Dwoje zwycięzców

…Konkursu Chopinowskiego, z 1970 i 2010 r., było bohaterami piątkowego wieczoru – złożonego z dwóch koncertów – w Filharmonii Narodowej.

O 17. recital dał Garrick Ohlsson. Zawsze bardzo lubiany przez warszawską publiczność – i z wzajemnością, skoro nawet nauczył się po polsku i grając u nas wszystkie bisy w tym języku zapowiada. W tym roku na Chopiejach zaplanowano aż cztery jego występy: pojawi się jeszcze w niedzielę, poniedziałek i środę.

Ohlsson od lat chodzi swoimi drogami, jego kariera nie jest typową. Ze swoimi możliwościami technicznymi (pozazdrościć!) w połączeniu z talentem może robić, co chce. W tym zaś, co robi, jest szczery i bezpośredni, co budzi sympatię. Nie zawsze stara się podobać, bywa też nierówny. Pamiętam, że sprawił mi (nie jedynej chyba) duży zawód dość nonszalancko wykonanym cyklem Preludiów op. 28 Chopina osiem lat temu. A pierwsza część tego koncertu, z utworami Haydna (Wariacje f-moll) i Mendelssohna (Variations serieuses) była po prostu piękna.

Tym razem sytuacja była odwrotna. Pierwsza część recitalu, niechopinowska, była i owszem, w porządku, lecz nie wzbudziła mojego zachwytu. Suita angielska g-moll Bacha była jakby sztywna, niby nie ma się do czego przyczepić, a jednak czegoś brak. III Sonata Szymanowskiego – szacun za nauczenie się tego trudnego dzieła, z którego wydobył jego moc, natomiast brakło finezji i drapieżności, którą można znaleźć w wykonaniu Piotra Anderszewskiego, chyba najlepszego interpretatora tego utworu. Druga zaś część, poświęcona wyłącznie Chopinowi, była tym razem ujmująca – piękny był zwłaszcza Nokturn f-moll; było też Scherzo E-dur, parę mazurków i Ballada g-moll, przy której pomyślałam, że taką interpretację na konkursie uznano by za wydziwianie… Bisy trzy: Nokturn Fis-dur, Preludium cis-moll Rachmaninowa i ulubiona Etiuda Fis-dur Skriabina (lubi grać ją na ostatni bis), przypominająca trzepot ćmy pod abażurem.

Yulianna Avdeeva wystąpiła z Kremeratą Balticą, która jeszcze wcześniej zagrała sama utwór Lepo Sumery Symphone (nie mylić z symfoniami, których napisał sześć). Bardzo cenię muzykę tego zmarłego kilkanaście lat kompozytora (dziwi mnie, że nigdy nie była wykonywana na Warszawskiej Jesieni, poznałam ją z płyt); to taki estoński „surkonwencjonalista” – jak w utworach Pawła Szymańskiego (ale w inny sposób) z chaosu i bezkształtu co jakiś czas wyłaniają się znajome nam, ale też niedookreślone kształty.

Koncert f-moll Chopina ma w tym roku wyraźną przewagę na festiwalu i to mnie cieszy, bo jest mi bliższy. Avdeeva, jak wiadomo, na konkursie grała Koncert e-moll. Jak się okazuje, Koncert f-moll z Kremeratą grywa nie od dziś, jest to opracowanie dokonane przez niejakiego Evgenya Sharlata – to Rosjanin, ale zamieszkały i wykładający w USA. Oczywiście, że zubaża brzmienie; dęte dodają jednak kolorytu i nie można nawet, jak się okazuje, czuć się bezpiecznie bez spodziewanego kiksu waltorni w finale, bo altówka grająca ten motyw skiksowała go niemal dokładnie w ten sposób. Jedna zaleta: fortepian był bardziej „na wierzchu”, a było czego słuchać. Zawsze podziwiam, jak ta pianistka się rozwija; tym razem zachwyt budziły wciąż poszerzające się umiejętności operowania barwą. Potrafi być subtelna, a potrafi też grać zdecydowanie i, mówiąc seksistowsko, po męsku – zaryzykuję i stwierdzę, że jej interpretacja była bardziej „męska” niż Krzysztofa Jabłońskiego z poprzedniego dnia (łabądek powiedział: Koncert f-moll „Rewolucyjny”). Uderzało to w pierwszej części, którą zwykle grywa się w całości lirycznie, pozbawiając kontrastów. W drugiej części bardzo ciekawe było ujęcie środkowego, „burzowego” fragmentu: pianistka zagrała go tak, jak  został napisany, czyli jak recytatyw operowy.

Ale w Kwintecie Weinberga, przerobionym na orkiestrę smyczkową i perkusję, przeszła samą siebie: była władcza i królewska, była też refleksyjna i przeżywająca. Ogromna jest moc w tym utworze i wykonawcy jej sprostali. Może nie wszystko wyszło (zwłaszcza w orkiestrze) tak, jak na znakomitej płycie ECM, ale naprawdę robiło wrażenie. Na bis zmiana nastroju: artyści zagrali kolejnego (po Weinbergu) ulubionego artystę Gidona Kremera – Piazzollę. A sam Kremer siedział sobie na widowni w piętnastym rzędzie i tylko bił brawo…

PS. A propos Sumery i Chopina znalazłam taką ciekawostkę przyrodniczą. Nie znałam wcześniej…