Braterstwo i siostrzeństwo
Braterstwo orkiestr, siostrzeństwo solistek – na inauguracji 12. Festiwalu Chopin i Jego Europa.
Parę numerów temu napisałam w papierowej „Polityce” o przykrościach, jakie spotkały w ostatnich czasach słynną, o 40-letniej tradycji Młodzieżową Orkiestrę Unii Europejskiej, czyli EUYO (groziło jej rozwiązanie z czysto biurokratycznych powodów, ale po licznych protestach ze strony świata artystycznego, i nie tylko, niebezpieczeństwo jest już prawdopodobnie zażegnane), i o wsparciu moralnym, z jakim wobec niej wystąpił polski świat kultury. Festiwal Chopin i Jego Europa zaprosił młodych muzyków na swoją inaugurację, a zorganizowana przez Instytut Adama Mickiewicza I, Culture Orchestra, złożona z młodych muzyków Partnerstwa Wschodniego, choć w tym roku nie ma tournee i funkcjonowały tylko warsztaty, dołączyła się do EUYO w pierwszym utworze programu: A Procession for Peace Andrzeja Panufnika. Na scenie więc zjawił się wielki tłum. Utwór Panufnika jest uroczystym marszem, pod koniec coraz potężniejszym.
Później EUYO występowała już sama. Podobno wykonanie uwertury Alberta Lortzinga do opery Der Pole und sein Kind było już od jakiegoś czasu marzeniem szefa festiwalu Stanisława Leszczyńskiego. Rzewna historia powstańca listopadowego, opisana w tym dziele, w uwerturze jest sprowadzona do Mazurka Dąbrowskiego, ale w rytmie ni to powolnego walca, ni to poloneza, co jest zresztą dość zabawne. Teraz pewnie będzie kolej na Polonię Wagnera i różne inne tego typu cymelia.
Koncert na dwa fortepiany Es-dur KV 365 Mozarta grały słynne siostry Katia i Marielle Labèque. Jak zwykle precyzyjne i wdzięczne. Orkiestra wystąpiła szczęśliwie w niewielkim składzie, ale i tak ucho już się przyzwyczaiło w tego typu utworach do brzmienia historycznego. Jednak słuchało się miło. Na bis solistki zagrały opracowanie paru tematów Leonarda Bernsteina z West Side Story – poczułam się jak w szkole na przerwie, w takim stylu się wtedy grywało.
Wreszcie I Symfonia Mahlera, czyli coś do wyżycia się. Początek nie podobał mi się, brakło mu subtelności i tajemnicy, a potem też była ciężka artyleria, ale już trochę lepiej. Ta ciężkość zapewne była też „zasługą” dyrygenta Vasilia Petrenki. A może też i ja byłam już zbyt zmęczona na tę młodzieżową interpretację. W końcu dziś wróciłam z Biecza… Na bis był cyrk typowy dla orkiestr młodzieżowych: Lezginka z baletu Gajane Arama Chaczaturiana, podczas której dyrygent ostentacyjnie zszedł z podium, poszedł na tył, wziął tamburyn i potrząsał nim (już myślałam, że sam zacznie tańczyć lezginkę, ten ulubiony taniec Stalina). Wstawanie, machanie puzonami, potrząsanie pałką przez kotlistę – no cóż, tego typu zespołu tak lubią. A publiczność zwykle też.
Komentarze
Przed pierwszą przerwą było dość sztywnawo; dopiero w Mozarcie się rozkręciło. Nie dziwota zresztą, bo siostry Labeque – przedmiot mego uwielbienia od dziesięcioleci – mają zaiste piekielny (choć zarazem wspaniale kontrolowany) temperament! I zawsze są w fantastycznej formie. Oby odwiedzały nas jak najczęściej. Z pewnością można tego Mozarta zagrać inaczej, ale lepiej się chyba nie da. I rzeczywiście – rozsądniej było skupić uwagę na pianistkach, niż na orkiestrze, bo rozziew słyszało się nader wyraźnie.
