Tristan i Izolda na celowniku
Nowy spektakl Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej jest mieszanką pomysłów ciekawych i banalnych. Dlatego też po jego zakończeniu były i brawa, i buczenie.
Można tu odnaleźć całą masę cytatów (ilość filmów, jaka padała w komentarzach zarówno po marcowej premierze spektaklu w Baden-Baden, jak i teraz, jest wyjątkowa, także pod względem szerokiego rozrzutu tematycznego i gatunkowego: od Matrixa i Obcego po Melancholię), ale także autocytatów – zabawa pełną przestrzenią scenicznego okna ma podobny rozmach jak w Zamku Sinobrodego, a w III akcie bohater leży w łóżku z kroplówką, jak Roger w wersji wrocławskiej.
W powtarzających się projekcjach Bartka Maciasa rozpoczynających każdy z trzech aktów Tristana i Izoldy w reżyserii Mariusza Trelińskiego dominuje motyw noktowizyjnego celownika, co ma symbolizować zarówno fatalny krąg, w jakim zamyka się los bohaterów, jak też ich inwigilację. W I akcie ciekawy jest pomysł podzielenia sceny na segmenty, czyli kajuty statku (a z boku schody), pojawiające się i zanikające, podobnie jak obrazy na monitoringu. Ale ciekawe to jest tylko wizualnie, efekt dźwiękowy bywa co najmniej dyskusyjny: czasami po prostu kiepsko słychać głosy. Jak zwykle reżyser myślał przede wszystkim o efektownym obrazku, nie o muzyce. Te problemy jednak na szczęście redukują się w momencie, gdy akcja dzieje się po bożemu, na scenie.
Początkową koncepcją reżysera było umieszczenie całej akcji na statku. Pozostało z tego umiejscowienie w tym anturażu również drugiego aktu: Izolda czeka na Tristana na pokładzie, później schodzą pod pokład i tam właśnie zostają przyłapani. W III akcie Tristan leży na szpitalnym łóżku i tu, podczas owej obojowej melodii pastuszka, pomysł, jakich już było u Trelińskiego wiele: pojawia się mały chłopczyk, który ma zapewne symbolizować małego Tristana. Sam finał zaskakuje (zdaje się, że został zmieniony w stosunku do wersji z Baden-Baden): po tym, jak Tristan umiera w ramionach Izoldy, ona podcina sobie żyły (!), potem światło gaśnie, a gdy się zapala, mamy scenę pogrzebu jak na amerykańskim cmentarzu: stoi urna, a Izolda (której jak widać nic się nie stało) podchodzi do niej w czerni z białymi liliami w rękach. No i cała seria akcji wręcz sprzecznych z tekstem (też częste u tego reżysera): Brangena stojąc koło niej woła „Ocknęła się, żyje!”, a Izolda śpiewa do urny „Uśmiech łagodny, cichy, oczy lśnią otwarte”. Więcej jest takich kwiatków w tym spektaklu: w I akcie Kurwenal przychodzi do Izoldy i zapowiada „Mój pan, Tristan”, po czym wyciąga ją z kajuty i prowadzi gdzieś po schodach…
Co do muzyki: najjaśniejszym punktem jest tu orkiestra pod batutą Stefana Soltesza – to już kolejna jego współpraca z naszym teatrem, na której muzycy tylko zyskują. Pod nikim innym ten zespół tak nie brzmi. Soliści – u nas śpiewają inni niż w Baden-Baden, a jeszcze inni zaśpiewają w Nowym Jorku. Melanie Diener, Izolda (parę lat temu na Festiwalu Beethovenowskim była Leonorą w Fideliu), zaczęła naprawdę nieźle, ale się przeforsowała i w późniejszych aktach słyszalne już było zmęczenie. Podobała mi się Michaela Selinger jako Brangena – koncepcja trochę lżejszego głosu, ale mocnej osobowości, odpowiada mi w tym kontekście (słyszeliśmy ją kiedyś w Świdnicy w zupełnie innym repertuarze). Koszmarem był Tristan – Jay Hunter Morris. Po krakowskim Tannhäuserze pomyślałam: po co robić dwie obsady, jeśli nie ma się dwóch kompletów dobrych śpiewaków. Teraz niestety to jest tylko jedna obsada i też w głównej roli mamy śpiewaka, który zupełnie się do tej roli nie nadaje. Pozostałe role były raczej poprawne.
Nowemu Jorkowi zazdroszczę przede wszystkim Niny Stemme; Stuart Skelton śpiewał już w Baden-Baden, dwie role znam już z Berlina: Ekaterinę Gubanovą (Brangena) i Króla Marka (René Pape). Ciekawe, czy reżyser znów zmieni koncepcję. I ciekawe, co o tym wszystkim myśli Peter Gelb, który był obecny na premierze.
Komentarze
Pobutka 13 VI do Tristana – czy to aby nie kolysanka?
https://www.youtube.com/watch?v=J-qoaioG2UA
https://www.youtube.com/watch?v=CMLz9kgsfG0
a tu cos dla frakcji antyniemieckiej 😉 https://www.youtube.com/watch?v=Cg3pHkzUerc
Cóż powiedzieć – zaskakuje nowatorstwo wystawienia – opera Tristan i Izolda i nie zatrudniamy do niej śpiewaka do roli Tristana. No cóż, można i tak, następny etap to może pantomima do podkładu muzycznego. To, że pan Jay Hunter Morris śpiewa źle to wiedziałam, ale okazało się, że on w ogóle nie śpiewa. Facet bez głosu i bez słuchu nieudolnie melorecytuje i nijak nie może zgrać się z muzyką. Dało się wytrzymać tylko po założeniu, ze oglądamy zamierzoną parodię. Smutne, bo obie panie były niezłe, a brak Tristana zabił całość. Ciekawe co jeszcze Gelb naobiecywał Morrisowi za uratowanie skóry gdy tuż przed premierą zabrakło mu w Metropolitan Zygfryda i Morris wziął to z marszu (i położył zresztą zupełnie) – nie wierzę, że ktokolwiek tak po prostu zechce zatrudnić pana Morrisa i pewnie Gelb go wpycha gdzie tylko się da. Czujnie zresztą omijają teatry w krajach, gdzie publiczność jest krewka i nie wybuczy na koniec tylko po prostu przegoni ze sceny.
Niestety, ale te niemal rekordowo krótkie jak na premierę brawa są chyba najlepszym podsumowaniem tej inscenizacji. Doceniam efektowne realizacje Pana Trelińskiego, ale coraz cześciej mam wrażenie, że z tej całej opery to najchętniej pozbył by się muzyki i libretta;) Kiedyś inscenizacje Trelińskiego i Kudlicki zaskakiwały, olśniewały. Dorobili się Panowie sporej grupi oddanych fanów (w tym mojej skromnej osoby). Niestety dzisiaj już nie ma tej świeżości. Wciąż te same pomysły, podobna estetyka, zgrane efekty wizualne. No i niestety coraz bardziej przeszkadza mi traktowanie po macoszemu warstwy muzycznej (przede wszystkim dobór śpiewaków).
I jeszcze taka mała uwaga Pani Doroto. Ten zielony okrąg to nie celownik noktowizora ale ekran radaru okrętowego z obracającą się tzw. podstawą czasu. Może to mało istotny szczegół techniczny ale w tym kontekście ja trochę inaczej odebrałem symbolikę tej wizualizacji. W warstwie zewnętrznej to oczywiście nawiązanie do głównego motywu scenograficznego (okręt). W warstwie symbolicznej dla mnie było to raczej odwolanie się do bardzo ograniczonego, okrojonego postrzegania rzeczywistości. Ten prosty, monochromatyczny obraz jest jedynym „oknem na świat” bohaterów zamkniętych na klaustrofobicznym okręcie.
Pozdrawiam
Oj tak, nowatorstwo tego wystawienia polega nie na tych wszystkich światełkach, pięterkach, komiksach i projekcjach, tylko na tym, że wystawia się Tristana bez Tristana 👿
@ Adelante – witam. Dzięki za uściślenie techniczne 🙂 Noktowizor trochę się narzucał z powodu ciemności, które królowały na scenie, z czego wielu zachodnich recenzentów czyniło nawet zarzut – ja akurat tego się nie czepiam, bo to bardzo mroczne dzieło i o nocy jest mowa.
Smutne, że nawet dawni fani Trelińskiego, jak Pan, uznają, że „dzisiaj już nie ma tej świeżości”… Mistrzem wciąż jest oczywiście Boris Kudlicka, który zawsze zrobi to, co trzeba, z absolutną precyzją. Ale on jest przecież wykonawcą pomysłów reżysera.
Dzień dobry. Symbolika w niektórych momentach była tak powtarzalna dla tego reżysera, że stała się już nawet więcej niż banalna, ale zauważyłam kilka nowych odcieni. Jakby w powstaniu koncepcji stosowanych namiętnie przenośni, brał udział ktoś jeszcze, ktoś kogo wcześniej nie było. Muzyka przepięknie. Dużą część przedstawienia spędziłam z zamkniętymi oczami, bo nie mogłam znieść tej wszechogarniającej czerni i niestety nie mogłam znieść Tristana, który miejscami bywał niemal groteskowy. (Jak pomyślę, że marudziłam na Tristana w FN, to zaczyna mi być wstyd.) Izolda i Brangena – brawa dla obu Pań. I mam wrażenie, ale oczywiście mogę się kompletnie mylić, że te kwiaty które Izolda miała w rączkach na zakończenie to nie były lilie, tylko kale. Pozdrawiam serdecznie wszystkich bywalców wczorajszej premiery. 🙂
@ Ariadna100 – owszem, zgadza się, że „brał udział ktoś jeszcze, ktoś kogo wcześniej nie było”: do Piotra Gruszczyńskiego dołączył drugi dramaturg, Adam Radecki 😛
I ja od początku myślałem wczoraj właśnie o Tristanie bez Tristana. Nie pasował mi pod żadnym względem, a groteskowe odgłosy, które wydawał, kojarzyły mi się a to z żabą, a to z kozą. O melorecytacji już było. Zastanawia też (chyba nie reżyserowane…) jego ziewnięcie w II akcie (choć – oddajmy mu sprawiedliwość – kulturalne, bo zasłonił usta), a także obcieranie tychże po żarliwym pocałunku z piękną Irlandką 😀 . Takie drobiazgi z pewnością jeszcze dodały spektaklowi magii.
