Dwoje zwycięzców
…Konkursu Chopinowskiego, z 1970 i 2010 r., było bohaterami piątkowego wieczoru – złożonego z dwóch koncertów – w Filharmonii Narodowej.
O 17. recital dał Garrick Ohlsson. Zawsze bardzo lubiany przez warszawską publiczność – i z wzajemnością, skoro nawet nauczył się po polsku i grając u nas wszystkie bisy w tym języku zapowiada. W tym roku na Chopiejach zaplanowano aż cztery jego występy: pojawi się jeszcze w niedzielę, poniedziałek i środę.
Ohlsson od lat chodzi swoimi drogami, jego kariera nie jest typową. Ze swoimi możliwościami technicznymi (pozazdrościć!) w połączeniu z talentem może robić, co chce. W tym zaś, co robi, jest szczery i bezpośredni, co budzi sympatię. Nie zawsze stara się podobać, bywa też nierówny. Pamiętam, że sprawił mi (nie jedynej chyba) duży zawód dość nonszalancko wykonanym cyklem Preludiów op. 28 Chopina osiem lat temu. A pierwsza część tego koncertu, z utworami Haydna (Wariacje f-moll) i Mendelssohna (Variations serieuses) była po prostu piękna.
Tym razem sytuacja była odwrotna. Pierwsza część recitalu, niechopinowska, była i owszem, w porządku, lecz nie wzbudziła mojego zachwytu. Suita angielska g-moll Bacha była jakby sztywna, niby nie ma się do czego przyczepić, a jednak czegoś brak. III Sonata Szymanowskiego – szacun za nauczenie się tego trudnego dzieła, z którego wydobył jego moc, natomiast brakło finezji i drapieżności, którą można znaleźć w wykonaniu Piotra Anderszewskiego, chyba najlepszego interpretatora tego utworu. Druga zaś część, poświęcona wyłącznie Chopinowi, była tym razem ujmująca – piękny był zwłaszcza Nokturn f-moll; było też Scherzo E-dur, parę mazurków i Ballada g-moll, przy której pomyślałam, że taką interpretację na konkursie uznano by za wydziwianie… Bisy trzy: Nokturn Fis-dur, Preludium cis-moll Rachmaninowa i ulubiona Etiuda Fis-dur Skriabina (lubi grać ją na ostatni bis), przypominająca trzepot ćmy pod abażurem.
Yulianna Avdeeva wystąpiła z Kremeratą Balticą, która jeszcze wcześniej zagrała sama utwór Lepo Sumery Symphone (nie mylić z symfoniami, których napisał sześć). Bardzo cenię muzykę tego zmarłego kilkanaście lat kompozytora (dziwi mnie, że nigdy nie była wykonywana na Warszawskiej Jesieni, poznałam ją z płyt); to taki estoński „surkonwencjonalista” – jak w utworach Pawła Szymańskiego (ale w inny sposób) z chaosu i bezkształtu co jakiś czas wyłaniają się znajome nam, ale też niedookreślone kształty.
Koncert f-moll Chopina ma w tym roku wyraźną przewagę na festiwalu i to mnie cieszy, bo jest mi bliższy. Avdeeva, jak wiadomo, na konkursie grała Koncert e-moll. Jak się okazuje, Koncert f-moll z Kremeratą grywa nie od dziś, jest to opracowanie dokonane przez niejakiego Evgenya Sharlata – to Rosjanin, ale zamieszkały i wykładający w USA. Oczywiście, że zubaża brzmienie; dęte dodają jednak kolorytu i nie można nawet, jak się okazuje, czuć się bezpiecznie bez spodziewanego kiksu waltorni w finale, bo altówka grająca ten motyw skiksowała go niemal dokładnie w ten sposób. Jedna zaleta: fortepian był bardziej „na wierzchu”, a było czego słuchać. Zawsze podziwiam, jak ta pianistka się rozwija; tym razem zachwyt budziły wciąż poszerzające się umiejętności operowania barwą. Potrafi być subtelna, a potrafi też grać zdecydowanie i, mówiąc seksistowsko, po męsku – zaryzykuję i stwierdzę, że jej interpretacja była bardziej „męska” niż Krzysztofa Jabłońskiego z poprzedniego dnia (łabądek powiedział: Koncert f-moll „Rewolucyjny”). Uderzało to w pierwszej części, którą zwykle grywa się w całości lirycznie, pozbawiając kontrastów. W drugiej części bardzo ciekawe było ujęcie środkowego, „burzowego” fragmentu: pianistka zagrała go tak, jak został napisany, czyli jak recytatyw operowy.
