Wielka kameralistyka
Ten koncert był skrojony pod Marthę, jej miłość do muzyki kameralnej i przyjemność grania z przyjaciółmi. Martha nie przyjechała, ale i tak było świetnie.
Przede wszystkim na estradzie znalazło się tylu wspaniałych muzyków, że świetnie być musiało. To był taki wieczór na wzór festiwalu w Lugano, którego niestety już nie ma (w zeszłym roku odbył się po raz ostatni), a na którym po prostu pokazywały się wszelkie kombinacje kameralistyczne. Dla mnie, jak już wielokrotnie powtarzałam, kameralistyka to wyższy stopień muzyki i nie rozumiem, dlaczego akurat na nią zabrakło sponsorów w niebiednej przecież Szwajcarii.
Tego wieczoru wystąpiły najpierw dwa z – nie waham się tego powiedzieć – najlepszych europejskich kwartetów smyczkowych. Za każdym razem z dodatkiem. Belcea Quartet zaprosił do wspólnego wykonania Kwintetu C-dur Schuberta znakomitego wiolonczelistę Roberta Cohena (ciekawostka: on jeden grał z normalnych nut, cały kwartet posługuje się już tabletami i zamiast zwykłych pulpitów ma do nich specjalne uchwyty). Dzieło to niesamowite, jedno z ostatnich i jakby zaglądające już gdzieś na drugą stronę. Wolna część wykorzystywana bywała nieraz w filmach (np. w ostatnim fragmencie wspaniałego filmu Carrington). Nawet finałowe wiedeńskie spacerki sąsiadują z nagłymi skrętami harmonicznymi wprowadzającym niepokój i lęk – aż do ostatnich akordów.
Z Apollon Musagète Quartett Kwintet Es-dur Schumanna zagrała Gabriela Montero i udowodniła, że jest znakomitą kameralistką (i ona zresztą gościła nieraz w Lugano). Ani nie uprawiała akompaniatorstwa, ani nie przytłaczała – kiedy trzeba było, trzymała się na drugim planie, ale też nie miała kompleksów, by na pierwszy plan też czasem wyjść. A kwartet – wiadomo. Muzyka Schumanna jest pogodniejsza, choć i w tym utworze druga część wprowadza nastrój niepokoju (też bywała wykorzystywana w filmach, coś mi majaczy jakaś „Kobra”).
Później do czterech fortepianów (steinwayów, żeby nie było wątpliwości) zasiedli Angela Hewitt (prymariuszka w tym zestawie), Montero, Szymon Nehring i Alexei Zuev, a wszyscy smyczkowcy udali się w głąb sceny robić za orkiestrę. Trochę się bałam o właściwe proporcje w Koncercie poczwórnym Bacha/Vivaldiego, ale jak się okazało niesłusznie – pianiści nie byli nachalni, wszyscy się nawzajem słuchali, więc i słuchać ich wszystkich to była sama przyjemność.
PS. O popołudniowym koncercie siłą rzeczy nie napiszę, bo nań nie dojechałam – a miałam szczere chęci, jednak jakiś nieszczęsny gapowicz, który nawiał przed kanarami do tunelu metra, skutecznie uniemożliwił mi dotarcie do FN na godzinę 17. Trudno.
Komentarze
Było pięknie, choć do przerwy niebywale pięknie, a po przerwie „tylko” pięknie. Trzy lata temu, jak Belcea Quatett grał Kwintet Es-dur Schumanna z Piemontesim, to trochę margałem, że za mało pełnokrwiście, zbyt subtelnie – to teraz tęskniłem za tamtym. Trudno, jak widać, takiego złego, malkontenckiego trolla zadowolić.
Co do filmowych konotacji Kwintetu C-dur Schuberta, to jest jedna, która kładzie się długim cieniem na tym utworze i na jego najbardziej magicznej części (którą grali wczoraj IDEALNIE), czyli na Adagiu.