Zgadzam się z Kierownictwem i przedpisaczami jak rzadko. Panie wypadły wczoraj zdecydowanie lepiej od panów. Również i mnie najbardziej się spodobała Brangena (mogę nawet rzec – ponownie, bo ta postać również w FN była bodaj najjaśniejszym punktem obsady); także Izolda nareszcie okazała się z mojej bajki, choć ze słusznym zastrzeżeniem PK – a tak by się chciało, żeby akurat ta bajka potrwała dłużej… Kurwenal rozczarowujący, nie tylko po Koniecznym.
Kupuję chmury, żywioły, a nawet te niezbyt odkrywcze kosmiczne projekcje, niech tam; ale już za małego Tristana (?), leworwery, mundury, kafelki, plastikowe beczki itp. chętnie bym porzucał czymś zgniłym (albo przynajmniej odgrzewanym). Ile można, do kurwenalskiej nędzy!
Dodam, że żądanie przez TWON kilkuset złotych za premierowe bilety uważałbym za przesadę nawet przy Tristanie z prawdziwego zdarzenia; przy wczorajszym uważam to za bezczelność.
Kilkaset złotych 😯 Współczuję tym, co kupili…
Widzę, że ścichapęk siedział blisko 🙂 Ja nie zauważyłam ani ziewnięcia, ani obcierania, bo siedziałam dalej, w amfiteatrze.
Myślę, że Izolda dlatego się zmęczyła głosowo, że w I akcie musiała śpiewać ponad miarę z powodów wyżej przeze mnie wspomnianych: bo z tej kabiny nad sceną gorzej było słychać. Tak więc niezręczności reżyserii miały również ujemny wpływ na formę wokalną…
Tak, to wielce prawdopodobna przyczyna krótkości Izoldowskiej bajki…
Zapomniałem po skromnej stronie pozytywów umieścić jeszcze rozsypujących się na koniec kalli (lub kalii, a ponoć najpoprawniej cantedeskii – tylko kto potocznie używa tej nazwy…), które zresztą początkowo też wziąłem na lilie – i dopiero Ariadna100 wyprowadziła mnie z błędu. 🙂 W każdym razie pomysł ciekawy.
Zmarł niedawno Peter Shaffer, autor Amadeusza, oraz niezapomnianej Czarnej komedii (olśniewająca kreacja Piotra Fronczewskiego, lat 70). Jak starsi górale pamiętają, tam światło było na odwrót : sztuka zaczynała się w kompletnym mroku, po czym wybuchało światło, oznaczające ciemności egipskie na tle awarii prądu. I reszta już rozgrywała się „po ciemku”.
Może to jest pomysł na Tristana?
15.11: wziąłem za lilie oczywiście.
Te kalie to w sumie też banał. I w ogóle dlaczego pogrzeb, skoro u Wagnera Izolda umiera z miłości nad ciałem Tristana? Totalny bezsens.
Niewątpliwie twórcze nawiązanie – kallie, może nawet te same – do sceny obłędu z Lucii di Lammemoor inscenizowanej kilka lat temu na tutejszej scenie przez Michała Znanieckiego.
W sumie może tak… A jak się jeszcze pomyśli, że one z odzysku, to (ewentualny) czar pryska tym bardziej. Choć z dwojga złego wolę już poetycką licencję, niechby i banalną, z rozsypującymi się powoli kwiatami, niż szpitalne łóżko z tą nieszczęsną kroplówką etc.
Dzień dobry!
To powtórzenie z „Turandot” także w reż. Trelińskiego (kalie i przezroczysta tkanina na głowie; tyle że Turandot była przewidująca i wstawiła je – kalie – do wazonu, żeby się nie rozsypały w chwili uniesienia; na nic niestety, bo w końcu w nerwach i wazon potłukła).
https://www.youtube.com/watch?v=YhO8CUA9U-8
@ wajan – witam, rzeczywiście, typowałabym tu prędzej Turandot, bo przecież ze Zanieckiego Treliński by raczej nie ściągał 😉
A w regionalnym aczkolwiek ugruntowanym dialekcie z moich terenów, na te kwiaty mówi się kale, nie kallie. 🙂 Ziewnięcie i obcieranie widziałam jak na talerzu. Co do Łucji zupełnie na marginesie szepnę, że Aleksandra Kurzak w ROH była w tej roli nieziemsko dobra. Pozdrawiam serdecznie. 🙂
A jeszcze a propos „kurwenalskiej nędzy” 🙂 to zajrzałam do Tysiąc i jednej opery, żeby zobaczyć, jak to imię pisze Pan Piotr. Rozczulił mnie odnośnik: „Język polski nie lubi oryginalnego imienia ‚Kurwenal’, w polskich przekładach i w praktyce teatralnej zastępuje się je zatem nieco odmienną wersją” 😆 Choć w legendach arturiańskich, które leżą u podstaw mitu tristanowskiego, faktycznie jest Gorvenal. Ale Wagner napisał jak napisał i w tym kontekście tylko po polsku pisze się inaczej.
Ale są też i takie opinie 😉 :
„Piękny wieczór. Doskonały Wagner w Operze Narodowej. […] Gratulacje dla wirtuozow.” – zacwierkała na Twitterze niejaka p. Beata Sz. 😉
Pobutka 14 VI Wracamy do Tannhausera, fragment w sam raz na pobutke – https://www.youtube.com/watch?v=mT5Igmv8eow
nie bede oglaszal jakie mam skojarzenia ze strojami 😉
A tu inny Tannhauser – pamietam to z Warszawy, jakies pozne lata piecdziesiate – Rudolf Kerer (Wiki podaje Kehrer) https://www.youtube.com/watch?v=XKDYla5C5cA
Polski akcent operowy w wiedenskiej Staatsoper, wpisujacy sie, niestety, w poziom tego sezonu (w nawiazaniu do tej naprawde ciekawej dyskusji o „niezbyt” dobrych inscenizacjach i wykonaniach):
http://derstandard.at/2000038849649/Macbeth-Vokales-Kraftpaket-des-Grauens
To, że zarówno w Baden Baden jak i w Nowym Jorku występuje inna obsada mówi dużo o tym jak jest postrzegana opera w Warszawie i o tym, jak Treliński podchodzi do części muzycznej, a zwłaszcza śpiewaczej w operze. Gelbowi nie przyszło do głowy proponować Morrisa do przedstawień w teatrach uznanych za poważne operowe i grających dla poważnej publiczności, są granice wstydu i obawa, że w dużym piśmie pojawi się recenzja z występu Morrisa (a dobra ona nie może być). W Warszawie, uznał Gelb, Morris przejdzie, publiczność i tak się nie pozna, a recenzje z lokalnej prasy to drobiazg. Treliński nie protestował bo nie ma pojęcia kto to jest Morris i do tego kompletnie mu wisi kto i jak śpiewa w reżyserowanej przez niego operze. Szkoda, bo jego początki w reżyserii operowej były nie tylko obiecujące ale wręcz wybitne. Premiera była przykrym przeżyciem, chociaż można się pocieszać, że zobaczenie i usłyszenie najgorszego śpiewaka na ziemi na żywo też coś znaczy.
Widzę tu jakieś stowarzyszenie malkontentów. A to Polska właśnie! Marudzenie i zrzędzenie. Oglądam operę na Mezzo i Mezzo Live, mam jej sporo na DVD, bywam w teatrach operowych za granicą, ale jakoś inscenizacji na poziomie tych, proponowanych przez duet Treliński/Kudlicka nie znajduję. Zapewne wiele przeoczyłem. Nie roszczę sobie pretensji do bycia ekspertem, ale od wielu lat pochłaniam kulturę w dużych ilościach. Sam jestem artystą (moje prace są w kolekcjach najlepszych muzeów sztuki w Polsce) i wiem, że to raczej pomaga, niż przeszkadza w ocenie dzieł kultury. I zupełnie nie rozumiem tego krytykanctwa. Byłbym więc wdzięczny, gdyby Szanowni Państwo oświecili mnie odnośnie tych najlepszych, Ich zdaniem, inscenizacji operowych, dostępnych na DVD, Blu-ray czy online.
Dzień dobry 🙂
Hm, może ja czegoś nie wiem, to ten Morris jest jakimś kumplem Gelba?