Ale w Kwintecie Weinberga, przerobionym na orkiestrę smyczkową i perkusję, przeszła samą siebie: była władcza i królewska, była też refleksyjna i przeżywająca. Ogromna jest moc w tym utworze i wykonawcy jej sprostali. Może nie wszystko wyszło (zwłaszcza w orkiestrze) tak, jak na znakomitej płycie ECM, ale naprawdę robiło wrażenie. Na bis zmiana nastroju: artyści zagrali kolejnego (po Weinbergu) ulubionego artystę Gidona Kremera – Piazzollę. A sam Kremer siedział sobie na widowni w piętnastym rzędzie i tylko bił brawo…
PS. A propos Sumery i Chopina znalazłam taką ciekawostkę przyrodniczą. Nie znałam wcześniej…
Komentarze
Bardzo, bardzo udany wieczór z panią Avdeevą.
A muzyka Weinberga wstrząsnęła mną, skojarzyła mi się natychmiast z Cesarzem Atlantydy Viktora Ulmana.
Wcześniej słuchałam/oglądałam tylko Pasażerkę w Teatrze Wielkim.
Świetny koncert z Avdeevą, rzeczywiście.
Weinberg przykrył Chopina. Bezsprzecznie. Dla mnie przede wszystkim dzięki emocjom, których zarówno w samym utworze, jak i w grze Avdeevej było mnóstwo. I dobrze, bo ten utwór tego wymaga.
A sama Avdeeva grała jak natchniona.
Natomiast Chopin wyszedł wg mnie jakoś tak… płasko. Rzeczywiście, w tym opracowaniu lepiej słychać fortepian (Avdeeva grała bardzo dobrze i zgadzam się z D. Szwarcman, że rozwija się niezwykle interesująco), ale całość nie porywała ani nie wzruszała tak, jak w standardowej instrumentacji.
No cóż, dla każdego, itd.
A Lepo Sumery był dla mnie odkryciem. Cieszącym.
Wczoraj dokładnie wszystko odbierałem DOKŁADNIE tak samo jak PK 🙂 .
Muszę złożyć samokrytykę: podczas Konkursu AD 2010 oczywiście doceniałem warsztat Awdiejewej, który był ewidentny, ale coś mnie w niej odpychało. Myślę, że ona wówczas kalkulowała, grała tak, by nie wyjechać za bardzo w tę czy w tamtą stronę i trafić w środek, bo wiadomo jak to jest na konkursach. Teraz już niczego nie musi udawać i udowadniać. Poza tym ewidentnym jest, że ona z roku na rok staje się coraz lepszą i ciekawszą artystką. Po Koncercie f-moll rozmawialiśmy w grupie znajomych i zgodnie doszliśmy do wniosku, że był to najlepszy koncert fortepianowy Chopina na tegorocznym festiwalu.