To znakomity film Kenneth Branagha „Conspiracy”, znany u nas pod tytułem „Ostateczne rozwiązanie”, będący rekonstrukcją osławionej konferencji w Wannsee w styczniu 1942 r., na której esesmani i biurokraci skonstruowali mechanizm najpotworniejszego zła. Heidrich, który jak wiadomo, był synem kompozytora i szefa konserwatorium w Halle oraz pianistki, i bardzo sprawnym skrzypkiem, zdolnym grać partie w dowolnych dziełach kameralnych (grywał kwartetach na soirées w domu Canarisa), ogląda tam kolekcję płyt i widząc nagranie Kwintetu Schuberta mówi:
– „The Schubert Quintet in C Major. The adagio will tear you heart out”.
A potem, jest słynna scena, w której Eichmann, paląc papierosa, puszcza płytę z Adagio i rozmawia ze służącym, sprzątającym po spotkaniu:
Eichmann: Does it tear your heart out?
Służący: Beautiful, sir.
Eichmann: I’ve never understood the passion for Schubert’s sentimental Viennese shit.
https://www.youtube.com/watch?v=YT1Ho_rmu1Y
„Idealiści”, technokraci i wielka tradycja niemiecka… A ja nie mogę słuchać tego Adagio bez myślenia o tej scenie…
Po Bachu mogli natomiast zgrać niejako negatyw – czyli oryginalnego Vivaldiego na 4 skrzypiec – akurat czworo skrzypków było na estradzie, z akompaniamentem jednego ze Steinwayów – byłoby zabawnie.
PS. Na koncert „nawaliła” nie tylko resztówka „Warszawki” (tej, co uznała, że na nie-Archerich też ostatecznie można przyjść), ale też jakieś dziwne, zdezorientowane półinteligenckie towarzystwa. Za mną siedziała tak grupka. Gdy po Scherzo w Kwintecie Schuberta rozległy się gromkie, pełne ulgi oklaski, część bywalców łapała się za głowy. I jedna z paniuś, nie przestając klaskać:
– Ale to jest NIEMOŻLIWE, że to jeszcze nie koniec, TO trwa już przecież PRAWIE GODZINĘ!!!
Miałem ochotę się odwrócić i wysyczeć: „Wpisz sobie w smartfoniku do Googla , koteczku”
Po Kwintecie Schumanna ta sama prowodyrka grupy, która ewidentnie wykosztowała się na książkę programową, chciał błysnąć przed towarzystwem, i gdy Montero po raz któryś wyszła się kłaniać z chłopakami z Apollon Musagète obwieściła autorytatywnym tonem:
– Ta pianistka nazywa się Chewit [tak właśnie fonetycznie], Chewit i jest z Kanady.
Ale i tak było cudnie 🙂
O widzę, że się nie zapisało, co miał „koteczek” wpisać do smartfonika. Oczywiście „boskie dłużyzny”. 🙂
Ha, ha, ha…
A ja tam się cieszę, że przy okazji (nawet ostatecznie niespełnionej – zabrakło Marthy) takie „zdezorientowane półinteligenckie towarzystwa” mogą przyjść do filharmonii i posłuchać pięknej muzyki w fantastycznym wykonaniu. Może ta paniusia od „Chewit” zapamięta sobie, że Kwintet Schuberta ma 4 części? Kto wie? I zostanie jej to na całe życie. I może jeszcze innym powie. I jak następnym razem przyprowadzi kogoś do filharmonii (jakież to godne pochwały), to już będzie wiedziała, jak ich przygotować i poinstruować!
No i w ten sposób, być może, rzesza melomanów nam się powiększy.
To pierwsza moja radość z wczorajszego wieczoru. Druga to
świadomość, że polski kwartet, a też i ten międzynarodowy, z udziałem Polaka, tak świetnie się rozwijają i cudnie grają, zdobywając europejskie i światowe uznanie. Bardzo zasłużenie! Serce rośnie.
A co do popołudniowego koncertu: e-mol Nehringa był lepszy od Ohlssona. Niech żałują ci, co nie byli.
No trudno, niech chodzą i się uczą 😛
Ja filmu Branagha na szczęście nie widziałam (opisana scena rzeczywiście robi wrażenie i może zepsuć efekt słuchania…), więc prędzej mi przychodzi do głowy miotanie się Carrington po domu po śmierci Lyttona Stracheya (bez dźwięku, rozbrzmiewa tylko Schubert) i w końcu słychać tylko strzał (nie widać), kiedy i ona odbiera sobie życie.