Pisze o tym powyżej Hannabo. Wygląda, że jednak to kumple. 🙂
Z dzisiejszej recenzji Marczyńskiego w „Rzepie”:
„Nie jest łatwo znaleźć w świecie świetną Izoldę, jeszcze trudniej o Tristana, a jeśli ma się na to, jak w przypadku Opery Narodowej, kilka miesięcy, zadanie staje się wręcz niewykonalne. Pozyskany Jay Hunter Morris to raczej tenor charakterystyczny, nie zaś bohaterski. Braki starał się niwelować interpretacją, ale w pełnym namiętnych wyznań i najdłuższym w dziejach duecie miłosnym z Izoldą nie na wiele to się zdało”. 😆
I jeszcze: „W Polsce ten ‚Tristan i Izolda’ wywoła skrajne opinie, zresztą teraz modne jest narzekanie na Mariusza Trelińskiego. Inscenizacja od początku zaś powstawała z myślą o amerykańskiej widowni, bo we wrześniu zainauguruje sezon w nowojorskiej Metropolitan. A dyrektorowi teatru bardzo się podoba. – Byłem pod ogromnym wrażeniem wyobraźni Mariusza Trelińskiego już w Baden-Baden – powiedział mi po warszawskiej premierze dyr. Peter Gelb. – Jestem przekonany, że spektakl odniesie sukces w Nowym Jorku, a jeśli chodzi o konkretne pomysły reżyserskie, będziemy jeszcze nad nimi pracować”.
Red. M. nie rozumie, że to dyplomacja. Kluczowa jest tu połowa ostatniego zdania…
Może nie kumplem ale Gelb jest na pewno jego dłużnikiem. Groziło zawalenie długo planowanej premiery Zygfryda w Metropolitan – umówiony Ben Heppner jak zwykle się pochorował, nawet bezpiecznie wcześniej, więc zakontraktowano kogoś innego (nie pamiętam niestety kogo, ale kogoś kto umie śpiewać) i ten biedak złamał chyba nogę na kilka miesięcy przed premierą i wiadomo było, że kaputt…. W panice z łapanki szukali wolnego śpiewaka do Zygfryda, wszyscy dobrzy byli niestety zajęci, a z tych gorszych wybór też był ograniczony. Pieniądze na inscenizację (ogromne) wydane i co? Morris zajmował się wtedy wynajmowaniem deskorolek w Central Parku i liczył na jakąś okazję, czasem dostawał gdzieś jakiś ogon. Zgodził na szybko przygotować i od tamtej pory Gelb go ciągnie. Zygfryd był fatalny ale zrobiono prasę, że powiew świeżości i poza tym najważniejsza była inscenizacja i dekoracje (Robert Lepage). Morris nie ma niczego w dorobku, ten nieszczęsny Zygfryd, inne wagnerowskie w teatrach w Honolulu, Arizonie i innych równie wielkich, oraz kilka rólek w operach współczesnych, słyszałam go w „Doctor Atomic” i tam pomimo tego, że miał do zaśpiewania dwa zdania też nie dał rady. Śpiewa po dziwnych miejscach, gdzie tylko uda się go wkręcić. Może by mu ktoś doradził country po knajpach? Nareszcie mógłby się wykazać.
To jest jednak straszna chucpa występować w roli, której się nie umie zaśpiewać. A jeszcze większą jest obsadzanie takiej osoby w tej roli.
Witam @ Ignoranta z 10:25 (ciekawy Pan sobie nick wybrał 😉 ). To nie jest żadne krytykanctwo, tylko ocena konkretnego spektaklu, w którym oddajemy sprawiedliwość zarówno temu, co było dobre, jak i temu, co było złe. Jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca? Mogę się zgodzić, że bycie artystą, łączące się z w przypadku muzyki z osłuchaniem, pomaga w obiektywnej ocenie (sama mam wykształcenie muzyczne), z wyjątkiem wypadków, gdy: 1. jest się artystą zaangażowanym w daną produkcję (co Pana raczej nie dotyczy), 2. jest się artystą w innej specjalności, a w dziedzinie muzyki nie ma się osłuchania pozwalającego na ocenę np. że tenor śpiewający rolę Tristana ewidentnie się do tej roli nie nadaje.
Przeciwko zaś samej inscenizacji przemawiają nonsensy, z których parę podaję we wpisie.
A propos wagnerowskiej fali w Polsce to gdzieś mi mignęło po oczach info, że Filharmonia Poznańska zagra I akt „Walkirii” pod Markiem Minkowskim i ze wstępem red. Piotra Kamińskiego.
Na początku grudnia.
Tu jest plan na cały przyszły sezon FP:
http://www.filharmoniapoznanska.pl/wp-content/uploads/2016/06/Sezon-2016_2017.pdf
To ja zaproponuję innego Tristana:
https://www.youtube.com/watch?v=CJjf9iBqcgU
O, taki to jest przyjemny 🙂
A do mnie właśnie przyszło zaproszenie na premierę spektaklu Tristan&Izolda w Operze Bałtyckiej. Choreografia – Izadora Weiss, muzyka… Krzysztof Penderecki.
A Wagnera w TWON będzie można posłuchać w lepszym wykonaniu: we czwartek o 20. jest koncert, na którym wystąpi Tomasz Konieczny z miejscową orkiestrą znów pod dyrekcją Soltesza (do Tristana tylko uwertura, a ponadto fragmenty z Holendra, Parsifala, Lohengrina i Walkirii). W środek tego programu wstawiony jeszcze… Koncert f-moll Chopina w wykonaniu – jakżeby inaczej – Janusza Olejniczaka.
Koncert jest na rzecz ciężko chorego śpiewaka Jacka Janiszewskiego, zwycięzcy Konkursu Moniuszkowskiego z 1998 r., śpiewającego od lat głównie w Niemczech; w Warszawie był m.in. Leporellem w Don Giovannim w reżyserii Trelińskiego.
Bilety o cenach całkiem do wytrzymania: 50-80 zł.
Jakoś nie wydaje mi się, żeby na znalezienie Tristana TWON miał tylko kilka miesięcy. O ile sobie przypominam obsada była już znana w momencie uruchomienia sprzedaży biletów na sezon 2015/2016, czyli rok wcześniej. Pan Marczyński z wypowiedzi Gelba zrozumiał chyba tyle, ile Treliński z trzeciego aktu Tristana … Swoją drogą, najgorsza śpiewaczka świata, boska Florence miała przynajmniej pewien naiwny wdzięk, Morris nawet tego jest pozbawiony.
Potwierdzam. Mam przed sobą książkę sezonu 2015/16, wręczaną w momencie ogłoszenia programu. Podany jest tam inny Król Marek, Kurt Rydl (śpiewał Reinhard Hagen), ale reszta ta sama, z nieszczęsnym Morrisem na czele.
Obawiam się, że red. M. zrozumiał doskonale, tylko zależy mu akurat na czymś innym 😉 niż (rzecz w końcu mało wymierna) szacunek czytelników; do których się szczęśliwie nie zaliczam – znam lepsze sposoby podnoszenia sobie z rana ciśnienia…
Na marginesie werbalnych wygibasów redaktora przypomniała mi się kwestia amerykańskiej cioci z dawnej reklamy wybielacza nad wybielacze: – To wy nie używacie Acze?? Oczywiście ciocia z Ameryki mogła ewentualnie używać tylko Ejsa, ale wtedy nie byłoby do rymu. Zresztą reklamę kierowano przecież do najjaśniejszego ludu, który raczej nie dzieli wybielonego włosa na czworo…
Widzę, że tym razem grozi nam operowy wujek z Ameryki – z jego gustami, a nawet (poważnymi) zobowiązaniami. Nie dajmy się!
Dzięki, Hannabo– uśmiałem się do łez.
Przygotowuje pewna niespodzianke, a w miedzy czasie chcialbym podzielic sie:
http://muzyka.onet.pl/klasyka/tristan-i-izolda-w-operze-narodowej-w-warszawie-recenzja/qnjlzl
Koleżanka Dębowska na Onecie – przeniosła się z „Gazety”?
Jedna uwaga do jej wrażeń: w VI rzędzie na parterze w ogóle bardzo marnie słychać głosy. Rzędy VI-VIII są chyba najgorsze pod tym względem. Sadzano mnie tam czasem i od tamtej pory postanowiłam odmawiać albo się przesiadać.
Za pozwoleniem, zacytujmy sporo wyjaśniający komentarz Jelonka:
„Treliński dostał Tristana, bo odmówił chory Willy Decker. I nie Gelb mu zaproponował, tylko jego agent wywalczył; tak to zresztą w świecie funkcjonuje. No i dzięki dyr. Dąbrowskiemu, który znalazł pieniądze na miesiące prób i dziesiątki osób towarzyszących ‚produkcji’. Po tylu kosztach i tak ciężkiej ludzkiej pracy taki bzdet. Rozdęto Trelińskiego do rozmiarów, które normalnie zarezerwowane są dla szczególnych twórców. To wszystko wspierają nasi bananowi krytycy uwikłani w towarzyskie zależności. Smutne jak cała Polska”.
Bzdet to może jednak za duże słowo. Ale zdecydowanie Treliński powinien mieć – od samego początku kariery powinien był mieć! – porządnego muzycznego, że tak się wyrażę, „superwajzora” (najlepiej zamiast tych cholernych zmanierowanych dramaturgów), który by za każdym razem ostro mu mówił: „panie, jak pan zapędzisz śpiewaków pod sufit albo zamkniesz w akustycznym pudle, to słychać ich nie będzie, a to oni są tu najważniejsi, bo, zakonotuj sobie pan to raz na zawsze, to nie jest tylko utwór teatralny, ale także, a właściwie przede wszystkim nawet, muzyczny”.
Teatralny też, ale opery można słuchać bez obrazka, a odwrotnie – oglądać obrazek bez muzyki – nie da się.
I jeszcze: czytać tekst, czytać i jeszcze raz czytać. I nie robić rzeczy sprzecznych z nim. Bo się człowiek sam ośmiesza.
Wiem, że wielu współczesnych reżyserów ma te zasady w nosie. Ale nie każdy musi.
Treliński nie miał po Badan-Baden szczególnie, powiedzmy, entuzjastycznych recenzji (a przeczytałem ich trochę) – chwalono przede wszystkim Berlińczyków i Sera R.