Kwintet Weinberga był wstrząsający, słuchałem go z wewnętrznym „ściśnięciem”. Na płycie jest sterylnie doskonały. Tu jednak były – pal licho drobne niedoskonałości – ogromne emocje, w końcu grali w Warszawie, w mieście rodzinnym kompozytora, gdzie ostatnie lata spędzili i w skąd w ostatnią drogę ruszyli ci, o których myślał pisząc te muzykę. Sądzę, że artystka bardzo dobrze o tym wiedziała. Znam utwór od lat z nagarnia samego Weinberga z Borodinami, z innych nagrań płytowych, słyszałem go na żywo w oryginalnej wersji, słuchałem płyty ECM z Awdiejewą, ale dopiero teraz pewne rzeczy pokazały się tak ewidentnie. Weinberg w drugiej połowie 1944 r. musiał już doskonale wiedzieć, co się stało z jego rodziną, którą zostawił tu, w Warszawie. To już było dobre parę miesięcy po wyzwoleniu Kijowa, kiedy wszyscy zobaczyli, co się stało w Babim Jarze, w lipcu wyzwolono Majdanek, i radziecka propaganda dużo o tym trąbiła. To jest muzyka ewidentnie sakralna, ale zakamuflowana, tak jak to w radzieckich realiach często było, i do tego niebywale osobista. Tylko, że w przeciwieństwie do „Pasażerki”, do Symfonii „Kadisz”, do „Requiem” etc, to było pisane nie post quem, ale niejako na żywo, stanowi bezpośrednią transkrypcję tych emocji, które musiały być czymś strasznym, musiały być gonitwą sprzecznych uczuć, nie zapominając o klasycznym w takich sytuacjach poczuciu winy. To poczucie,że Niemcy zaraz przegrają wojnę, że Armia Czerwona prze na zachód (ale w jego Warszawie…, jego Warszawy już nie było, pomijając, że on to pisał dokładnie w tym czasie, gdy w Warszawie było Powstanie), że alianci wylądowali w Normandii i wyzwolili już Paryż – ale dla jego bliskich i większości jego narodu jest w zasadzie za późno… Ten wesolutki anglosaski „jig”, który jak obce ciało się pojawia dwa razy (a nawet przez chwilę wpada w jazzowe harmonie, niczym boogie-woogie), brzmi w tym otoczeniu upiornie, jeszcze bardziej kreuje atmosferę dance macabre. A w Largo po raz pierwszy tak wyraźnie usłyszałem, w tym motywie, który najpierw wprowadza fortepian solo, zaśpiew synagogalny. Ewidentnie.
Dlatego ten Piazzolla na bis- choć efektowny – wydał mi się nieco niestosowny.
Mam jeszcze pytanie: dlaczego – ja Jowisza – wszyscy piszą Avdeeva, Zuyev, Melnikov etc., ale jednak piszą nie Tchaikovsky, lecz Czajkowski, nie Shostakovich lecz Szostakowicz, nie Stravinsky lecz Starwiński, nie Rachmaninoff lub Rakhmaninov lecz Rachmaninow etc. Doszło już do tego, że niektórzy rosyjskie nazwiska zaczęli wymawiać tak, jakby czytali z angielskiej transliteracji, pewien znajomy mówił ciągle o Volodosie (z wyraźnym „L”), miast o Wołodosie. Nie można się dać zwariować!
Алексеев jo Aleksiejew, a nie Alexeev czytany jak „A-lek-se-ew”. Мацу́ев czytamy jak Macujew, a nie Ma-stu-ief, z zupełnie nie występującym w rosyjskim brzmieniu tego nazwiska „T”. Плетнёв – czyta się po rosyjsku jak Pliet-niow, więc najbliższą polską transliteracją jest Pletniow, z akcentem na „o”, ale większość towarzystwa w kółko wymawia Pleeetniew i Pleeeeetniew, z akcentem na „e”, bo punktem wyjścia jest głupia, ale ogólnie przyjęta transliteracja Pletnev, choć powinna być: Pletnyov lub Pletnyoff.
