Eksperymenty i kołysanki
Pierwszy człon powyższego tytułu dotyczy dwóch pierwszych sobotnich koncertów festiwalu w Bieczu, drugi – trzeciego.
O 19. w kolegiacie śpiewał Graindelavoix. To chyba był pierwszy ze słyszanych przeze mnie koncert tego zespołu, który nie usatysfakcjonował mnie w pełni. Była to prezentacja zupełnie świeżego programu: Utopia: muzyczne kwiaty i liście jesieni średniowiecza. Utopia odnosi się oczywiście do dzieła Thomasa More’a pod tym tytułem. Tak się składa, że go nie czytałam, ale ponoć muzyka, jaką w Utopii miano wykonywać, była zupełnie inna niż ta grywana w owych czasach. Wynika z tego, że program raczej powinien się nazywać: muzyka w czasach Morusa. Znalazły się w nim dzieła tak znanych twórców jak Josquin des Pres, Pierre de la Rue czy Jacob Obrecht (Salve Regina tego ostatniego wykonana na bis), ale też Jeana Moutona, Johna Browne, Thomasa Ashwella i Portugalczyka Damião de Góis. Niestety odczuwało się pewną niespójność stylistyczną, np. zdarzało się, że po odcinku utworu śpiewanym „normalnie” pojawiały się ornamenty, które ten zespół tak kocha, ale trudno powiedzieć, czemu w tym miejscu były, a w innym nie. Trochę się też tu i ówdzie rozłaziło. Zdecydowanie program jest jeszcze niedopracowany, potrzeba mu czasu, żeby się uleżał. Koncert był więc właściwie eksperymentem.
Drugi eksperyment, już w kościele franciszkanów, dotyczył już samych spraw muzycznych. Pojawił się znów wokalny zespół Capelli Cracoviensis (w ośmioosobowym składzie) oraz dokooptowani muzycy spoza CC, z kraju i zza granicy, ze znakomitą skrzypaczką Zefirą Valovą na czele (znaną polskiej publiczności jako koncertmistrzyni Orkiestry Barokowej Unii Europejskiej), a całość prowadził Marcin Świątkiewicz. Rzecz dotyczyła znów muzyki polskiej, czyli Adama Jarzębskiego i jego zbioru Canzoni e concerti, z którego część, jak się okazuje, to interpretacje muzyki innych kompozytorów (co było wówczas, jak już wcześniej wspominaliśmy, pospolitą praktyką). Już ponad wiek temu Zdzisław Jachimecki odkrył, że Susanna videns to instrumentalna wariacja na temat Susanne un jour Orlanda di Lasso. Kolejne pokrewieństwa z dziełami Claudia Meruli, Giovanniego Pierluigiego da Palestriny czy Giovanniego Gabrielego, odkrywali muzykolodzy, a jednym z nich był szef artystyczny festiwalu, Filip Berkowicz. Na tym koncercie po raz pierwszy zestawiono pierwowzory z wersjami Jarzębskiego, a ostatni utwór zawierał jednocześnie obie wersje – z całą pewnością tego się tak nie wykonywało, było to coś w rodzaju lekcji poglądowej. Marcin Świątkiewicz nie tylko grał na pozytywie i klawesynie, ale też okazał się bardzo sprawnym dyrygentem zespołu wokalnego.
Po tym nowatorskim koncercie na dobranoc zagrał nam mistrz Hopkinson Smith. „Kołysanki” były tym razem angielskie (Anthony Holborne, John Dowland, John Johnson), a lutnista niektóre z nich zapowiadał, starając się w uroczy sposób używać również języka polskiego, np. przytaczając przysłowie „szewc w butach dziurawych chodzi”, za co dostał niemal takie oklaski jak za muzykę.
Komentarze
Może utopia dotyczy też tego, że każde wykonanie muzyki (bardzo) dawnej jest po części naszym utopijnym wyobrażeniem na jej temat. Mimo to żyje, zachwyca i to jest piękne!
Z ciekawością, już z Warszawy przeczytałam. Dziękuję za miłe spotkanie i… czekoladę 🙂
A w pamięci wciąż brzmią obie Stabat Mater Graindelavoix, warto było przyjechać na jeden wieczór.
W małym przelocie pomiędzy kolejną wycieczką krajoznawczą (byłam w Bobowej i Nowym Sączu, a wczoraj w Krośnie u łabądka 🙂 ) a koncertem finałowym macham wszystkim czytającym. Muszę powiedzieć, że Frędzelki dopisały na festiwalu. Poza wypowiadającymi się tu łabądkiem, mirax i Jakóbem byli też dzielni podróżnicy a cappella z PAK-iem, a także krakusik, mithnae i Marznący Mżawka. A może i więcej, tylko akurat nie spotkałam…
No cóż, nad koncertem finałowym spuszczę zasłonę milczenia. Zdarza się.