A te zachwyty niektórych naszych autorów nad faktem współpracy z Gelbem ( ja tam uważam, że Metropolitan za jego rządów to nie jest wcale artystyczne mistrzostwo świata a raczej tylko biznes)… Zacytowany komentarz Jelonka: coś w tym jest.
@Ignorant – dzień dobry. Ja Pana oświecę – Alcina w reżyserii Katie Mitchell. Już dostępna na DVD.
Katie Mitchell to bardzo ciekawa reżyserka. Choć widziałam jej tylko to:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2012/03/11/fabryka-budowa-te-rzeczy/
to zrobiło to na mnie wrażenie.
To ma PK dużo szczęścia, że nie widziała jej „Lucii” z ROH. Która to bohaterka wzbudziła szał radości na widowni mordując nieszczęsnego Artura (w czasie duetu barytona i tenora) nożem, poduszką i czymś tam jeszcze, bo bestia okazała się niezwykle odporna. W końcu czynu dokonała Alisa za pomocą garoty z krawata. Po czym Lucia widowiskowo poroniła (wcześniej wymiotowała do klozetu) by na koniec podciąć sobie żyły (całkiem jak Izolda, tyle, że w wannie). Czysta poezja. A bez ironii wcześniejsza praca Mitchell, „Written on skin” była nią bez cudzysłowu. Mam nadzieję, że ta „Lucia” to chwilowa obniżka formy, ale jednocześnie obawiam się, czy Mitchell nie uwierzyła w swój geniusz.
Faktycznie czysta poezja.
Pobutka 16 VI E. Grieg 173 https://www.youtube.com/watch?v=670TAR8piwA
https://www.youtube.com/watch?v=s47tbA5cTX0
Jak pewnie wszyscy wiedza, G. Gould byl jakos spokrewniony z Griegiem, ale jakos nigdy sie nie pofatygowal, zeby zagrac cos kuzyna 😉 😯
E. Garner 95 https://www.youtube.com/watch?v=P_tAU3GM9XI – coz by innego: cos na klawesynie? 🙄
Kolejny epizod z nieudanymi inscenizacjami – wczorajsza premiera „Fidelia” w Theater an der Wien w rezyserii Achima Freyera. Muzycznia bylo calkiem dobrze, moze trabki troche falszowaly, ale ja ogolnie lubie interpretacje M. Minkowskiego, wiec bylam zadowolona. Spiewacy – przecietni. Chor Arnolda Schoenberga – doskonaly. Inscenizacja – fa-tal-na. Spiewacy w maskach paper-mache i dziwacznych kostiumach stoja na rusztowaniu przypominajacym troche klatke. Opieraja sie caly czas o obrotowe drzwi i kreca wokol wlasnej osi. Kiedy Leonora spiewa arie pod koniec pierwszego aktu, na przezroczystm ekranie oddzielajacym scene od widowni pojawia sie tecza (droga do Walhalli? love parade?) i napis „Sieg”/”zwyciestwo”. W drugim akcie na tym samym ekranie pojawiaja sie napisy „wolnosc”, „braterstwo” napisane czcionka przypominajaca tytul „Mein Kampf” z pierwszego wydania, samoloty i palmy. Leonora caly czas stoi na rusztowaniu, a Florestan zostaje uratowany przez kolejna cudaczna postac (przypuszczalnie aniol) walczaca mieczem swietlnym z innym cudacznym stworem.
Rezyser zostal wybuczany.
Pozytywna strona tego wyjscia bylo zapoznanie sie z programem na sezon 2016/17. I tu mila wiadomosc: Jan Tomas Adamus i Capella Cracoviensis przedstawia dwie opery:
– „Germanico in Germania” N. Porpory 30.03.2017,
– „Ardriano in Siria” G.B. Pergolesiego 16.12.2016.
A w kilku produkcjach ma wystapic polska sopranistka Natalia Kawalek.
https://de.wikipedia.org/wiki/Natalia_Kawa%C5%82ek-Plewniak
I jeszcze wyrazy podziekowania dla p. Piotra Kaminskiego za „Tysiac i jedna opere”, bo bez tego wspanialego przewodnika nidgy nie zrozumialabym „Fidelia”.
Dzień dobry 🙂
@ jp97 – dzięki za relację! Achim Freyer już na zawsze pozostanie sobą. On wszystko tak wystawia. Mnie to nawet momentami bawi (warszawski Czarodziejski flet; żałuję, że nie jest utrwalony, znalazłam tylko to, ale to akurat niewiele mówi o tym spektaklu), a czasami patrzę na to jak na sztukę jakiegoś kosmity (berliński Oniegin).
Szkoda tylko wykonawców.
Z polskich wieści ogromnie się cieszę! A Natalia Kawałek jest znakomita, niedawno słyszałam ją w Bydgoszczy.
Jak pewnie wszyscy wiedza, G. Gould byl jakos spokrewniony z Griegiem, ale jakos nigdy sie nie pofatygowal, zeby zagrac cos kuzyna
Ależ pofatygował, i nawet nagrał – co prawda jeden tylko utwór (sonatę e-moll op. 7):
http://www.prestoclassical.co.uk/r/Sony/G0100032907545
Bardzo ciekawe!
A ja widziałam Łucję w ROH i co do inscenizacji to faktycznie w porównaniu z Alciną z Aix-en-Provence, to jest to pewien spadek formy, ale czy ja wiem (?), ale za to Aleksandra Kurzak zaśpiewała nie jak Aleksandra Kurzak i kompletnie nie żałuję wydanych funtów, a nawet wydałabym je jeszcze raz, w odróżnieniu od złotówek wydanych w niedzielę w TWON.
Dlaczego nie jak Kurzak (bo rozumiem, że była dobra)? Ja ją jako Lucię widziałam kilka lat temu, w Teatrze Wielkim (z Arturem Rucińskim w roli Enrica) i już była świetna. Z Katie Mitchell mam ten problem, że jej inscenizacje (pamiętam 4) wszystkie opierają się na tym samym pomyśle z podzielonym wnętrzem i symultaniczną akcją.
Wracając do Achima Freyera. Mnie najbardziej z jego roboty reżyserskiej ubawiła „Salome” w Deutsche Oper w Berlinie. Też mi szkoda warszawskiego „Czarodziejskiego fletu”, chociaż mu się od recenzentów dostało. Ale przypominam „Potępienia Fausta” również w reżyserii Freyera. To był świetny spektakl.
Ode mnie mu się nie dostało. Napisałam wtedy recenzję większą, na kolumnę, w której m.in.:
„Wielu widzów ten „Flet” rozczarował. Po niezwykłym, poetyckim „Potępieniu Fausta” Berlioza druga realizacja Freyera dla Opery Narodowej wydaje się nieco trywialna. Mnie jednak ten spektakl rozbroił. Freyer poprzez swą nieokiełznaną fantazję plastyczną, połączenie powagi z komizmem i pochwałę nonkonformizmu apeluje do dziecka w widzu – skutecznie, bo sam jest dzieckiem podszyty (tak jak był Mozart). Przemawia do tych, którzy także mieliby czasem ochotę cisnąć w kogoś strzałą lub napisać brzydki wyraz na ścianie, którzy nie chcą poddawać się wyścigowi szczurów, alergicznie reagują na autorytaryzm i na jedynie słuszne ideologie. Miejscami jednak przesadza, np. w przedostatniej scenie kojarząc Królową Nocy, Monostatosa i Trzy Damy z Osią Zła według Busha (na tablicy-ekranie ukazują się wówczas obrazy płonącego WTC)”.
Zrobiłam z nim wtedy jeszcze przed premierą krótką rozmówkę, w której reżyser powoływał się na „swojego nauczyciela Bertolta Brechta”, mówiąc o efekcie obcości 🙂
@Urszula
Po obejrzeniu video reklamujacego „Alcine”na stronie Philippe’a J. wydaje sie,ze Pani obawy sie sprawdza. 🙂
Tymczasem „The Grammophone” rozpoczal swoj plebiscyt na artyste roku:
http://www.gramophone.co.uk/classical-music-news/vote-for-the-gramophone-artist-of-the-year-2016
Czas glosowac!
Pamiętam berlińskiego „Oniegina” w reż.Freyera. A właściwie to pamiętam z tego przedstawienia ujmującego Leńskiego w interpretacji Villazona. (Meksykanie mają chyba jakiś patent na tę postać, bo Vargas też był świetny).
Ja byłam na spektaklu z Arnoldem Rutkowskim:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2012/02/19/oniegin-a-la-freyer/
@jp97
To chyba nie ma po co głosować, i tak wygra Kaufmann. A chciałoby się docenić i jego, i Trifonova, i Anję Harteros i sir Antonia Pappano.
Zabawne, że akurat ja nie pomyślałem ani o Kaufmannie (który przecież w tym roku sporo pauzował), ani o reszcie faworytów Urszuli – skoro wśród nominowanych są w końcu aż trzy z moich ostatnio najulubieńszych skrzypaczek. Tylko którą tu wybrać, ech…
Ja postawilam na Levita, chociaz bardzo podoba mi sie najnowsza plyta Trifonowa, ale Rzewski i Beethoven wygrali.
No tak, moje skrzywienie operowe…
@ Urszula
Napisałem „zabawne”, bo przecież opera (czy insze takie z głosami) są od dawna i moją słabością. Tyle że ja bardziej z tych wszystkożerów, jak widać.
No cóż byłem dzisiaj na tym Tristanie i wyszedłem pod koniec drugiego aktu bo dłużej nie mogłem zdzierzyc Morrisa. Ten facet położył kompletnie spektakl zarówno muzycznie jak i aktorsko. Jest do odstrzału! Pozostali wykonawcy i orkiestra poprawni ale bez fajerwerkow. Inscenizacja do bani. Wtorna i banalna. Między wykonawcami brak jakichkolwiek głębszych interakcji. Wielki duet milosny to śmiech na sali. Scenografia totalnie nie muzyczna. Ogólnie szkoda kur…a gadać!