Oczywiście rozumiem, że jest to kwestia rynku i marki, że realia są takie, iż wszystko musi być w angielskiej transliteracji, że cyrylica to czarna magia na Zachodzie. Ale w Polsce, kraju o podobnym języku, gdzie jednak wiele jeszcze się ostało Mohikan, którzy rosyjskiego się uczyli, to jest bezsensowne. A czasami idiotyczne, bo przecież Rostropowicz, Strawiński, Szostakowicz etc. to nazwiska może nie tyle rdzennie polskie, co idące od szlachty na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego i wielu dzisiejszych Polaków nosi takie nazwiska.
Z Pletniowem chyba jednak jest tak, jak teraz sobie przypominam, że akcent jednak na „ie” – bo oni lubią tak przedrewolucyjnie, arystokratycznie – podobnie jest z reżyserem Michałkowem, który chce, by jego nazwiska akcentować na drugą sylabę. Co nie zmienia faktu, że na końcu „iow”, a nie „iew”.
To może by zapytać jakiegoś polonistę?
Awdjejewa? Awdiejewa?
No nie wiem…
No w branży okołomuzycznej w Polsce mamy Aloszę Awdiejewa. Poza tym przez ponad 120 lat żyliśmy – nolens volens – w jednym państwie i polska prasa pisząca wówczas o różnych Rosjanach jakoś nie miała problemów z pisownią ich nazwisk, bez konsultacji z polonistami. Wystarczył słuch i zdrowy rozsądek. Jeszcze chwila i będziemy chodzić na Plac Starynkevycha.
Już wiele razy dyskutowaliśmy tu ten temat i są to dyskusje jałowe m.in. dlatego, że – właśnie jak pisze P.K. – transkrybować można różnie (niektórzy pamiętają, jaki mieliśmy kłopot z Kolą: Chozjainow? Chozjajnow? itp.). A skoro oni już sobie poustalali pisownię anglosaską, to ta jest raczej jednolita.
Strawiński to wręcz polskie nazwisko, kompozytor podkreślał polskie korzenie, jednemu z synów nadał nawet imię Sulima – od rodzinnego herbu. Znana jest historia, jak w czasach międzywojennych próbował uzyskać polskie obywatelstwo, ale polskie władze miały to w nosie, w związku z tym nie mamy w nim Wielkiego Rodaka, niestety. Choć w swej muzyce, trzeba przyznać, był rosyjski jak mało kto.
Szostakowicz też, jak wiadomo, miał polskie korzenie – jeszcze jego dziad miał na imię Bolesław, tyle że urodził się już w Jekaterynburgu. A Rostropowicz – wiadomo, przodkowie leżą na Powązkach, krewni mieszkają w Polsce.
Wracając do Weinberga, mnie zawsze zdumiewał ten „anglosaski jig” w tym finale, bo poza wszystkim gdzie Weinberg mógł go słyszeć? Przed wojną? W radiu? A może on ma symbolizować ofensywę aliantów, jeśli już takie wojenne analogie snujemy? 😉
A zaśpiew synagogalny… bo ja wiem… może.
No właśnie chyba o tę ofensywę aliantów musiało chodzić. Oni jednak nie żyli aż w takim kokonie w tym Sojuzie, by nie wiedzieć, jaki jest idiom muzyki angielskiej czy anglosaskiej. W końcu to była „ludowa”, a więc „narodna” muzyka, klasy robotniczej i chłopów, rybaków etc. Taki Paul Robson od 1934 ciągle śpiewał w Związunieczku Radzieckim recitale i wykonywał mnóstwo piosenek i pieśni amerykańskich. I inni „postępowi” też tam występowali.
Parę rzeczy jest, jeśli chodzi o rosyjskie nazwiska – norma językowa, tradycja, strona praktyczna. Norma językowa radzi sobie nawet z Chaziajnowem, nic trudnego, a szkolna znajomość rosyjskiego w tym nie przeszkadza wcale. Z kolei szkolna znajmość jest niezbędna, żeby przeczytać nazwiska pisane według normy angielskiej, przyjętej ze względu na internet. Pewna część użytkowników języka polskiego ma problem z pisaniem i czytaniem w ogóle, więc nie wymagajmy cudów. Kto uważał na ruskim wie, że Pletnev ma w drugiej sylabie „jo”, inaczej nie może być, a debilowi czy Angolowi ta wiedza niepotrzebna.