Po drugiej przerwie „Tytan” też rozkręcał się stanowczo zbyt powoli. Pierwszych dwóch części wysłuchałem trochę na automatycznym pilocie, przeszły jakoś bez wrażenia. Ale już w następnych dyrygent udowodnił, że jednak potrafi być rasowym mahlerzystą (zasłynął w końcu Szostakowiczem, więc jego wyczucie Mahlera nie powinno specjalnie dziwić); a dodajmy, że w naszych czasach rasowych mahlerzystów wbrew pozorom wcale nie ma wielu.
Lezginkę uważam za bardzo trafny bis – jeśli w ogóle po Mahlerze można mówić o trafności bisu, ale to zostawmy na boku. Był bardzo efektowny i dobrze wykonany; trochę też przy okazji przykrył wcześniejsze wykonawcze niedoskonałości (nie tylko w symfonii). Pewnie nie tylko mnie skojarzył się ten cyrk z Dudamelem; chyba zresztą bawiono się tak już na długo przed Wenezuelczykiem (Bernstein?).
Dzień dobry 🙂
Pamiętam Nowojorczyków, jak przyjechali po raz pierwszy do Warszawy, jeszcze z Kurtem Masurem, i bis wyglądał tak, że Masur machnął wejście do uwertury do Kandyda i zszedł z podium, a orkiestra zagrała sama. Ale bez wstawań i wygibasów. 😉
Wczoraj to była sama młodzież (a i dyrygent niestary!), więc ich nosiło 🙂
Byłam na konferencji w NIFC, na której był Fabio Biondi i Andreas Staier. Dla tego pierwszego zwłaszcza ten festiwal jest szczególny, bo nie tylko operę Belliniego będzie prowadził, ale też – po raz pierwszy w życiu – Chopina. Jedną z jego wypowiedzi podzielę się już, bo to bardzo ciekawe: on uważa, wbrew temu, co się sądzi, że dla Chopina, tak samo jak dla Belliniego, orkiestra odgrywa ważną rolę! Oczywiście na pierwszym planie jest solista, ale orkiestra to nie jest tylko tło. Już jestem ciekawa jego interpretacji.
Konferencja była transmitowana w sieci i padło trochę pytań od internautów – ktoś zapytał Biondiego, dlaczego jego pokolenie tak się rozkochało w wykonawstwie historycznym. On stwierdził, że u niego zaczęło się to od fascynacji (w latach 70.) nagraniem jednej z pasji Bacha (nie powiedział, której) przez Harnoncourta. Ale w ogóle też uważa, że to ogromnie ciekawa sprawa z punktu widzenia socjologii i właściwie ktoś powinien napisać o tym książkę. Według niego była to u muzyków tego pokolenia swoista demonstracja odcięcia się od postromantycznej tradycji wykonawczej, poszukiwanie czegoś świeższego, potrzeba wyjścia z rutyny. To ostatnie – co normalne – już się zmieniło w kolejnych pokoleniach, rutynę mamy już i tu. Myślę, że Biondi ma sporo racji.
Jeszcze zasygnalizuję, że bardzo luźno i w żartobliwej formie dyr. SL zapowiedział dalszą współpracę z Biondim nad wykonawstwem oper z epoki Chopina, które można zagrać na instrumentach historycznych, oraz ze Staierem, który obiecał również zagrać w przyszłości coś z muzyki polskiej – nie podano jeszcze, co. Ale brzmi ciekawie 🙂
Na FB wrzucono artykuł opublikowany przez GW z datą 15 08 2016, a podsumowujący tegoroczny Kromer Festiwal w Bieczu. Napisała go Anna S. Dębowska. Przyznam, że zatkało mnie z wrażenia. Nie z powodu odkrywczości czy kontrowersyjnych ocen, ale z powodu nieodpartego wrażenia, że identyczne sądy czytałem już na stronie „Co w duszy gra”… To jest „dziennikarska robota” – tzn nie cytuje się dosłownie, ale zmienia przymiotniki na bliskoznaczne, tu doda, tam ujmie i tak uszyje zgrabny patchwork, a cytując osoby znające się na rzeczy nie ryzykuje się, że coś napisze nie tak… O wykonaniu Wariacji Goldbergowskich pisze ta Pani tak:
„momentami brakowało precyzji w intonacji i artykulacji, pewności i roztańczenia, ale Staier, operując rozmaitością brzmienia rejestrów klawesynowych, uzyskiwał w niektórych wariacjach (np. 25.) wyjątkowo subtelne efekty”… Ktoś tu już o tym podobnie napisał… Również określenie „Odlot z Graindelavoix” już wcześniej było używane. Pozostawiam bez komentarza.