@Urszula Dlatego jak Kurzak, bowiem nigdzie indziej poza tą Łucją mi się nie podobała, a tam mi się podobała i nawet byłam dumna, że jej Brytole tak klaszczą z entuzjazmem. 🙂
Re akond ze skwak “Alez pofatygowal, i nawet nagral” – no coz czlowiek uczy sie przez cale zycie. Nie wiedzialem, nie sprawdzilem . CBC pomija calkowitym milczeniem wykonania Goulda muzyki wspolczesnej. https://www.youtube.com/watch?v=iTpAIEp6DUo
https://www.youtube.com/watch?v=GZF2kE3cuZg
A tu jest calkiem interesujacy dyskurs – https://www.youtube.com/watch?v=av2XTNgA72w
Pobutka!
Ojtam, ojtam…
Narzekają i narzekają na tego Trelińskiego, że obsadził źle…
Ale najważniejsze miejsce obok siebie obsadził chyba nie najgorzej 😉
Estetycznie i nie śpiewa – same zalety.
Czyli tkwi w nim potencja, no to dajmy mu szansę…
Dobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=sTst3aBeVyY
Nie śpiewa, ale czasem podtańcowywuje…
Dzień dobry 🙂
Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać (to a propos postu zeen):
Herbuś zachwyca się Trelińskim: „Rodzi produkcje w niezwykły sposób. Zawsze jest podekscytowany”
http://www.pudelek.tv/video/Herbus-zachwyca-sie-Trelinskim-Rodzi-produkcje-w-niezwykly-sposob-Zawsze-jest-podekscytowany-12541/
Bardzo dziękuję jp97 za komplementy i Pani Kierowniczce za wzmiankę! Podam, że podobnie jest z tatusiem Aidy, któremu po polsku albo się jedną spółgłoskę zmienia (Amonatro), albo dodaje (Amonastro).
A co do Alciny reż. Katie Mitchell, wolałbym przestrzec PT kupujących : niezależnie od inscenizacji (którą osobiście uważam za nieporozumienie), trzeba tam wytrzymać kreację Patrycji Petibon.
Ostatnio zaś w Amsterdamie doszło do premiery Damy Pikowej w reżyserii Stefana Herheima, jednego z najzdolniejszych w tym pokoleniu. Niestety, tym razem średnio : opera zaczyna się od niemego prologu, w którym przebrany za Czajkowskiego książę Jelecki konsumuje (odpłatnie) fiku-miku z Hermanem. Egzegeza : Czajkowski kochał się w Fignerze, pierwszym Hermanie. W ostatniej scenie cały chór męski, także przebrany za Czajkowskich, pije ze szklanek zakażoną wodę. Są dalsze szczegóły. Jak powiada Radost : „co to tam w tej głowie”.
No to prawie tak, jak u Warlikowskiego, który wymyślił, że Oniegin kocha się w Leńskim i dlatego nie może z Tatianą. 😈
Kim jest ta pani, która wypowiada się przed Herbuś? Przecież ona po prostu bezczelnie kłamie. „Treliński odebrał nagrodę dla najlepszego reżysera w Europie” – jaką znów nagrodę? Od nominacji do nagrody daleko, a ta nominacja zresztą chyba tylko dzięki Johnowi Allisonowi, przyjacielowi TWON 😉
http://www.operaawards.org/about/
Ad vocem wpisu o płycie MA – znacie to nagranie? Live Tokyo, jedyne z „Waldsteinowska”… Co za ogień – oczywiście w komentarzach, że za szybko etc ale nikt nie jest w stanie utrzymać takiej kontroli przy takim tempie, a jeszcze do tego muzykować na najwyższym poziomie:
https://www.youtube.com/watch?v=XcapJXaeOGw
À propos „Gaspard”. Martha za dwa dni gra to podczas Progetto MA w Lugano. Szkoda, że nie ma transmisji bo chyba będzie to grała pierwszy raz po kilkunastu latach… Może być ciekawie
@ classicalmusicfan – witam. Rzeczywiście może być ciekawie. Ale dziś Róża Światczyńska powiedziała w Dwójce, że prawdopodobnie ten festiwal w Lugano będzie ostatni… 🙁
Tak. Podobno wycofał się główny sponsor – bank.
A w wakacje w Lucernie, Salsburgu, Promsach i Buenos Aires – Barenboim razem z MA w 1 Koncercie Liszta. Ciekawe, czy odwoła… Na YT wisi nagranie z 1999′. Z SV i Rabinovitchem z Teatru Wielkiego. Chyba jej najlepsze nagranie Liszta ever.
Jeszcze jedna ciekawostka – z okazji urodzin MA w Berlinie niemieckie radio zagrało… 2 Koncert Liszta z Berlina z Chicago i Barenboimem. Rownież perełka – nigdy nie nagrane i zagrane publicznie moze pare razy…
Możliwe, że Herheim widział tego Oniegina, ale mam jeszcze gorszy pomysł. To skutek post-romantycznego nonsensu, wedle którego wszelka sztuka jest z musu autobiograficzna. Rezultat jest taki, że Mahler pisze muzykę „żydowską”, Czajkowski – „gejowską”, a Bacewicz „kobiecą”. A w tym, konkretnym przypadku jest to idiotyzm szczególny. Oniegin, heteryk wymyślony przez heteryka Puszkina, staje się gejem przez dotknięcie Czajkowskiego – który, notorycznie skądinąd, identyfikował się w tej operze nie z Onieginem, ale z Tatianą. A Jelecki, wymyślony przez Czajkowskich, robi przez całą operę wyłącznie rzeczy całkowicie sprzeczne z tym pomysłem, a nie robi żadnej, która by go w jakikolwiek sposób uzasadniała. No, ale skoro Czajkowski był gejem, to przecież nie mógł wymyślić postaci, która nie byłaby gejem. Następny etap : w operze Vivaldiego wszyscy faceci będą rudzi.
PK, to ja tego berlińskiego „Oniegina” pamiętam jeszcze z Unter den Linden. Dyrygował wtedy Barenboim.
https://www.youtube.com/watch?v=wn_ez9qQywk
No tak, nawet wspominałam, że to wystawienie jeszcze tam miało premierę.
Swoją drogą to chyba ten remont na UdL nigdy się nie skończy 🙁 Przechodziłam tam ostatnio i marnie to wygląda. Zdaje się, że mówi się teraz o 2018 r.
25 Polar Prize 2016, czyli „muzyczny Nobel”, 16 czerwca.
_____________________________________
tegoroczni laureaci to MAX MARTIN, szwedzki hitmaker, producent – tylko Lennon i McCartney i ich producent George Martin goscili czesciej na goracej setce Billboardu a w kategorii klasyki muz. mezzosopranistka CECILIA BARTOLI. Nagrody wreczy krol Szwecji Carl XVI Gustaf.
Cecilia Bartoli, „Non più mesta” Rossini
https://www.youtube.com/watch?v=X-kRgs3H7so
____________
PS Witold Lutoslawski nagrodzony byl w 1993 r.
Rany, a ja lubię tę Alcinę bardzo i Patricię Petibon w tejże również. Żeby tylko takie inscenizacje „przed którymi należy przestrzegać” pojawiły się w Polsce, to będę szczęśliwym człowiekiem z mniejszą ilością kasy wydanej na wyjazdy i bilety w funtach i eurasach. 🙂
Pani Ariadno! Przecież w samym tylko „Ah mio cor” nie ma jednej uczciwie zaśpiewanej nuty, dźwięk nadmuchany, nienaturalny, wszystko pływa w nad-ekspresji z zupełnie innego, stylistycznego świata, a do tego jeszcze to rzężenie basem…
Ojoj, przez całe to palenie na stosie czarownicy Alcyny jakoś upiekło się Morganie. A to takie niesprawiedliwe! 🙁
Panie Piotrze – obiecuję, że posłucham jeszcze raz pod kątem uczciwości śpiewu i rzężenia basem. 🙂
Aczkolwiek odnosiłam wrażenie, że to Prohaska miała mniej uczciwości w swoim śpiewaniu, aczkolwiek nie przypisuję sobie absolutnie żadnych podstaw do słuszności ocen, które obarczone są jednak dużą dozą ignoranckiego subiektywizmu. 🙂
Prohaska też mnie nie zachwyca (obie panie o dwa numery za małe), ale przynajmniej nie udaje, że ma więcej, niż ma; a do tego jeszcze ten jeden, śliczny, cieniutki, pastelowy kolorek , którym Jaroussky próbuje się wykręcić w roli napisanej dla adresata Scherza infida, jednego z największych śpiewaków w historii…
A w kwestii reżyserii : daleko nie szukając, czym reżyserka tłumaczy wykonanie pierwszej arii Morgany w tej akurat sytuacji i pozycji? Wyjaśniam : śpiewaczka przywiązana jest do łóżka rączkami do góry, w znanej sytuacji S/M i łechcą jej pięty piórkiem. Co tę pozycję sugeruje-tłumaczy-uzasadnia-usprawiedliwia w sytuacji przewidzianej przez libretto i w śpiewanym tekście?
Niestety co do przywiązania do łóżka w pozycji BDSM i łechtenia piórkiem po piętach – nie mam odpowiedniego przygotowania merytorycznego do polemiki. 🙁 Ścichapęk – może Ty?