Z kolei „ff” i podobne to transkrypcja francuska (czasem niemiecka), czyli tradycja, ale nie nasza, tylko rosyjska sprzed Lenina. U nas zawsze było według polskiej normy i kto nie dożył internetu, jest pisany po polsku – Rachmaninow, Chruszczow.
A ja sobie spolszczam po polsku i już. Angielską wersję umiem przeczytać jak należy. Nie widzę problemu innego, niż kompetencje językowe większości, ale na to żadne normy nie poradzą.
I jeszcze…
Мацу́ев czytamy jak Macujew, a nie Ma-stu-ief, z zupełnie nie występującym w rosyjskim brzmieniu tego nazwiska „T”.
Zgadzam się, tak, nie inaczej. Tylko zaraz, gdzie występuje pisownia Mastuiev? Czy to przypadkiem nie jest Matsuiev, gdzie „ts” oddaje „c” i wszystko jest, że tak powiem, koszer? 😛
No literówka :-). Ale problem jest taki, że 60 % osób, które w Polsce wymawiało to nazwisko, wymawiało je MaTsujew. Włącznie z panią z kołchoźnika (kolkhoznyka) filharmonijnego, która kiedyś przed koncertem anonsowała, że Denis MaTsujew wykona coś tam w innej kolejności… Podobnie jest z Azjatami. Oczywiście Yamaha piszemy tak jak piszemy, bo to nazwa firmy. Ale nie jestem pewny, czy aby ma sens rugowanie litery „J”, czy koniecznie musimy pisać Cho, jeśli możemy Czo itd.
„Ts” oddaje „c” może dla Anglosasa, ale Polak wymawia „ts” – ja sama zdziwiłam się, gdy zobaczyłam po raz pierwszy rosyjską pisownię tego nazwiska, sądziłam, że i po rosyjsku jest ts.
„Chaziajnow” na pewno bym nie napisała. Po pierwsze, zbitka „zia” czyta się po polsku z „ź”, po drugie w środku nazwiska jest „i”, nie „j”. No i kolejne wersje gotowe… 😛
Kulturę amerykańską (uciśnionych Murzynów 😉 ) spod znaku Paula Robesona i innych poputczików znano w Sowiecji już w latach 30., ale ten „jig” jest raczej w stylu brytyjskim, szkockim, irlandzkim czy co…
A „spalszczać” wszystkiego, jak leci, nie lubię, to protekcjonalne jakieś jest. Nie widzę powodu, żeby pisać „Czo” zamiast „Cho”. Tak się pisze na całym świecie.
No właśnie, my jeszcze tkwimy po uszy w syndromie postkolonialnym, wielokrotnie ponawarstwianym. Co to znaczy protekcjonalne? A czy nie jest protekcjonalne, że my mamy używać zupełnie obcej nam transliteracji. Jakoś i przed wojną i w PRL-u nie było żadnego problemu, proszę sobie poczytać recenzje prasowe – nikt się nie czuł raczej urażony i poklepywany protekcjonalnie po ramieniu. Francuzowi czy Anglosasowi nie przyjdzie do głowy, by się martwić o zapis obcych nazwisk, nie mówiąc o wymowie. To oni opisują świat, który do nich należy, ich język jest narzędziem kreacji rzeczywistości, inni mogą się dostosować albo nie, ale się dostosowują, co tylko potwierdza dominacje hegemonów. A mu się tu miotamy. Ale nie jesteśmy konsekwentni. Bo sama Pani pisze: „II Koncert Rachmaninowa w wykonaniu Pletneva”. A dlaczego nie „II Koncert Rakhmaninova w wykonaniu Pletneva”? Bo Rachmaninow żył jeszcze w czasach, gdy nasz hegemon leżał na wschodzie? Oczywiście transkrybowanie wszystkiego na polskie brzmienie fonetyczne, typu Szopen (wrrr), jest bezsensowne, ale w przypadku języków, których zapis nie występuje w alfabecie łacińskim, zwłaszcza słowiańskich, też jest raczej najmądrzejsze. Potem w większości sklepów płytowych Czajkowskiego trzeba szukać pod T.
