Do bólu głowy
Na spektaklu Umarłe miasto Ericha Korngolda w reżyserii Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej może się zakręcić w głowie od nadużywania obrotówki i może gardło rozboleć od słuchania głównego bohatera.
Z tym zawrotem głowy to premedytacja – można o tym przeczytać w rozmowie reżysera z Wojciechem Eichelbergerem, opublikowanej w programie. Chodzi oczywiście o szaleństwo Paula, który utracił ukochaną żonę, znajduje kobietę łudząco do niej podobną i nie wie, co z nią zrobić. W trzecim obrazie obrotówka chodzi właściwie bez przerwy. Jednak poza ową premedytacją widzę jeszcze jeden powód: Trelińskiemu jako filmowcowi brakuje na teatralnej scenie ruchu kamery. Dowód: w każdym niemal jego spektaklu „jednak się kręci”…
Ogólnie scenografia Borisa Kudlicki jest estetyczna: konstrukcja zbudowana na scenie przedstawia wnętrze mieszczańskiego apartamentu z XIX w. (ale współcześnie umeblowanego). Współgra z nim gra świateł i projekcji wideo. Większość akcji to przywidzenia głównego bohatera, któremu wyśnił się romans z „dublerką” zmarłej żony, jej „złe prowadzenie” i, w efekcie, morderstwo, które na niej popełnia – na szczęście w tym momencie przychodzi przebudzenie.
23-letni Korngold napisał dzieło zwarte, barwne, ilustracyjne, nawiązujące do twórczości Richarda Straussa, lecz bardziej eklektyczne, przywodzące już na myśl muzykę filmową, która miała w przyszłości stać się jego specjalnością. Różni znajomi spotkani w przerwie zastanawiali się, po co nam taka opera w repertuarze. Ja osobiście uważam, że czemu nie – jest to dzieło, które w pewnym momencie europejskiego życia było istotne (dwie jednoczesne premiery w Kolonii i Hamburgu, wielki sukces, choć recenzje zróżnicowane), no, a sam kompozytor przed wojną zdążył szczęśliwie wyemigrować do USA, zrobił karierę w Hollywood, otrzymał kilka nominacji do Oscarów oraz dwie statuetki.
Jednak takie dzieła wystawia się, jeśli ma się kim. Bezsprzeczną gwiazdą tego spektaklu jest wspaniała Marlis Petersen, obdarzona nie tylko pięknym głosem i urodą, ale i wyrazistą osobowością sceniczną. Udane są też role poboczne: Bernadetta Grabias w roli służącej Brigitte i Michał Partyka jako Frank, przyjaciel Paula. Ale przecież najważniejszą rolą jest tu Paul, który przez cały czas jest na scenie i śpiewa jedną z najtrudniejszych partii tenorowych w historii muzyki operowej.
Jak to się stało, że ta rola została powierzona Jackowi Laszczkowskiemu – zachodzę w głowę. To prawda, dał radę nauczyć się tego wszystkiego, a jest to bardzo obszerna partia. Ale po co? Wszystko śpiewał głosem tak wysilonym, o tak nieładnej barwie, że po prostu gardło mnie rozbolało od samego słuchania, i wiem, że nie mnie jedną. Nawet aktorstwem tym razem nie bardzo był w stanie nadrobić. Czemu się zabierać za coś takiego, jeśli nie ma się do tego warunków? Ambicja, pycha? Podczas ukłonów został wybuczany, ale za to otrzymał najwięcej kwiatów – na sali była widziana pani doktor dyrektor, więc pewnie też od niej. W sumie – szkoda całości przedsięwzięcia.
Komentarze
Pobutka 11 VI A. Tansman 120 https://www.youtube.com/watch?v=YZvSvNlCSEU
Dzień dobry 🙂
Okazuje się, że wczoraj przed wejściem był protest – ja go nie zauważyłam…
http://www.rdc.pl/informacje/protest-przeciw-dzialaniu-dyrekcji-wok-przed-teatrem-wielkim-posluchaj/
Na poniedziałek szykuje się jeszcze większy – pod Filharmonią Narodową.
A ja zaraz do Poznania.
Polecam tę ciekawostkę – film „Aria” z 1987 roku, składanka 10 krótkich filmów ilustrujących 10 różnych arii operowych. Twórcy – wyłącznie pierwsza liga (Altman, Goddard, Roeg, Russel, Beresford, Jarman etc), wykonania przednie. Poniżej fragment do arii z „Die tote Stadt” z młodą debiutantką Elizabeth Hurley. Niestety nie pamietam kto śpiewa. Cały film szczerze polecam. Podobno ostatnio pojawił się na blue ray.
https://www.youtube.com/watch?v=sJVGyPtQKEE
Wczorajsze przedstawienie bardzo mile mnie zaskoczyło, po wypowiedziach Trelińskiego spodziewałam się czegoś strasznego, a to jedna z moich ulubionych oper. Bałam się też, jak sobie poradzi Jacek Laszczkowski, na szczęście po kilku minutach rozśpiewał się i do końca było całkiem nieźle, podobnie Pani Petersen. Dyrygent orkiestrę wziął w karby, ogólnie całość udana i wychodziłam z teatru w doskonałym nastroju.