Droga Pani Ariadno, tu przecież żadnego „merytorycznego” przygotowania nie trzeba. Wystarczy popatrzeć, jaką sytuację opisuje Haendel: dwóch podróżników ląduje na tajemniczej wyspie, wychodzi im naprzeciw młoda czarownica, która – biorąc przebraną dziewczynę za mężczyznę – zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia i śpiewa „Czy się uśmiechasz, czy mówisz, czy milczysz, jest w twojej pięknej twarzy coś, co się podoba, co zbyt jest drogie mojemu sercu.”. I tyle.
Kurcze blade, jak można śpiewać, kiedy człowieka w pięty łaskoczą? 😯
Ja tym bardziej, Ariadno… 😀
Brawo, Pani Kierowniczko! I to jest właśnie jedno z tych setek pytań, których nie warto było sobie zadawać i na które neo-reżyseria pracowicie poszukuje odpowiedzi.
Do takiej roli trzeba chyba szukać śpiewaczki-masochistki. 😛
Pani Kierowniczko, można śpiewać wisząc głową w dół, co udowodnił Kaufmann w paryskiej „Traviacie”.Można czołgając się na brzuchu i pozbywając przy okazji zbędnych części garderoby (Kwiecień w „Królu Rogerze”, też paryskim). Łechtanie w pięt to przy tym betka. Ja się boję nawet domyślać, co jeszcze można …
Noktowizor to nie radar, ale w spektaklu było jedno i drugie. Obraz statku (chyba hitlerowskiego) walczącego z falami był zielony i negatywowy – a tak to wygląda w noktowizorach. Dużo efektów, niektóre fajne, niektóre kiczowate (np. zgliszcza chałupy ło matulu!), powtórki stylistyczne – znowu siatka z projekcją i czarne dziury zieeeeeewwww…. Tempo kiepskie, dramaturgia low level, emocje zieeeeeewww…
Ale zgodzę się z Ignorantem, że ogólny poziom spektakli ON, na tle europejskim (wg mojego skromnego doświadczenia) to niebo a ziemia i Paryże oraz Wiednie mogą nam, jak to mówią, skoczyć. Chociaż nie tylko ON – niedawno wystawiona gościnnie (OB) Czarna Maska była, moim skromnym zdaniem, fenomenalna.
@Ariadna100 @Piotr Kamiński
Wyczyny Petibon na festiwalu w Aix mnie też, mówiąc eufemistycznie, nie
przekonują 😉 Od jej Alciny, moim zdaniem, jeszcze gorsza była Ginevra w „Ariodante” (w tym spektaklu zresztą prawie wszystko było przykre). Ale żeby oddać trochę sprawiedliwości to trzeba przyznać, że Petibon dobrze wypadła swego czasu w „Dialogach” w TCE i byłem na jej recitalu z muzyką francuską z fortepianem, w małej sali, gdzie brzmieniowo i interpretacyjnie było wręcz bardzo dobrze. Może jej kontraktu z DG nie porównałbym z przypadkiem niejakiej Valentiny Lisitsy, ale zawsze się zastanawiałem „dlaczego właśnie ona?”.
Szanowna Pani Redakor!
Co do Tristana – zupełna zgoda! Aktorstwo drewniane u prawie wszystkich, też zgoda.
Ale czepianie się autocytatów to lekka przesada. A jak twórca ma budować swój własny styl, swój nipowtarzalny „charakter pisma“? Właśnie poprzez uporczywe powracanie do tych samych wątków, motywów przewodnich całej twórczości
Mistrz nad mistrzami, Jan Sebastian pełen jest autocytatów, zwłaszcza w kantatach, i w niczym mu to nie umniejsza. Ba, całe utwory przepisywał i to od innych, jak w przypadku koncertu skrzypcowego wg. Vivaldiego.
Albo to, że reżyser nie trzyma się tekstu. Że np Izolda w zakończniu spektaklu ożywa. To ja mogę Pani podsunąć kilka interpretacji tej sceny. Mógłbym też Pani poledzić obejrzenie filmu „Przypadek“ Kieślowskiego – tam są, podane przez scenarzystę i reżysera, aż trzy możliwe zakończenia.
Przeszkadzają Panią drobne „niezgodności z tekstem“, ale np takie „Żagle na maszt!“ nie razi Pani. A przecież gdyby dosłownie trzymać sie tekstu, niemożliwa byłaby jakakolwiek inna inscenizacja tej opery, a tylko te „po bożemu“, to jest na łodzi żaglowej. Jaka nuda! A co wtedy ze światlem? Łuczywa na wezbranym morzu? Odpada. Poza tym wbrew przepisom przeciwpożarowym. A to dopiero ciemno i mroczno by na scenie było.
Cieszę się, że chociaż jeden Pandżi zgadza się ze mną , pisząc : “zgodzę się z Ignorantem, że ogólny poziom spektakli ON, na tle europejskim (wg mojego skromnego doświadczenia) to niebo a ziemia i Paryże oraz Wiednie mogą nam, jak to mówią, skoczyć.”
Na moją prośbę aby liczni tu malkontenci zasugerowali jakieś produkcje operowe godne konkurować z propozycjami Trelińskiego/Kudlicki, otrzywałem jedną dosłownie sugestię, Alcinę reżyserowana przez Katie Mitchell. No ja dziękuję! Ta krotochwila ma się mierzyć z wizjami naszych autorów? No i to światło mizerutkie z podwójnymi lub potrójnymi cieniami na ścianach!
Myśle, że problem leży zupełnie gdzie indziej. Jak już nasi autorzy odnoszą niekwestionowane międzynarodowe sukcesy, to dowalić im. Niech sobie nie myślą! Jakie to polskie!
@Ignorant. Nie żeby się czepiać. Generalnie sie zgadzam. A co do europejskiej konkurencji , to na przykład Macbet przez Kuseja w Bayerische Staats Opera w Monachium https://www.youtube.com/watch?v=b5zRMLQlY3A
@ Ignorant
Doceniamy pochłanianie kultury w dużych ilościach, zwłaszcza od lat. Zazdrościmy sporej kolekcji DVD oraz bywania za granicą. Życzymy artyście, by jego prace znalazły się także w kolekcjach najlepszych muzeów sztuki na świecie. Ale mamy też małą (i baardzo uprzejmą) prośbę. O niezaniżanie poziomu blogowej dyskusji. Z góry dziękujemy. 🙂
podpisano
prezes Arcypolskiego Stowarzyszenia Malkontentów i Krytykantów (zrzędliwy i marudny – a na dodatek z własnego nadania) 🙁
@Scichapęk
Gdy mały ratlerek ujada, duży pies śpi. Wybaczy Pan/Pani a ziewnę i przewrócę się na drugi bok.
Wprawdzie zostałem okrutnie zdekonspirowany, ale przynajmniej cel osiągnięty 😀
Drodzy,
ja również proszę o niezaniżanie poziomu dyskusji. Do niego należy też używanie epitetów.
Odpowiem Ignorantowi. Nie na miejscu jest porównywanie autocytatów w kompozycjach Bacha oraz w działalności scenicznej Trelińskiego. I nawet nie chodzi mi o poziom artystyczny, tylko problem typu: co ma piernik do wiatraka.
Co do samych spektakli Trelińskiego i powtarzalności w nich, podam konkret. Gdy ktoś widział tych spektakli wiele (a ja do tych osób należę), strasznie go nuży, że wszystko jest oparte praktycznie na tym samym schemacie: główną postacią jest mężczyzna, który ma problemy ze sobą (zwany bywa człowiekiem wypalonym, zbędnym itp.), a główna postać żeńska sprowadzona jest do przedmiotu jego obsesji czy źródła problemów, jest zaś sama w sobie postacią papierową. Reszta postaci na scenie się nie liczy. Wszystko to razem wiedzie myśl na drogę wniosku, że to jest jakiś problem Trelińskiego. Albo Piotra Gruszczyńskiego, stałego dramaturga.
Nuży również, ale jeszcze bardziej – smuci, że Mariusz Treliński, który w tym teatrze jest dyrektorem artystycznym, tak dalece lekceważy muzykę w spektaklu. Dyrektor artystyczny TWON nie powinien był zgodzić się na fundowanie swojemu teatrowi takiej lipy, jaką jest Jay Hunter Morris. To jest zachowanie prowincjonalne, najwyższy czas z niego wyjść. Chyba że aż na tyle jesteśmy dla pana dyrektora nieważni. Albo może nie słyszy? Skądinąd ponoć tym razem nawet Peter Gelb się wkurzył i stwierdził, że już Morrisa więcej holować nie będzie.
Zaprzęganie Przypadku Kieślowskiego do obrony idiotycznego finału Tristana i Izoldy w TWON to również wielka przesada. Tam była konsekwentnie opowiedziana historia. Tu jej nie ma.
Z zaciekawieniem czytam Państwa dyskusję i z wielkim uśmiechem zauważam, że Pan, który ma inne zdanie niż obecne tutaj towarzystwo wzajemnej adoracji, bardzo szybko posądzany zostaje o zaniżanie poziomu dyskusji. Jest wręcz przeciwnie. Wreszcie pojawiło się coś prawdziwie ciekawego, bo innego!
Nie widziałem spektaklu, ale, jeśli uda mi się dostać bilety to na pewno pójdę.
Z pozdrowieniami
Bartosz
@ Meloman Bartosz – witam. Jak najbardziej namawiam do udania się na spektakl, wtedy będzie Pan mógł mieć własne zdanie. My, którzy tu dyskutujemy, wszyscy na nim byliśmy. Pozdrawiam również.