No i co na to poradzić? Nic.
Faktem jest, że współcześni artyści sami sobie ustalają pisownię tak, jak chcą. Rzeczony Chozjainow/Chazjajnow/Khozyainov ustalił sobie pisownię imienia przez „k”, czyli Nikolay, nie Nicolay. No i jego wola, jak sobie życzy…
A tak w ogóle moja kotka nazywa się Czoko (ew. Czokunia, Czokson etc.) i powiedziała właśnie, że jak się dowie, że napisałem jej imię „Choco”, to za karę przez tydzień da mi odczuć, że szyneczka i kocie cukierki, które łaskawie zgadza się spożywać, zjada bez apetytu. I będę miał zmartwienie.
Co innego jest spolszczanie tego, co już raz ułomnie przetranskrybowano: nieczytelne dla mnie koreańskie znaki = ang. Cho i stąd miałby być prapolski Czo. Tego nie wolno robić. Podobnie bez sensu i prowincjonalne, czyli wąsate, jest spolszczanie imion. Co innego zaś fonetyczna transkrypcja zapisu w innym alfabecie, bez pośrednictwa. Mamy zapis cyrylicą i oddajemy to polskimi znakami, żeby było najbliżej oryginału. Angol odda angielskimi, a Niemiec niemieckimi, Koreańczyk natomiast – tak, koreańskimi. I to jest dobrze, byle potem niezbyt rozgarnięty osobnik nie próbował spolszczyć wersji angielskiej, bo skutki są równie tragiczne, jak powszechne.
Hegemon z kolei, który różne rzeczy wymusza, nie leży ani na wschodzie, a ni na zachodzie, on leży wszędzie i nazywa się „wyszukiwarka internetowa”. Gdyby internet wynaleziono we Francji, to by był Pletnoff, ale nie wynaleziono, odpowiednim czynnikom dziękować. Dzięki tejże wyszukiwarce trafiałem do tradycyjnych katalogów bibliotecznych, gdzie jeden i ten sam Czajkowski występował zapisany na siedem sposobów, co nikomu nie przeszkadzało, dopóki te katalogi były obsługiwane ręcznie. Teraz trudno, może jest mniej bogato, ale łatwiej trafić.
Jeśli komuś zależy na dokładnym, bez żadnych wątpliwości oddaniu fonetyki innego języka, może i powinien użyć międzynarodowego alfabetu fonetycznego. Naprawdę, niektórzy się tym biegle posługują. Ja nie, dlatego pozostaję przy uproszczonej transkrypcji, a słuch mi pomaga w wokalnym odtworzeniu zapisu. Niekoniecznie musi być po rusku, niderlandzki czy portugalski też nie jest łatwy. 😛
Cha! A czy słyszeli Państwo, jak pani z kołchoźnika zapowiedziała „Bachianas brasileiras” ?? Nie rozpoznałem o jaki utwór chodzi, choć stało w programie.
Ortograficzne wątpliwości zgłoszone wyżej przez P.K. są do dziś bardziej z Prokofiewem/Prokofjewem. WSO podaje wyłącznie pierwszą wersję, rodzima Wikipedia wyłącznie drugą, a NSPP (później wydawany jako WSPP) pozostawia wybór, uznając za poprawne obie formy; osobiście trzymałbym się tego salomonowego wyroku, z rozmaitych względów. Ale galimatias niezły… U Awdiejewej natomiast większy problem niż z pisownią zauważam (czasem nawet w radiowej Dwójce) z odmianą.