Ale i tak myślałam wczoraj przede wszystkim o Kindze, czyli Bobiku – to już dwa lata, jak od nas odeszła…
pianofil, doprowadziłeś mnie do łez 😉
Często myślę o Bobiku, żałuję, że tak późno i tam mało ją poznałam, z drugiej strony – teraz byłoby jeszcze bardziej ciężej…
Pełna zgoda z P.K. co do wczorajszego Nehringa – kto nie był, niech żałuje!
Pełna zgoda także w sprawie „półinteligentów” w filharmonii. Osoby posiadające w swojej kolekcji ponad 100 CD z wykonaniami Koncertów Chopina nie byłyby w stanie wypełnić sali koncertowej, i nie tylko ci, co wiedzą jak się wymawia „Hjuit” (czy dobrze?) mają prawo kupić bilet. Zgoda, nie było wczoraj idealnie na widowni, oj nie, ale jej liczebność na koncercie w dzień powszedni o takiej porze napawa optymizmem. Trzeba ludzisków edukować, lecz obawiam się że „łapanie się bywalców za głowę” lub pokrzykiwanie, że „to jeszcze nie koniec”, nie wystarczą…
Schubert wczoraj : boskość wcielona i kropka.
Ale, czy my musimy tak wyższościowo podchodzić do mniej wyrobionej publiczności? Ja tam się cieszę, że ludzie przychodzą i sala jest wypełniona i może się uczą. Sama wprawdzie napisałam przy koncercie Anderszewskiego, że „Warszawka” przyjechała, ale uważam, że tamtego wieczoru było jednak gorzej.
A koncert, zwłaszcza Schubert, wspaniały. Miło też było patrzeć, jak artyści dobrze się bawią przy koncercie Bacha.
Tak, Bobika brakuje. Niby z czasem itd., ale na razie nic takiego się nie dzieje, ciągle brakuje.
Krótka recenzja loży szyderców z koncertu, na który Pani Kierowniczka nie dotarła.
Szymon Nehring się rozwinął. Wprawdzie gdyby nie zauważyli tego w Izraelu, nikt w Warszawie by się o tym nie dowiedział, ale nie wymagajmy cudów. Tu w loży mamy tylko takie uwagi, że rozumiemy konieczność grania Chopina, bo nagroda, bo taka impreza, jednak w miarę możliwości zalecamy granie wszelkiego nie-Chopina. Dopiero wtedy owo rozwinięcie staje się słyszalne i to jest bardzo dobrze, ten kierunek byśmy trzymali. Chopin natomiast jest wdrukowany w szkole i już nic z tego nie będzie, poza wzruszaniem tej wyjątkowo wyrobionej publiczności, jaka zaludnia FN przy okazji bardziej nagłośnionych iwentów. Wczoraj, z racji starszego fortepianu, doszedł jeszcze jeden mankament, a mianowicie niedostosowanie wolnych temp do krótszego wybrzmiewania wysokich tonów. Było trochę zbyt wolno, więc każdy dźwięk był osobno, z denerwującą przerwą, tak się frazy nie pociągnie. Przyspieszyć odrobinę i fraza będzie, to chyba kwestia wprawy, no ale szkoła… Ogólnie ładnie, poprawnie, wszyscy zadowoleni. Orkiestra brzmiała bardzo pięknie jako akompaniament, porównywać z orkiestrą miejscową nie będę, bo to by było znęcanie się. Może trochę zbyt głośno dyrygent kazał grać bez pianisty, tak to wychodziło w każdym razie na najlepszych miejscach, czyli w domu. W tej tam remizie strażackiej pewnie każdy słyszał inaczej, a niektórzy wcale. Z naszych miejsc nie było widać, czy środowisko stomatologiczno-prawniczo-biznesowe wstało na koniec jak należy, ale natężenie braw i wrzaski sugerowały, że owszem. Byli przecież świadkami produkcji dwóch Dóbr Narodowych naraz. 😎
Moi drodzy naiwni. Gdyby uczestniczenie przekładało się na edukację, to by było dobrze. Ewaluacja tego nie potwierdza, więc nie jest dobrze. Ale czy ja wymagam od moich kundli, żeby pisały na blogu? A przecież widzą jak to się robi, choćby teraz. 😛
W wywiadzie dla „GW” Nehring powiedział, że chce przez pewien czas odpocząć od Chopina i zająć się innymi kompozytorami. Bardzo mądrze. Będzie teraz studiował w Yale u Borisa Bermana, z którym już wcześniej zetknął się dzięki Elżbiecie Pendereckiej.