Żeby zmienić temat chcę zapytać, czy pan fryzjer był uchwytny i łaskawy 😉 i czy udał się wypad do Bobowej? Pozdrawiam serdecznie!
Tak, krakusiku, udało się zoczyć pana fryzjera, który miał niedzielny dyżur. Bardzo lubi przemawiać 😉 Synagoga robi wrażenie, ale jeszcze większe – kirkut, z pięknymi zachowanymi macewami i przepięknie położony na zboczu, ze wspaniałą perspektywą na okolicę. Potem jeszcze pojechaliśmy do Nowego Sącza. Tam synagoga stoi kompletnie opuszczona i zapewne niszczeje.
A co do relacji z Biecza, to chyba jednakowóż przesada 🙂 Stylistyka mojego wpisu była zupełnie inna.
Ha, skoro RÓWNIEŻ TU o Bieczu… 😉
Cytat:
Wspaniałym zabytkiem jest kolegiata – mury gotyckie, ale w środku orgia baroku z pięknym ołtarzem, tzw. tęczą z ukrzyżowaniem Chrystusa […] Anna S. Dębowska
http://wyborcza.pl/7,113768,20551655,kromer-festival-2016-jak-europa-muzykowala-w-malym-krakowie.html
Widząc takie kwiecia na samym początku, mało dowierzałabym sprawozdawczyni ogólnopolskiwgo dziennika… choćby w kwestii „Do Flamandów nawiązała także grupa Graindelavoix pod dyrekcją Björna Schmelzera złożona ze śpiewaków, aktorów, badaczy muzyki dawnej i tradycyjnej. Ich koncert w kolegiacie bieckiej był absolutną rewelacją i chyba najlepszym punktem w tegorocznym programie festiwalu.” — Nawet gdybym na własne uszy nie wysłuchała podopiecznych Nevela, Memelsdorffa… Budzińskiej-Bennett.
(Chyba, iż był to te(k)st na wyszukiwanie nieścisłości 😈 )
Inauguracja festiwalu warszawskiego odbyła się jednocześnie z moim powrotnym przelotem. Zdążyłam tylko usłyszeć, że dwójkowej transmisji na żywo nie będzie, bo siostry w ostatniej chwili się wycofały z uprzedniej zgody 🙁 Jeśli nie wycofały się z retransmisji będzie szansa usłyszeć koncert w późniejszym okresie.
A w Lucernie rządzą… panie. Letnia edycja festiwalu nosi tytuł „Prima Donna” i nie tyle chodzi o jakiekolwiek parytety, ale o stwierdzenie faktu, że talent płci nie posiada (choć nijaki być potrafi 😉 ). Z historycznych ciekawostek Filharmonicy Wiedeńscy dopiero po raz trzeci, od powstania, będą dyrygowane kobiecą ręką – Emmanuelle Haim. Pełen program tutaj: https://www.lucernefestival.ch/en/program/summer-festival-2016
Mój Boże, co za czepialstwo odchodzi na tym blogu! Pan (?) „Krakusik” już pobił rekord w tym zakresie. Cóż za brawurowa analiza mojej relacji z Biecza! Prześledzenie podobieństw spostrzeżeń Doroty i moich musiało zabrać Panu trochę czasu. A może jest Pan nauczycielem i to taka zawodowa przypadłość? Ale trop z „Odlot z Graindelavoix” prowadzi Pana donikąd, ponieważ jest to śródtytuł pochodzący od redakcji, a więc to nie ja go napisałam. I naprawdę stać mnie na własne zdanie, nie muszę ściągać od innych. Podejrzewam, że gdybym napisała coś zupełnie innego niż Dorota, też byłoby czepialstwo, że Dębowska pisze co innego niż wszyscy słyszeli.
Pani a cappella – dla mnie koncert Graindelavoix był najlepszy i mam prawo tak napisać.
Pozdrawiam
Anna S. Dębowska