Pełna zgoda. Odnoszę wrażenie że to pożegnalny łabędzi śpiew Trelińskiego – Umarełego miasta nie ma w planach w przyszłym – chyba najmarniejszym od lat sezonie TWON, a Treliński przygotowuje jedną jedyną realizację Ognistego anioła… swoją drogą zadziwiające jest jak łatwo w ostatnich latach dyrekcja TWON realizuje produkcje premierowe (nietanie przecież – jedna produkcja to koszty ca od 1,5 a bywało do 4 mln zl) by pokazać je 4-5 razy po czym schować głęboko w magazynach teatralnych. Jaki sens i jaka logika?
Laszczkowski… rzeczywiście gardło boli, a buczenie? To poza słabą partią chyba jeszcze efekt wszystkich jego ostatnich podłości i małości w WOK gdzie ręka w ręke z panią doktor dyrektor wprowadza nowy ład i nową zmianę. Wrzody moralne jak widać odbijają się na talencie. Generalnie słaba premiera. Kto pamięta jakąś dobrą w ostatnim sezonie?…
No i proszę, jak pięknie można się różnić 😛
Dyrygenta rzeczywiście jest za co pochwalić.
Daj nam Boże więcej takich „słabych” premier. A przyszły sezon rzeczywiście wygląda dość cienko.
….też jestem zniesmaczony Laszczkowskim,cała aura wokół tej osoby jest bardzo negatywna .
Wczorajszy spektakl w TWON – niezły. Co prawda z mojego miejsca (II balkon) scenografia nie robiła szczególnego wrażenia. Może też dlatego, że pulpit dyrygenta był dość wysoko – w każdym razie jego światła trochę zaburzały widoczność, jak i kilka razy reflektor z nad sceny – prosto w oczy.
Natomiast nie zgadzam się z Kierownictwem, że jest za co chwalić dyrygenta. Muzycy swoje partie mieli dobrze przygotowane, ale to ich zasługa nie dyrygenta. Kilka „śliskich” miejsc – nie było wpadek, zabrzmiały b dobrze. Ale to był dopiero materiał wstępny do popisu dla dyrygenta. Jednak miałem wrażenie, że dla dyrygenta nut w partyturze było cokolwiek za dużo, jakby nie mógł się zdecydować, które są ważniejsze w danym momencie, a które może mniej. Nie było dobrych proporcji w orkiestrze – szczególnie blasze zdarzało się przykrywać resztę, jak i solistów. Nie wiem czy p Petersen była gwiazdą spektaklu, było to natomiast b dobre śpiewanie. Poza wspomnianymi przez Panią nazwiskami dodałbym jeszcze Mateusza Zajdla. Natomiast główny bohater szczególnie mnie nie zaskoczył. Nie wiem czy jego partia jest jedną z najtrudniejszych tenorowych. Jest na pewno bardzo obszerna. Wysłuchanie jej podanej jednym rodzajem dźwięku, rzeczywiście wysilonym, szczególnie twardniejącym przy wejściu w wyższy rejestr z dodatkowym „wyciśnięciem” na zakończenie frazy, jakby miała to być za każdym razem dodatkowa kropka nad „i”, było po prostu męczące. Brak piana, kształtowania barwy, a jest w tej partyturze dużo dobrej harmonii, na której można się „oprzeć”. Tylko, że ten sposób śpiewania p Laszczkowskiego, jak i niezbyt przyjemna barwa głosu to zjawisko, które obserwowałem nie po raz pierwszy. Nigdy natomiast nie słyszałem na żywo jego występów jako sopranisty. Słyszałem tylko nagrania – naprawdę bardzo dobre. Po co katuje siebie (i nie tylko) tenorem? Bez sensu.