Piernik ma do wiatraka to, że moim skromnym zdaniem, każdy bez wyjątku twórca ma prawo do autocytatów. Ktoś gdzieś powiedział, że każdy wielki twórca tworzy jedno wielkie dzieło, a potem tylko je powtarza. Dotyczy to zarówno Bacha, jak i Trelińskiego. Bo dlaczego niby Bachowi wolno, a Trelińskiemu nie? Bo Treliński, to mniejszy geniusz od Bacha? I co z tego ? Bo Pani Kierowniczka tak uważa i ex cathedra wygłasza nie troszcząc się o argumenty?
Osobiście nie uważam zakończenia spektaklu za idiotyczne. Wręcz przeciwnie, otwarte dla wielu interpretacji. Tu również Pani Redaktor nie raczy wyjaśnić dlaczego porównanie z filmem Kieślowskiego jest tak niestosowne.
W ogóle stronię od łatwego negatywnego osądzania, czego nie można raczej powiedzieć o części tego szacownego grona. I nie wiem czy drobne złośliwości na temat redaktora muzycznego Rzepy czemukolwiek służą i czy zawyżają poziom dyskusji, o który niektórzy tutaj, wliczając szanowną Panią Redaktor, tak podobno dbają.
Nie jestem też pewien czy śledzenie różnych rzekomych spisków, które doprowadziły do takiego wywyższenia Trelińskiego, prowadzi gdziekolwiek. Czy Gelb Morrisa, czy to może Treliński Morrisa, a może też odwrotnie? A jeśli to dyrektor festiwalu w Baden-Baden Gelba, albo Morrisa lub też Trelińskiego. Albo odwrotnie? A co nato dyrektor opery w Pekinie (czy to Szanghaju)? Czy każdego z powyższych osobno, czy razem? Czy też może odwrotnie? Czy to może jest ten wysoki poziom, do którego podobno autorzy niektórych wypowiedzi aspirują?
Właściwie, to tytuł tego blogu wszystko wyjaśnia, a zwłaszcza poziom aspiracji.
Niestety mam dla Państwa przykrą wiadomość: jesteście Państwo słabo ponformowani: Herbuś to przykrywka. Wszyscy gaye w Warszawie o tym wiedzą. I tu cała układanka się wyjaśnia.
A może Szanowni Państwo o wszystkim wiedzieliście, tylko taktownie milczeliście?
Spiski mnie nie obchodzą, nie rozmawiamy o spiskach, lecz o funkcjonowania życia operowego. A ostatnie Pana akapity są po prostu niesmaczne.
Widzę, że nawet jeśli Panu położyć argumenty na stole, to ich Pan nie zauważy. Dobrze, powiem już łopatologicznie, dlaczego porównanie z Kieślowskim jest niestosowne (Bacha zostawię w spokoju, bo takie zestawienia go obrażają), choć wydawałoby się, że sformułowałam rzecz zrozumiale. Ale może zbyt skrótowo, więc rozwinę.
Przypadek Kieślowskiego składa się z trzech alternatywnych wersji historii jednego człowieka. Każda z nich jest osobna, zamknięta w sobie i ma wewnętrzną logikę.
Tristan i Izolda to jedna, nie kilka historii. Końcówka z owym nibyamerykańskim wojskowym pogrzebem została dorobiona naprędce – w Baden-Baden było bliżej Wagnera. Że naprędce, to gołym okiem widać – jeśli Izolda podcięła sobie żyły, i nawet krew w tym momencie widać (ten moment być może jest pozostałością z poprzedniej wersji, którą Treliński zapomniał wyciąć), to jak może później pojawić się na cmentarzu bez śladu obrażeń?
Oczywiście, można tu zastosować taki pogląd, jak przy owych słynnych szczurach czy ariach z łaskotkami, że artyście jakoby wszystko wolno. Wtedy ręce opadają z hukiem i to wystarczy. Proszę bardzo, oczywiście, każdą bzdurę można wykonać na scenie i pobrać za to pieniądze.
Nie jestem oczywiście fanatyczką realistycznych wystawień jak bozia przykazała, świadczą o tym chociaż zacytowane wyżej moje własne słowa o spektaklach Achima Freyera. Ale one mają własną wewnętrzną, widoczną logikę. To oczywiście są zupełnie inne utwory niż te, które leżały u ich podstaw, i albo się to przyjmuje, albo nie.
Dalej już nie będę dyskutować, bo widzę, że Pan bawi się w zwykłe trollowanie. A po jeszcze jednym takim numerze jak końcówka poprzedniej wypowiedzi zbanuję Pana.
Tak nawiasem mówiąc, nie pisałam, że omawiany spektakl jest w całości do niczego. I akurat nie powtórzenia były moim największym zarzutem. Napisałam wręcz, że były tam pomysły ciekawe wizualnie. Ale mój zarzut dotyczy nonszalancji w traktowaniu muzyki. Żal solistów, którzy muszą się zdzierać w I akcie, żeby ich było w ogóle słychać, zwłaszcza że skutek jest taki, że w dalszych aktach są już zbyt zmęczeni, żeby dać z siebie wszystko.
Inscenizacja Tristana i Izoldy, którą widziałam parę lat temu w berlińskiej Staatsoper, była zupełnie idiotyczna, ale nie miała wpływu na akustykę i soliści mogli ukazywać swoje walory w pełni od początku do końca.
A propos zapożyczeń – jeszcze Moby Dick w reż. Barbary Wysockiej.
I film, i projekcja, i statek, i morze, i samotny mężczyzna, i łażenie po pokładach…
Ale tam był wspaniały chór i bardzo efektowny pokaz akrobatyczny 🙂
Moby Dick wraca w przyszłym sezonie 🙂
To w ogóle zresztą bardziej kantata niż opera.
Byliśmy w sobotę 18/06 na trzecim spektaklu. Ja i moja. I wyszliśmy – dyskusji nie było! – po pierwszym akcie. Tego nie da się oglądać. Bo pan T. pokazuje to samo od la nastu. I słuchać się też nie dało. Bo słychać nie było. Reżyser operowy, który ma gdzieś – co unaocznia się po raz kolejny – warstwę muzyczną, nie może być chwalony i wysławiany. Tym koprodukcjom towarzyszy nieszczęście: ta sama oprawa sceniczna, inna oprawa muzyczna + inny zestaw głosów. Słaba „Salome” marcowa ’16 była o niebo lepsza, choć nie powalała, od tego, co zobaczyliśmy/usłyszeliśmy w czerwcu ’16. Chyba pora już kończyć tę działalność.
Jeśli chcę zobaczyć dobre projekcje, idę do kina. TW ma taki potencjał techniczny, że niejednego zaskoczy trikami teatralnymi. Niepotrzebne są nam żyroskopy i plamy wiercące się w obiektywie. Świat teatralny już dawno przestał się tym bawić. Ale skoro na premiery w TW ściągają takie gwiazdy jak pp. Horodyńskie, Rusin et consortes, to chyba pora, by przestać tam bywać…
@ GregWAW – witam. Kto przychodzi na premierę, to akurat najmniej ważne – żyjemy w wolnym (póki co) kraju i każdy ma prawo pójść, na co chce. Co do reszty, to już naporuszałam się tu tego tematu 😉
Również WITAM. Długo bylem „milczącym wspólnikiem”, ale po ostatnich podskokach nie zdzierżyłem. Wiem, bywalcy premierowi to inszy sort i czepiam się jak kornik mebla. Ale jest coś istotniejszego na rzeczy: reżyseria w teatrze muzycznym. I szanowna Dorota i wielu przedmówców to dostrzega [co mi zostało wytknięte, ale się nie boczę :)] Żal mi sytuacji, kiedy szykuje się coś wielkiego i potem okazuje się, że trafiamy na WIELKĄ klapę. Właśnie przez takie kretynizmy jak „dramaturg” w operze. U Niemców on się sprawdza – nawet w teatrze nieoperowym – ale u nas to jakaś przysrawka, która nic nie wnosi. Żal – nie tyle sobotniego wieczoru, ile tego gmachu przy placu Teatralnym…
U Niemców też się nie zawsze sprawdza…
przysiadł artysta w godzinie próby
siadając znalazł, co już pogubił
jeszcze pytanie jedno zakłuje:
„to kogo ja w końcu ignoruję”?
Dzień dobry;
I każdy ma swoją opowieść. I każdą można spróbować bronić… No… do pewnego momentu właśnie, a ów moment, tak się wspaniale zawsze składa, że jakoś wyłazi sam…
Ta opowieść z „Przypadkiem” broni się i na moje ucho słabo. Ale oglądałem niedawno, i tak jakoś uważniej chyba, po wielu, wielu latach „Bez końca” – rzecz zmiażdżoną niegdyś w zasadzie przez wszystkich. I jakoś czuję, że musiał to właśnie „Bez końca” Kieślowski bardzo lubić. I echa, pierwiastki, cytaty wręcz z tegoż „Bez końca” można znaleźć i w Dekalogu, i w Weronce, i w Kolorach. Własny ton każdego twórcy to wielka wartość, ale już maniera mniej… Jak to rozróżnić?