Wolę pamiętać Wariacje Goldbergowskie, których fragment tematu rozbrzmiewał tu z wieży ratuszowej w niektórych pełnych godzinach, a gdy wychodziliśmy z kolegiaty, żegnał nas długo, zapętlony.
Z dzisiejszego wieczoru jeszcze odnotuję mowę burmistrza Biecza Mirosława Wędrychowicza, która mnie autentycznie wzruszyła, bo odzwierciedlała, czym dla mieszkańców stał się ten festiwal. Publiczność miejscowa zafascynowana – bo co do gości, to wiadomo, ale widać było właśnie po tych tutejszych, jak są wsłuchani, aż boją się klaskać, dopiero na koniec wybuchał entuzjazm. Tak było i w zeszłym roku: http://szwarcman.blog.polityka.pl/2015/08/15/renesansowy-maraton/#comment-253399
Były też rozmaite imprezy towarzyszące, np. pokaz mody średniowiecznej w wykonaniu grupy rekonstrukcyjnej. Ale ja wymienię jedną, w której uczestniczyłam: spacer po mieście z p. Krzysztofem Przybyłowiczem, dawnym dyrektorem tutejszej szkoły i nauczycielem wf i informatyki, który dopiero na emeryturze zainteresował się historią miasta i wciągnął się w kompletnie wcześniej nieznany temat historii tutejszych Żydów. Przez pięć lat metodycznie pracował nad książką (otrzymałam ją), ma ogromną wiedzę i słychać, że to jest jego pasja, zresztą niejedyna. O wszystkich pasjach można poczytać na jego stronie internetowej:
http://krzyprzy.zso4.gliwice.pl/moje%20pasje.html
Ciekawostka: ksywę „krzyprzy” wymyślili mu uczniowie. O jego poczuciu humoru świadczy, że ją wykorzystał w adresie strony.
Rano ruszam do Warszawy. I zaczynam chodzenie na kolejny festiwal.
Słuchaczy, którzy (kiedykolwiek lub częściej) zaglądali pod ten blog, było w Bieczu znacznie więcej 🙂
I to też było piękne, obok innych składników magii – spotkać tam znajomych melomanów, z którymi nie ma się akurat bieżącego kontaktu mimo funkcjonowania w tym samym mieście albo gdzieś dalej, lecz jednak bliżej od Krk, niż… mały Kraków 🙂 Lub też dowiedzieć się podczas cerkiewnego objazdu, o losach i działaniach innych dawno nie widzianych okołomuzycznych znajomych.
„Dzielni” odespali – niedzielnie i poniedziałkowo – dzielność swą (nie większą, niż permanentny styl życia Pani Red – z festiwalu na festiwal, ciągle w podróży). Teraz czas na spokojne posłuchanie tej i owej muzyki. O mankamentach „Biecza” też można pomyśleć i porozmawiać – po dziesięciu koncertach w 2016 i pięciu rok wcześniej ma się pewne spostrzeżenia… 🙂
Może warto te spostrzeżenia ujawnić, kto wie, czy się nie przydadzą organizatorom…
A co do mojej dzielności, czy większa, czy mniejsza, to ja np. jakoś się nie widzę śpiącą w samochodzie 😉 Może ileś tam lat temu…
Eeetammm, w samochodzie to tylko raz, awaryjnie – z procedurami i wyposażeniem wspomagającymi dobry wypoczynek. Gorzej z czasem jego trwania: w pięć godzin, po poprzednich niedospanych nocach a przed górską wycieczką trudno się dobrze zregenerować nawet w piernatach… Lecz – po sjeście – słuchało się nam dobrze a w porywach rewelacyjnie wszystkich trzech koncertów dnia 🙂
Zatem, przy okazji, pierwsze spostrzeżenie: gdy muzycy, którzy się mienią rezydentem festiwalu, dojeżdżają noc w noc z powrotem do swej bazy (Krk), podróż powrotna trwa do drugiej a w bazie jeszcze mają bieżące próby (bezp. wcześniej bodaj trzy koncerty pod rząd w Świdnicy, jeśli dobrze zapamiętałam) — musi to jakoś rzutować na jakość wykonań, czasem prowadzić do wpadek… szkoda tylko, że takową zaliczyli w repertuarze, który powinien był „polecieć jak z płatka”, do tego był jedynym koncertem transmitowanym na żywo przez Dwójkę, jakąś tam wizytówką poziomu zespołu (w rzeczywistości – jego „misreprezentacją”). Gdy się bardzo dobrze życzy CC… a do tego nasłuchało się przed niedzielnym koncertem, jak to było w tym Wersalu, etc., pojawia się niepokój o przyszłość…