Jak ja lubię wsadzać kij w mrowisko 🙂
Tak, tak, wiem kultura dla mas etc. Ale to był bardzo wyrafinowany koncert kameralny. Nie promsy. Też uważam, iż ze wszech miar słusznem jest, kiedy ludzie podciągają się poprzez uczestnictwo w wydarzeniach kulturalnych. Ale to wymaga pewnego wysiłku. Na przykład sprawdzenia w programie, ile utwór ma części.
A przede wszystkim naśladowania zachowań tych, co już wiedzą, co i jak. Jeśli mają się podciągać, to niech popracują troszkę, popatrzą, poczytają. Oklaski miedzy częściami to nic strasznego w sumie. Ale jeśli widzą ci ludzie, że jednak obok większość osób nie klaszcze, że muzycy mają głupie i zaskoczone miny i wcale się nie rzucają do ukłonów, to nie powinni brnąć w te oklaski. Ale oni klaszczą, bo czują się w swojej masie pewnie, zapłacili w końcu za bilet i nikt im nie będzie mówił, co mają robić.
Niestety jest to pewien model zachowań znacznie szerszy. Wykładając od 22 lat na uczelni (zresztą artystycznej) obserwuję to też na przykładzie zachowań i postaw studentów. Coraz mniej wysiłku i przygotowania, za to coraz większa pewność siebie i coraz bardziej ekspansywne, a czasem też roszczeniowe postawy. I oczekiwanie na permisywne zachowania otoczenia.
Dwa tygodnie temu, młodzi ludzie, mieszkający w kamienicy naprzeciwko (nominalnie inteligenci, bo studenci i absolwenci) po raz kolejny urządzili bardzo głośną imprezę, gdzie nie tylko „muzyka” była głośna, ale przede wszystkim najbardziej ordynarne i toporne sekwencje przekleństw, ryczane w niebogłosy. Gdy o wpół do trzeciej w nocy nie wytrzymałem i poszedłem tam (tym razem postanowiłem nie dzwonić na policję, ale po prostu z nimi po ludzku porozmawiać), to nie tylko nie przeprosili i nie uciszyli się, ale byli niezwykle pewni siebie, a na moje grzeczne uwagi w kwestii głośnych przekleństw jeden gentelman odrzekł:
– To jest też język polski.
– Ale to nie jest taka polszczyzna, jakiej chciałoby się słuchać…
– Pan ma taką, a my taką. I co, jest jeszcze jakiś problem?
A co to ma do opisanej sytuacji z wczorajszego koncertu? A no to ma, że – może jestem przewrażliwiony – mam wrażenie, że Edek z „Tanga” rozkręca się coraz bardziej.
„Ale, czy my musimy tak wyższościowo podchodzić do mniej wyrobionej publiczności?”
Nie wiem jak „my”, ale osoby które klaskały po trzeciej części raczej nie powinny 😉
…a jeśli o Mrożku mowa (mam nadzieję, że się dobrze podlinkuje):
https://parabola64.files.wordpress.com/2012/05/dsc35151.jpg
Pffft, „prawie godzina”?!
W minionych, lepszych czasach co mniej wytrzymali opuszczali salę w połowie scherza VIII Symfonii Antona. A to dopiero była 70 minuta utworu 👿
Coraz większa pewność siebie itd. jest bezpośednim efektem bezstresowego wychowania, „polacynicsieniestało”, przekuwania debilnych porażek w sukcesy itp.
Edek się rozkręca, bo dano mu przyzwolenie, a nawet wsparcie. I to z samej góry. Dlatego perspektywy nie są wesołe.
To zresztą nie tylko polski fenomen.