Ci co kochają wszystkie filmy Tarkowskiego bez trudu wyznają światu, że oto bez względu na to, czy wylądował w kosmosie, czy w średniowieczu, opowiadał nam w zasadzie ten sam film. I zawsze też z takim samym dokładnie finałem… Ja np. za to właśnie i za te finały bardzo go kocham. Ale już ci, którzy „ziewają na Tarkowskim” powiedzą „błyskotliwie”: „maniera i nuda, że nie doczekałem finału”… 🙂
Pytaniem równie otwartym pozostaje, czy Kantor, Lupa, albo Grzegorzewski nie „opowiadają nam” aby tego samego przedstawienia? A Has, Kim Ki-Duk, Smarzowski, albo Fellini, albo i Welles tego samego filmu? Jak Velázquez łączył swe dzieła w jeden bardzo spójny, a tajemniczy komunikat napisano dziesiątki prac… A Tadeusz Dominik? I niezmienna inspiracja i powtarzalna forma… Czy Tomasz Stańko nie gra cały czas tej samej kompozycji to teraz już nie pamiętam, czy aby sam tego nie mówił 🙂
I w grze Janusza Gajosa, albo Magdy Cieleckiej da się bez trudu rozpoznać „stałe fragmenty gry”, a to z mej strony nie zarzut znów wcale! 🙂
A to, że przy nazwiskach: Monteverdi, Bach, Mozart, Schubert, Mahler, Lutosławski, Górecki stawiam myślnik i zrazu dodaje: „a wartość muzyki” jest pewno i wynikiem żywotności i specyfiki, sedna i życia tej muzyki ( także we mnie) i na pewno tych, którzy tę muzykę, pięknie wg mnie, opisywali i również pomagali mi ją w sobie odkryć. Ale czy w tym opisywaniu się nie „powtarzali”? Ładnie i to zauważał i zrazu podważał 🙂 (w sensie te „wydawałoby się powtórzenia” Pocieja) Chłopecki…
Sumując więc 🙂 W bardzo szeroko rozumianej sztuce (jej tworzeniu, jej odbiorze) wierzę wciąż w to… „pozwolenie, by się stawało”. Czyli w to otwarcie się na to, co przychodząc z zewnątrz, kojarzy się z naszą drogą i wzbogaca nasze dążenie. A w tym procesie, także umiejętność rezygnacji jest jedną z kluczowych… Bo i dar rezygnacji związany jest ściśle z naszym dążeniem, z naszym uporem, z naszym celem. Wierzę w własny charakter pisma artystów. Tych, którym wierzę pewno „wywyższam” i każde ich dzieło nazywam „fragmentem jakiejś większej i bardzo spójnej układanki”… Tych, którym nie wierzę (nie wymienieni dziś) 🙂
nazywam często „powtarzaczami”, albo że „się mechanizują albo wyprzedają”… 🙂 Po prostu…
Ale, ale… W jednym się tylko nie zgadzam z naszą uroczą noblistą – „że nic dwa razy”… I te same książki, i te same teatry, i te same filmy, i te same koncerty, i te same muzea (i ich bohaterowie) mogą „nam się przydarzyć” na pewno z kilka razy w życiu. I któregoś dnia mogą fundamentalnie odmienić nasze spojrzenie na nie…
To jest też wielka tajemnica sztuki – jej szansa, jej ryzyko…
A „Tristana” jakby co to jeszcze nie widziałem 🙂
pa pa m
To już Pan tak szybko nie zobaczy… dopiero co najwyżej na transmisji z Met 😉
mp/ww
„Własny ton każdego twórcy to wielka wartość, ale już maniera mniej… Jak to rozróżnić?”
Właśnie po to czytamy – także blogi – słuchamy i oglądamy (a niektórzy to nawet dużo!), żeby potem móc rozróżnić, czy ktoś nam przypadkiem 🙂 nie wciska kitu.
I staram się rozróżniać: do Przypadku (oraz paru innych filmów tego reżysera) wracam co jakiś czas; a do takich np. Egoistów nie wrócę nigdy – strata czasu, raz to aż nadto. Do nieszczęsnego Tristana tegoż nie wrócę tym bardziej…
Przy okazji: za naszą uroczą noblistkę miałby Pan u niej, jestem dziwnie pewny, przechlapane. I proszę mi tu nie spłycać Poetki o kilka pięter – coby pokrętnie ułatwić sobie niezgodę, choćby tylko w jednym. 🙂
Prawie cały drugi akt jak zaczarowany wpatrywałem się w kłębiące się za statkiem chmury i otoczony przez muzykę leciałem, lecialem. Izolda na moim (drugim) przedstawieniu nie zdarła się w pierwszym akcie, więc skupiałem się na Niej i na Brangenie. Król był fajny, Pastuszek – bardzo epizodyczna rola w trzecim akcie – świetny, orkiestra pod Solteszem – najlepsza od czasu Króla Rogera. Tristan denerwował rzeczywiście, ale żeby się ewakuować z Jego powodu – przesada… Przynajmniej był słyszalny.
Zachwyciła mnie scenografia – jej rozmach, wieloplanowość, złożoność i zmienność. Cieszyłem się jak dziecko, przy każdej zmianie i czekałem na kolejne sceny, ciekawy, co będzie dalej się działo. Świetne światło. Efektowne to było bardzo wszystko wizualnie i nie licząc sceny na trzecim pokładzie – doskonale też słyszalne…
Ponad trzy godziny siedziałem i łowiłem smaczki, zabawy konwencją, cytaty i autocytaty.
Było to energetyczne, poruszające, wizyjne, dopracowane i zachwycające przedstawienie.
Jedyna uwaga taka, że ceny biletów zaporowe – siedzieliśmy na trzecich miejscach. No i jeszcze ilość przedstawień – trzy w sezonie to dziwne…
Cieszy mnie ilość premier, repertuar – trudny i ogólny poziom – w ostatnich latach nie trafiłem na syfiaste przedstawienie. Ma TWON za sobą kolejny, doskonały sezon.
Jestem po transmisji Tristana z MET. W łodzi realizuje je Filharmonia Łódzka. Szedłem z wielkimi nadziejami, celowo nie czytając żadnych recenzji z realizacji z Warszawy i Baden Baden. To moja ulubiona opera. Widziałem poprzednia realizacje w MET i uważam ja za udaną. Oglądałem również transmisje, muszę przyznać, że realizacja telewizyjna była niezwykle pomysłowa i wiele dawała spektaklowi. Był to spektakl dający pole do popisu wyobraźni odbiorcy, utkany z kolorów, figur geometrycznych, luznych skojarzeń. Wzruszył mnie bardzo.
Z wizją Pana Trelińskiego wiązałem wielkie nadzieje. Polak opromieniony sukcesami, zaszczyt otwarcia sezonu w MET, słowem liczyłem na piękny wieczór. Pierwszy akt w ciemnosci na statku, ale powiedzmy…rzecz dzieje sie przeciez na statku. Dziwne niekonsekwencje o których Państwo wspominali najpierw dziwiły, pozniej zaczeły draznic. Raziła niezrozumiała dla mnie nieobecnosc rezysera…Brak wyrazistego pomysłu, spojnej wizji i co mi bardzo przeszkadzało, a co trudno mi opisac inaczej niz na zasadzie intuicji jakiś taki całkowity asynchron z muzyką, tak jakby muzyka sobie a akcja sobie. Podam przykład. W pierwszym akcie kiedy kochankowie wypijają napój podmieniony przez Barngene w poprzedniej wersji za pomoca swiatła ukazano zmieniajacy sie obraz swiata. U Pana Trelińskiego własciwie nic sie nie dzieje. To oszczędne gospodarowanie światłem to mój wielki zarzut. To co przez kilkanaście minut wydaje sie intrygancką oszczędnością środków po godzinie razi wyrazowym ubóstwem, a po trzech staje sie nieznośne, męczące. Finał pierwszego aktu, tak wzruszający swoim autodestrukcyjnym unisieniem całkowicie znika…ot biegaja żołnierze po schodach…
Mam złe przeczucia, ale po akcie pierwszym następuje ulubiony akt II. Może się rozreci… Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się że kochankowie wbrew autorowi spotkali się…znowu na statku. Realizacyjnie niezwykle trudne zadanie pokazania dwojga ludzi śpiewających przez pól godziny w sposób atrakcyjny dla widza przybrało tu rozmiar jakiejś oceanograficznej katastrofy. Na scenie poza tym ze statek sie obraca nie dzieje sie nic. Dodatkowo reżyser każe im śpiewać zza grubych filarów co jest nie lada problemem dla realizatorów. Poznieważ jestem fotografem, w pewnym momencie włączyła mi sie zawodowa skrupulatnośc i prawie chciało sie podpowiedzieć rezyserowi, ze tak sie nie da ponieważ za chwile slup zasłoni aktorów. Myślę sobie, to przecież profesionalisci z MET, napewno wiedza ze tak nie mozna. Gdzie tam, ogladam slup zamiast pary zakochanych. Przeciez to mozna przewidzieć. Scena ciagle tonie w mroku, na suficie wyświetla sie projekcja morza.
Trzeci akt podobał mi się najbardziej. Wreszcie cos sie zaczęło dziać, choc na sklale tego przedstawienia. To jednak miła odmiana od bezruchu aktu I i II. Po 24 godzinach refleksji musze przyznać, że Panu Trelińskiemu udała sie rzecz niesamowita. Z mojej ukochanej opery, która zawsze wyciska mi łzy z oczy wyszedłem właściwie wzruszając ramionami. Nawet finał na który ludzie czekają 4 godziny… Izolda śpiewa siedząc obok zwlok Tristana spiewa cos o wszechswiecie ale nie wiadomo o co jej chodzi… Porównując do ascetycznej Deborah Voigt z poprzedniej wersji śpiewającej na tle rozgwieżdżonego nieba trzeba niestety pogodzić się z reżyserską, jesli nie klapą to przynajmniej niemałym rozczarowaniem.
Aktorsko świetna Izolda , gorszy nieco Tristan, świetna Brangena, wysmienity Nikitin. Dźwiękowo trudno ocenić ponieważ nagłośnione było to takie, że słychać było głownie glosy, orkiestra pozostawała w cieniu, co nigdy nie wychodzi Wagnerowi na zdrowie.
Podsumowując, dawno sie tak nie rozczarowałem
@ mars_lodz – witam i dziękuję za relację, która jest spójna z innymi niestety…