Indianie w Bydgoszczy

Przedsięwzięcie międzynarodowe i jednorazowe (choć kto wie, może kiedyś uda się powtórzyć?), a wypaliło znakomicie. Po trzech godzinach (wycięto akt „perski”) publiczność oklaskiwała na stojąco wykonawców Les Indes galantes Jeana-Philippe’a Rameau.

Było to chyba pierwsze wykonanie tego dzieła nie tyle polskimi siłami, co pod polskim kierownictwem. Orkiestra, występująca pod szyldem Il Giardino d’Amore – w większości polska, ale z kilkuosobowym wkładem zagranicznym, zmontowana przez polskiego skrzypka działającego na Zachodzie Stefana Plewniaka. Chór – głównie śpiewacy Capelli Cracoviensis. Soliści z Francji i Południowej Afryki, ale polska dwójka – Natalia Kawałek i Karol Kozłowski – stanowiła najmocniejsze punkty. Reszta już całkowicie polska. Największy eksperyment w dziedzinie baletu: tańczyli uczniowie poznańskiej szkoły baletowej – gimnazjaliści! Wyszło to bardzo naturalnie i ujmująco, z tańcami dzikusów na czele. Pracowało przy tym czworo choreografów – ich pedagogów.

Reżyserowała chyba już główna nasza specjalistka od baroku – Natalia Kozłowska. Ze scenografią Olgi Warabidy (jak zwykle z elementami projekcji) i kostiumami Pauliny Czermek stworzyła wizję prostą i pełną bezpretensjonalnego uroku. Oczywiście zachwycała przede wszystkim muzyka, ale wizja sceniczna nie starała się jej zagłuszyć. Może najmniej pomysłu było na prolog z udziałem Hebe i Bellony, z jakimiś dziwnymi tańcami dymnych smug na projekcji w tle. Akt „turecki” był dość dosłowny: w tle przewalało się morze, albo spokojne, albo burzliwe. To trochę Uprowadzenie z seraju a rebours: tam Osmin uwalnia kochanków, żeby pokazać swą szlachetność w kontraście do okrucieństwa ojca Belmontego, tu Osman odwdzięcza się czułemu Waleremu, u którego niegdyś był w niewoli i tamten traktował go szlachetnie. Przez drugą połówkę aktu Walery (Karol Kozłowski) ze swą ukochaną Emilią (Natalia Kawałek) płyną i śpiewają na symbolicznej łódce ciągniętej na linach z jednej strony sceny na drugą.

Akt „peruwiański” jest atrakcyjny wizualnie. Pojawiają się schody jak do inkaskiej świątyni, bohaterowie mają efektowne ogniste stroje, a w finale wybucha wulkan – oczywiście tylko na projekcji. Wreszcie akt „dzikusów” w pióropuszach, jak u Indian z Ameryki Północnej. Tu nasi śpiewacy łapią drugi oddech: Natalia Kawałek ukazuje w pełni swój temperament (i świetny głos) w roli szczerej i bezpośredniej Zimy, a Karol Kozłowski jako zmienny galant Damon tym razem bardziej niż głos demonstruje poczucie humoru. A Stefan Plewniak dyrygował ten akt również w pióropuszu (muzycy orkiestry zaś mieli pomalowane twarze).

Stojak był obowiązkowy i narzucało się powtórzenie słynnego marszu dzikusów, tym razem z udziałem klaszczącej publiczności, którą również pokierował Plewniak  – po prostu „cała sala śpiewa z nami”. Myślę, że bydgoska publiczność został zachęcona do oglądania oper barokowych (przyjezdnych też było trochę, choć mniej niż się spodziewałam). A co z tym spektaklem? Został nagrany na wideo i będzie można pokazywać demo tu i tam, może gdzieś zaskoczy?