą mieć chyba butaprenem do dłoni przyklejone, by nie wyleciały – to pokazuje nowe możliwości tego instrumentu. Na osobny pean zasługują muzycy przy kotłach. Dęte – cóż można złego powiedzieć o nich – nic.
xxx
Po pierwszych dwóch dniach nabrałem podejrzeń, że ta dynamika interpretacyjna jest ideą nadrzędną i porządkującą całość. Nic bardziej mylnego. Pokłady liryzmu i spokoju – to świat osobny i piękny urodą dźwiękową o jakiej tylko można śnić. Podobnie z fragmentami, w których fantastycznie pokazuje żart, poczucie humoru – Ludwiga (ot, chociażby w Scherzu II symfonii). „Pastoralna” była muzycznym malarstwem jak ze snu. Nie opuszcza mnie myśl, że analiza tych partytur polegała na ciągłym powrocie do stron wcześniejszych. Szukania logiki, związków przyczynowo-skutkowych. Olbrzymiej pracy przy samym tekście. Bo coś wynika z czegoś i ku czemuś zmierza. I jest całością. Oczywiście, każdy dyrygent powie, że tak właśnie pracował – tylko dlaczego ślady tego są w słowach, a nie w muzyce.
xxx
Jeszcze tylko garść drobiazgów.
Czwartego wieczoru, gdy sala oszalała po wykonaniu VII, pomyślałem sobie, że brać dyrygencka powinna sobie też usiąść na sali. Wracam zupełnie oczadzony do hotelu i nagle minąłem… nie do wiary: Marca Minkowskiego. No i nie wytrzymałem – bo to było w dosyć ciemnym miejscu na Karlsplatz: Maestro Minkowski? Maestro uśmiechnął się, wybity z zamyślenia. Zapytałem jeszcze, czy przypadkiem idzie też z koncertu Rattle`a – potwierdził. Ja bezczelnie (ale uczciwie) palnąłem coś, że koncert fantastyczny. A Maestro (chyba jednak) szczerze potwierdził, że bardzo energetyzujący i witaminizujący. I tu w ciemnościach już mistrza zostawiłem – wystraszony chyba swoim tupetem.
Tu muszę dodać, że w tym samym czasie w Theater an der Wien Marc Minkowski i LMdLG wystawiają „Der fliegende Holländer ” Wagnera (z naszym mapapem, a jakże – pozdrawiam serdecznie). Z tego Holendra (reż. O. Py, z rewelacyjną Ingelą Brimberg w roli Senty) będzie 19 listopada transmisja live: https://sonostream.tv/discover
Ale to wszystko było zanim dotarłem do hotelu i dowiedziałem się o horrorze w Paryżu.
xxx
Myśl, że trzeba będzie wysłuchać „Freude” i pozostałe słowa budziła uczucia pomiędzy skrajną goryczą a niepojętą irytacją.
Do momentu, w którym przed koncertem wyszedł Simone Rattle i tym swoim niesłychanie spokojnym głosem powiedział, że to jest przesłanie niesione ze świata jasności do głębi ciemności – bo tak należy na całość IX dzisiaj spojrzeć. Musimy – wbrew wszystkiemu, wszystkim okolicznościom – traktować to jako afirmację istoty ludzkiej. Wierzyć w to braterstwo. Bo to jest esencją bycia istotą ludzką. Po czym zapadła bardzo długa cisza. Kompletna. Przerażliwa. Było w tym coś tak poruszającego, że po raz pierwszy łza mi poszła przed koncertem. No po prostu nie dało się inaczej.
Sam koncert to już była tylko czysta realizacja tego co powiedział.
Po koncercie – w stanie poruszenia – ustawiłem się w kolejce stojącej po autografy. Z tym, że zaskoczonemu Maestro powiedziałem, że ja nie potrzebuję jego autografu, tylko mam potrzebę podziękowania za tych 5 wieczorów tu, w Wiedniu oraz te wszystkie wcześniejsze w Berlinie. Zwłaszcza za cały cykl Sibeliusa oraz przede wszystkim za Lutosławskiego (wespół z Zimermanem). No i tu się Maestro niezwykle ożywił, mówiąc o niesłychanej pracy przy Lutosie, niesamowitych i niezapomnianych przeżyciach. Przekazałem ogólnie życzenia z Polski, Maestro ponadstandardowo uścisnął rękę i tak się skończyła moja przygoda beethovenowska w Wiedniu.
xxx
Ludwig van Beethoven obecny jest na wszystkich estradach – chociaż wbrew pozorom nie aż tak często, jakby się to mogło wydawać. O wiele częściej za to – niż się to może wydawać – jest chyba banalizowany. Zwłaszcza Dziewiąta (dyżurna na różne okazje podniosłe, z przypadkowym doborem solistów, byle był egzalt i hałas po zbóju). Natomiast takie interpretacje, jak te dopiero co słyszane – uświadamiają, powiem wręcz: przypominają, że Beethoven był kompozytorem genialnym. Co w zalewie „tradycyjnych” interpretacji może umknąć.
xxxx
Miało być… i było.
Tylko znowu świat, w którym przyszło nam żyć, spotykać się, rozmawiać, stał się innym światem. Którego znowu musimy się nauczyć.
PS. Nie mogę nie wspomnieć słówkiem o kawie z mapap i przyjacielskiej z nią rozmowie oraz gotowości pomocy po „zbiórce makulatury” w pociągu, w którą to akcję włączono również mój portfel. Szczęśliwie akcja była wysoce specjalistyczna, „specjaliści” w plastiku nie pracowali – kartom darowali.
No jakbyśmy przy tym byli… Dzięki!
Jakbyśmy tam byli, rzeczywiście…
Ja byłem w piątek m.in. w Salach Redutowych Opery Narodowej, ale nie na koncercie, tylko na konf. poświęconej prof. Lubomirowi Tomaszewskiemu. W Polsce jest chyba dokładnie tak „znany”… jak np. Paderewski 🙂
„Każdy, kto spotyka się z jego twórczością otrzymuje przekonanie o tym, że jesteśmy zdolni do kreowania lepszego świata, w którym możemy wszyscy żyć” – to słowa innego prof. Kena Bensona.
„Wolność może spełniać się w dobroci” – może za mało wciąż tak właśnie myślimy
(i czynimy) w naszych kategoriach… wolnościowych…
Tomasz od malutkiego zawsze kojarzył mi się z wolnością (i dobrocią). Choć sam, jak tylko może to zawsze podkreśla, że w swej drodze nie zmieniłby absolutnie nic, a więc i tych okresów pewno i mniej pewnych i mniej lirycznych, a bardziej nerwowych i dzikich. A Ania – najbardziej urocza „sekcja promocji” tych artystów… najważniejszych 🙂 pa pa m
Dziękuję panu 60Jerzy za podzielenie się swoimi przeżyciami. Mogliśmy się przez chwilę poczuć, jak w wielkim świecie:-) Opowieść dodatkowo pasuje jak ulał do okładkowego tematu grudniowego BBC Music – przewodnik po symfoniach Becia.
Pani Redaktor, dziękujemy za rekomendację! Egberto Gismonti to wymarzony rozmówca, mam nadzieję, że na początku nowego roku ta rozmowa trafi na antenę (Rozmowy Improwizowane są nadawane w czwartki o 22:30). Chłopcy od jazzu 🙂 , pod czterdziestkę. 😀
Witam, Panie Januszu 🙂 Mam nadzieję, że jeśli nawet nie będę miała możności posłuchać na antenie, to potem audycja zawiśnie w sieci. Pozdrowienia dla chłopców od jazzu od trochę starszej dziewczyny 😉