W ECM są różne muzyki

Słuchaliśmy dziś w Bielsku dwóch zupełnie od siebie odmiennych koncertów, ale każdy z nich w jakiś sposób pasuje do profilu ECM.

Wydaje się jednak, że bardziej pierwszy, czyli występ dwóch trzecich (ale zasadniczych) zespołu Food – norweskiego perkusisty Thomasa Strønena i brytyjskiego saksofonisty Iaina Ballamy’ego; obaj używają też elektroniki. Wraz z gitarzystą Christianem Fenneszem nagrali trzy lata temu (a wydało ECM w zeszłym roku) płytę This is Not a Miracle; koncert poświęcony był materiałowi z tej właśnie płyty. A właściwie można powiedzieć, że z grubsza materiałowi, muzycy bowiem podkreślają, że grają improwizacje (this is a high risk strategy – zaznaczył saksofonista). Niby tego się w jazzie nie musi podkreślać, ale po pierwsze nieraz widujemy całkiem dokładnie wypisane „kwity” u jazzmenów, a po drugie czy to, co gra Food, to tak do końca jazz? Jest to taki strumień świadomości, który sobie płynie mniej lub bardziej wartkim nurtem, o klimatach nieco new age’owych. Skojarzenie to potęgował jeszcze pokazywany w tle film Dave’a McKeana z dzikimi północnymi krajobrazami, którego każdy kadr mógłby stać się okładką dla ECM. Mam tu mieszane uczucia: o ile soliści są znakomici, zwłaszcza perkusista, i grają ciekawie (choć przyznam się, że momentami odpływałam), to obraz tu moim zdaniem trochę przeszkadza, bo jednak jesteśmy wzrokowcami i natychmiast zaczynamy się wgłębiać i szukać jakichś powiązań między warstwami. Zdecydowanie lepiej słucha się Food bez obrazków, o czym przekonałam się wcześniej podczas przesłuchiwania płyty.

Nie można było wymyślić większego kontrastu niż drugiego koncertu z pierwszym. Trębacz izraelski Avishai Cohen (nie mylić ze znakomitym również kontrabasistą o tym samym imieniu i nazwisku!) miał już wystąpić na Jazzowej Jesieni dwa lata temu w kwartecie Marka Turnera, jednak przed samym koncertem został dramatycznym telefonem zawezwany do domu z powodu choroby ojca (Tomasz Stańko właśnie mi powiedział, że Avishai spóźnił się wtedy dosłownie o 20 minut – kiedy przyjechał, ojciec już nie żył). Dziś przyjechał jako lider własnego kwartetu, z którym nagrał płytę Into the Silence poświęconą właśnie zmarłemu ojcu – ukazała się w lutym br.

Już w przerwie między koncertami będąc na zapleczu słyszałam, jak się rozgrywał pokazując iście imponującą technikę. Ale na scenie usłyszeliśmy coś innego – czystą poezję. Choć w szybszych fragmentach oczywiście technikę też. Zespół przyjechał w nieco innym składzie niż na płycie: ten sam pianista Yonathan Avishai, ale zamiast Erica Revisa na basie grał Yoni Zelnik, a na perkusji zamiast Nasheeta Waitsa pojawił się wspaniały Jonathan Blake, któremu pałeczki same śmigały w dłoniach. Na płycie występuje jeszcze tenorzysta Bill McHenry. Tutaj jeszcze trochę inny skład.

Pianista jest niezwykle interesujący, gra na pełnym luzie, widać też, że ma formację klasyczną. Ogólnie muzyka z albumu – jak powiedział lider, pięcioczęściowa suita, z której wykonano cztery pierwsze części – jest bardzo oryginalna, ma w sobie świeżość, napięcie i drapieżność. Mogłaby być ilustracją kryminału noir, coś jak muzyka Milesa Davisa do Windą na szafot. Myślę, że jeszcze ciekawsza może będzie kolejna płyta zespołu, z której materiał muzycy pokazali jako ostatni punkt programu. Na bis była klasyka – Art Deco Dona Cherry’ego, czysta radość życia i grania.