Absurd Mrożka z powyższego obrazka staje się rzeczywistością i niektórym się to nawet podoba…
http://www.telegraph.co.uk/news/2017/07/13/photographer-centre-bizarre-court-battle-reveals-sued-monkey/
@WW
Widzisz – tu mamy wyższość kotów nad psami – one, prowadząc działalność QC z poziomu moich kolan całkiem często nadpisują mi tekst, nad którym właśnie pracuję.
E tam, selfie wesołego makaka. To jest prawdziwa sztuka:
https://www.youtube.com/watch?v=JCzH0Mk5s7s
Selfie jak selfie, ale konsekwencje dla fotografa okazały się niezbyt wesołe
Wczoraj były też śmieszno-żałosne sytuacje obok sali koncertowej. Na wcześniejszym koncercie na którym nie byłem (mam relację z pierwszej ręki) ktoś z nifc dysponujący władzą daną mu z góry zabronił komukolwiek wchodzić za kulisy by pogratulować artystom czy też zamienić z nimi dwa słowa. Widocznie stwierdzono, że młody pianista i dyrygent posiadają jakąś groźną odmianę specjalnej alergii na bliskie kontakty z publicznością. Pewnie sami artyści o tym nie wiedzą, ale ktoś z nifcu widocznie posiadł szamańską zdolność rozpoznawania chorób także tych utajonych. Przy drzwiach wejściowych ustawiono pracowników filharmonii ze służbowym poleceniem nie wpuszczania NIKOGO.
Nikogo, to nikogo. Tak się składa, że po koncercie Orkiestry XVIII Wieku, jej pierwszy dyrygent chciał się spotkać ze swoimi muzykami. Powolutku Kenneth Montgomery podszedł pod drzwi i spotkał się z ostrym „nie, bo nie”. Przykro było słuchać jak się tłumaczył, że jest dyrygentem tej orkiestry. „Muzycy sobie nie życzą” 😀 Montgomery pamięć ma dobrą (moją minutową rozmowę z nim sprzed 3 lat pamiętał i sam mi o niej przypomniał w tym roku), a artyści różnie reagują na takie drobiazgi. Ciekawe czy jeszcze kiedyś wystąpi w Warszawie?
Po wieczornym koncercie sytuacja się powtórzyła. Z negatywną selekcją na bramce zderzył się profesor naszego zwycięzcy z Tel Avivu. „Panie z nifcu zabroniły” 😀
@Jakób
Warto dodać, że całości towarzyszyły komentarze w stylu „a co, my mamy obowiązek rozpoznawać każdego muzyka?” No, każdego może nie, ale takiego który kilka dni wcześniej dyrygował na tej samej scenie, chyba wypadałoby…
To tak a propos Edków i bezczelności
Bardzo to dziwne, bo wcześniej się nie zdarzało. Wprost przeciwnie, odkąd w FN jest Kaspszyk, nikt nie pilnował nigdy wejścia dla artystów. Na tym festiwalu też nie – sama tam wchodziłam. Muszę przy okazji spytać, co się dzieje.
Może komuś się pomylił ChiJE z konkursem chopinowskim?
No przecież wiadomo co. Skoro jakieś „panie” zabroniły, to śledztwo nie jest potrzebne – pińdzie z działu marketingu czy czegoś o podobnym charakterze tak samo nadają się do pisania programów, jak do kontaktów z normalnymi ludźmi. Spuścisz taką z oka i zasięgu bata na chwilę, gotowe.
No właśnie, program festiwalu wydany w formie tysięcy (dziesiątek tysięcy?) ulotek zawierał informację o koncercie w kościele 26 sierpnia o 22.00. Wiadomość, że takie wydarzenie się jednak nie odbędzie, umieszczono jedynie na facebooku, i to 2 godziny przed jego planowanym rozpoczęciem.
Wyjaśnienie? „Wkradł się błąd”
czytam to zdanie i czytam i minutę mi zajęło, że to mianownik l. mn., nie celownik l. poj.
Ale też mi to przemknęło – ktoś postanowił sobie skosztować wadzy (wadzeńki).