Z innej beczki – polecam bardzo wpis na blogu p M W-G, podaję link http://marekweiss.pl/weissblog/post/artysta-jako-produkt-gotowy. Kwintesencja problemu w dyskusji (nie tylko zresztą dotyczącej teatrów operowych) nt istoty i możliwej formy funkcjonowania takich dziwnych tworów jak artystyczne instytucje kultury. Dziwnych i niezrozumiałych w szczególności dla różnej maści organizatorów, księgowych ale i wielu dyrektorów czy raczej pseudo dyrektorów. W kontrze do tego tekstu jedna z ostatnich uchwał – Uchwała 702/243/17 Zarządu Województwa Mazowieckiego z dnia 22 maja 2017 r. Na stronie internetowej samorządu uchwała i Regulamin oraz schemat organizacyjny Teatru MTM. W skrócie tylko powiem, że w tym jakby nie było teatrze muzycznym, znajdziemy tylko jedno stanowisko artystyczne – w randze zaledwie kierownika artystycznego. O kierownictwie muzycznym jest mowa tylko mimochodem, przy okazji opisu kompetencji kierownika artystycznego. Czyli funkcja całkiem marginalna… tym bardziej, że nieistniejąca w strukturze podmiotu. Poza tym nie ma, i nie ma być żadnych artystów w strukturze. Wymarzony model. Pytanie czy ten model (bez szefa muzycznego i to z prawdziwego zdarzenia) będzie również wymarzony przez MKiDN w przypadku tajemniczego tworu, na razie medialnego, tworzonego zamiast współprowadzenia WOK? Zaistniało w przekazie medialnym, również na tym blogu, jedynie nazwisko R Peryta, a przecież nie chodzi chyba o teatr dramatyczny, a operowy? Czy pomysł z p.Perytem jest dobry, czy nie – można dyskutować, ale nie jest to kwestia fundamentalna. Kto będzie pracował z zespołem i będzie jego obliczem, jest kluczowe w instytucji muzycznej. Państwa to nie ciekawi, bo nikt na blogu się nad tym nie zastanawiał?
W ramach oceny premiery oceniamy to jak ktoś spiewał, a nie jaka jest aura wokół osoby. Było i jest sporo artystów, którzy dobrze robią to co robią, a poza tym mogą to być idioci albo świnie. Wielu ludzi na sali nie miało i nie ma pojęcia o tym co robi Laszczkowski jak nie jest odtwórcą roli głównej w tym przedstawieniu, dla nich to śpiewak i oceniają jak zaśpiewał. Siedzący obok mnie Niemcy bardzo dobrze się o spektaklu wypowiadali. Nie każdy jest wprowadzony w niuanse gier personalnych w Operze Kameralnej, a nawet jak jest to niekoniecznie przeżywa to tak emocjonalnie.
A przyszły sezon zapowiada się nie tyle tragicznie co groteskowo. Kto i dlaczego wyciągnął Ludomira Różyckiego?
Zdecydowanie jest to temat do dyskusji, nieraz już zresztą na tym blogu podnoszony: niekompatybilność przepisów z ważnością głównych postaci w operach, ale przecież i w filharmoniach. Funkcja taka jak dyrektor artystyczny wedle tych przepisów po prostu w takich instytucjach nie istnieje…
Wracając do p. Laszczkowskiego. Sopranem śpiewał rzeczywiście znakomicie. Nie zapomnę zwłaszcza jego partii w Curlew River Brittena w Operze Narodowej – przepiękny był to spektakl i już niestety nie do powtórzenia. Z tenorem u tego śpiewaka nigdy nie było tak dobrze, choć kiedyś – całkiem nieźle, był on też przekonywający aktorsko. Na tej zasadzie dobrze przyjęłam swego czasu jego występy w gdańskich Graczach Szostakowicza/Meyera czy w poznańskim Królu Edypie Strawińskiego, choć tam już pomału zaczynały dawać się we znaki kłopoty z samym głosem. Plus mu dawałam też zresztą za odwagę w doborze repertuaru i determinację w uczeniu się go. Niestety, to się skończyło już parę lat temu. Gdański Otello był już dość przykry i wtedy jeszcze myślałam, że to przejściowe kłopoty. W poznańskim Portrecie Wajnberga też nie brzmiało to najpiękniej. Ale teraz to już jest raczej porażka. Takie partie jak Paul to już po prostu nie dla niego i szkoda, że dostatecznie wcześnie nie zdał sobie z tego sprawy.
Podkreślam, że oceniam po prostu śpiewaka, najuczciwiej jako potrafię, i jego zachowanie w WOK – poniżej wszelkiej krytyki – nie ma z tym nic wspólnego.
Odnosiłam się powyżej do wypowiedzi cbdu2000, a tymczasem wypowiedziała się Hannabo – na jeden z wątków mimochodem już odpowiedziałam. Co do Różyckiego: mamy co roku jakąś polską premierę, ponieważ są one zbierane przed rokiem jubileuszu polskiej niepodległości i wtedy zdaje się mają zostać zebrane w jakiś festiwal. A poza tym to zawsze jest bardzo sprytny pretekst do zgłoszenia takiej rzadko wykonywanej opery do plebiscytu „Opera News” 😉 Ostatnio poszczęściło się Goplanie, która przecież była dość paskudna (nie mówię tu oczywiście o naszych solistach, którzy naprawdę robili, co w ich mocy)…
Skoro polska premiera to może by tak „Czarodziejską Górę” Mykietyna? Wiem, Mykietynowi trzeba by zapłacić, Różycki poleci za darmo. Za to na Mykietyna miłośnicy opery przyjechaliby nawet z dośc daleka i byłoby o czym naprawdę napisać w poważnych pismach o operze. Różycki to raczej kategoria gabinet osobliwości. A Goplana rzeczywiście jest paskudna, często (choć nie zawsze) utwory zapomniane zostały zapomniane słusznie.