Pianofilu, ogólnie biorąc trudno się z Tobą nie zgodzić. Zauważę jedynie, że niezależnie od życzeń takich czy innych nosicieli wszyscy Pletniowowie i Michałkowowie wymawiają się po rosyjsku identycznie, z akcentem oksytonicznym (wyjąwszy rzecz jasna odmianę). Podobnie jest zresztą z takimi nazwiskami jak Baszmiet czy Szczedrin – w których u nas słyszy się zazwyczaj akcentowanie inicjalne, a w Rosji wręcz przeciwnie.
Co do główniejszej kwestii, rzeczywiście była ona już w tym miejscu nie raz wałkowana (sam o tym pisałem). A konkluzja jest zawsze podobna: nie ma dobrego rozwiązania. Gospodyni pisze w polskiej transkrypcji nazwiska bardziej przyswojone – zwykle szacownych nieboszczyków – typu Szostakowicz czy Dawid Ojstrach (nie pamiętam, jak u PK z resztą wiolinistycznej dynastii 😉 ), a nowsze daje z inglisza. Wygląda to mimo wszystko jakoś zdroworozsądkowo – zwłaszcza uwzględniwszy, co dany artysta ma wpisane w paszportach (bo to często przecież świata obywatele). W wielu wszakże wypadkach i na moje oko wygląda to dość groteskowo, a na domiar złego prowadzi do błędów w wymowie (jak choćby z Macujewem).
Kiedyś już jednak pisałem, że skoro na Grigorija Sokołowa sprzedaje się u nas bilety po 40 złotych, a na Grigory’ego Sokolova za równowartość bez mała 40 euro – znaczy, że ten zingliszony jest z pewnością znacznie lepszym pianistą. Grunt, coby się byznes kręcił…
Na pani(ach) z kołchoźnika bym nie polegał zbytnio. Na pewnym festiwalu w niedalekiej przeszłości został zapowiedziany utwór Riczarda Straussa.
Puenta taka, że angielska, czy też anglo-podobna wymowa wżarła nam się w mózgi i często wymawiamy różne rzeczy po angielsku bezwiednie.
Nawiasem mówiąc, jakby tak wszystkich artystów „wyjechanych” z (ówczesnej) Rosji pisać fonetycznie, to pisałoby się Władimir Gorowic albo Jasza Chejfec 😛
No, może jednak Horowic, bo on z Kijowa.
Ja tam lubię, jak z polskich mediów słyszę o gościu, który podobno nazywa się Ksi Jinping. Czytanym „ksi jinping.”
Ach, gdzie Ty, Ścichapęku, widziałeś w Polsce bilety na Sokołowa za 40 PLN?
Gorowic? Wcześniej pisano do niego na Berdyczów 😉
Siódemko, wystarczy się do Krakowa przejechać…
To trzeba dorzucić za podróż i drożej wychodzi 🙁
Ale krakusy to dopiero mają dobrze 🙂
W Warszawie, jak chciałeś kupić bilet na Sokołowa, to musiałeś cały karnet wykupić.
A w Krakowie, to tak fruu i kupujesz bez problemów?
Chyba jednak tak, skoro za którąś tam wizytą pianisty – mimo wielce atrakcyjnych cen – podobno nawet nie udało się zapełnić sali…
Dobry wieczór, ciekawe, nie mam nic do dodania wobec słów SzPK, mam mniej do powiedzenia i dziękuję za jak zawsze ciekawe podsumowanie koncertu Ohlssona. 🙂
Czyli to dlatego w Krakowie są tańsze bilety? 😮
http://pokazywarka.pl/1r1fzn/
Tak dla porządku – melduję (z poduszczenia blogowych przyjaciół), że życie towarzyskie nie pozwoliło mi napisać recki zaraz po koncertach 🙂 Od czasu do czasu można.
Teraz więc padam, jak wstanę, to napiszę.