A co do kategorii gabinet osobliwości – podeszłabym do tego z entuzjazmem gdyby pośród powiedzmy 12 premier jedna była z tej kategorii. Przy 4 cienkich premierkach nie wygląda to ani dobrze, ani zabawnie.
Pani Kierowniczko, to nie amerykańskie Opera News a brytyjski Opera magazine te nagrody przyznaje. A na deser – recenzja z wczorajszego wieczoru w TWON od całkiem nieświadomego pozamuzycznych wyczynów p. Laszczkowskiego Anglika – https://operatraveller.com/2017/06/11/obsession-die-tote-stadt-at-the-teatr-wielki-opera-naradowa/ . Nawiasem mówiąc on usłyszał „ciepłą owację” dla tenora, ale zdanie na jego temat ma mniej więcej podobne jak PK.
@ Hannabo „…Różycki poleci za darmo”.
Aż tak słodko niestety nie jest. Dzieła kompozytora były już wprawdzie przejściowo w domenie publicznej (w latach 1974–94) – z racji obowiązujących wtedy liberalniejszych przepisów – ale jednak znacznie potem wydłużony okres ochronny (nowelizacją pr. aut. z 2000 roku) sprawił, że obecnie pan Ludomir może polecieć za darmo dopiero po 31 grudnia 2024 r., nie wcześniej. Swoją drogą, sytuacja byłaby nieco korzystniejsza, gdyby kompozytor zmarł choćby jeden dzień wcześniej 😉
Korzystniejsza oczywiście nie dla spadkobierców 😀
„Opera Magazine” oczywiście, sorry za przejęzyczenie, byłam już jedną nogą w kolejnym wpisie… który właśnie skończyłam, zapraszam.
Strasznie Państwo surowi dla „Erosa i Psyche” Różyckiego… chyba niesłusznie, ale cóż o gusta nie należy się spierać. Zastanawia mnie tylko na jakiej podstawie ta opinia – przecież ta opera jest prawie nie wykonywana, a płytę trudno upolować, bo nagranie pod dyrekcją Wicherka to już biały kruk. Być może moja opinia jest subiektywna, bo miałam przyjemność zmierzyć się z tą operą dwa lata temu w Gdańsku (to było pierwsze wystawienie od 52 lat…), ale zachwyciłam się muzyką Różyckiego. Jasne ma on lepsze i gorsze momenty ale zdecydowanie na taką krytykę nie zasłużył. A dlaczego w TW-ON akurat wyciągają to akurat w 2017 r.? Bo jest 100-lecie premiery tego dzieła. A co do innych pozycji nowego repertuaru to ja osobiście nie narzekam i bardzo się cieszę, że wreszcie po raz pierwszy w Polsce zabrzmi „Peleas i Melizanda” Debussy’ego w wersji scenicznej, bo chyba ta fortepianowa wersja z TW-ON z 2002 r. nie powinna się liczyć.
Na temat jakości opery Różyckiego nie wypowiadałam się, bo nie słyszałam…
Do Peleasa w wersji z dwoma fortepianami z TWON mam sentyment, bo były to naprawdę świetne wykonania. Ale oczywiście z orkiestrą to zupełnie inna jakość. Jakość – właśnie orkiestry, u Debussy’ego wspaniale wyrafinowanej.
Czy Peleas… na scenie kameralnej TWON w reżyserii Koniny to wlasnie ten na 2 fortepiany, czy jakoś inaczej, bo niestety nie pamiętam?
Tak właśnie.
Umarłe Miasto widziałem dopiero wczoraj (16 VI). Muzyka Ericha Korngolda jest u r z e k a j ą c a, i – powiadam malkontentom – choćby z tego powodu zasługiwała na przypomnienie. Marlis Petersen w partii Marie/Marietty była prawdziwym brylantem przedstawienia. Niestety wystąpił również pan Jacek Laszczkowski, którego słyszałem po raz pierwszy w życiu i mam nadzieję (graniczącą z pewnością), że był to raz ostatni. Nie przekonała mnie reżyserska wizja Mariusza Trelińskiego, choć należy mu się plus za dyskretne(!) utrzymanie mrocznego klimatu miłosnej obsesji.