Toż właśnie o tym pisałem, Wielki Wodzu, że samo uczestnictwo absolutnie nie przekłada się na edukację. Np. taki krytyk muzyczny jeden z drugim przez kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt sezonów nie nauczył się nie upuszczać z hukiem długopisu w czasie koncertu, a kartki książki programowej przewraca głośniej niż potrafiłby to zrobić półinteligent. A i plecaczkiem po głowie potrafi sąsiada ćwierćinteligenta zdzielić przeciskając się między rzędami pod pretekstem, że spieszy się na kolejny koncert. Przy tym brawka przed finałem kwartetu to doprawdy mały Edek.
A któż to wchodzi z plecaczkiem na salę?
Swoją drogą będąc jeszcze licealistą na jednym z pierwszych koncertów w FN zostałem obrugany prze pewną bardzo starszą damę, dziś pewno miałaby ze 110 lat:
– Młody człowieku, jak się przechodzi w rzędzie, to zawsze przodem do osób siedzących w fotelach.
I sobie zapamiętałem. Tego akurat w domu mnie nie nauczono, bo z rodzicami na koncerty nie chadzałem. Jednak można się czegoś nauczyć w ramach socjalizacji.
@ zos 14:29
Przez chwilę nawet podejrzewałam, że to miało być o mnie, bo noszę plecaczek, ale nikogo nie zdzieliłam po głowie. Nie mówiąc o tym, że spieszenie się na kolejny koncert to w moim akurat wypadku nie pretekst, lecz zwykle prawda.
Do długopisu i przewracania kartek również się nie poczuwam.
Natomiast do wypowiedzenia słów „to jeszcze nie koniec!” podczas oklasków po trzeciej części Schuberta (@11:38) poczuwam się, ale jak miałam to inaczej to powiedzieć ludziom w moim pobliżu? Za głowę też mogłam się złapać bezwiednie, bo kiedy wybija się słuchającego z nastroju takiego, jaki niesie to dzieło, to po prostu boli.
Więcej grzechów nie pamiętam, i proszę, zajmujmy się poważnymi sprawami.
@ pianofil 14:56
Też przechodzę zwykle przodem do człowieka 🙂 ale jak się człowiek spieszy na kolejny koncert… 😉 😛
Ja się złapałem za głowę „wiednie” 🙂
Poza tym, co wolno wojewodzie… Jak ś.p. J. Waldorf w schyłkowym okresie generował różne audialne interakcje (w tym różne dicta), to nikomu by nie przyszło do głowy, by nawet pomyśleć coś złego (chyba).
Pianofil ma rację co do aktualnych postaw i zachowań młodych ludzi. To oczywiście fatalnie brzmi, bo zwykle starsi narzekają na młodych i używają tego okropnego argumentu „bo za moich czasów”, który potrafi każdego doprowadzić do szału. Ale… ta roszczeniowość, niskie wymagania od siebie, chwilowość i pośpiech, w którym gubią się ludzie (plus mylenie wirtualu z realem, co ma niebagatelny wpływ na stosunek do innych ludzi – pisała o tym nie raz papierowa „Polityka”), wulgarność na każdym kroku i w najmniej odpowiednich miejscach (sam przeklinam i też uważam, że to część języka polskiego, ale na litość – trzeba wiedzieć z kim, kiedy i gdzie!), to „mnie się należy”, itd. itp.
I (niestety) rację ma też D. Szwarcman – lepiej nie będzie. Zarówno wychowanie, szkoła (sic!), brak autorytetów i pozytywnych przykładów, no i powszechne przyzwolenie, a zwłaszcza przyzwolenie, ba nawet zachęta ludzi władzy.
I tu muszę skończyć, bo na tym blogu nie chciał bym wplatać polityki, a były by hektary do przeanalizowania i opisania…
Smutne.
Podaję uprzejmie, że druga część kwintetu Es-dur Schumanna rozpoczyna film „Fanny i Aleksander” Bergmana, a dokładnie drugi motyw muzyczny (czy jak to się fachowo określa). Właśnie dzięki filmowi znam ten wspaniały utwór.
@ pJan (witam) – zupełnie o tym zapomniałam, a przecież bardzo lubię ten film. Tyle że ostatni raz go widziałam… dawno temu.
Dziwnie się dzisiaj potoczyła ta dyskusja. Dużo ostrych i w moim przekonaniu jednak bardzo wyższościowych opinii pt. jacy jesteśmy wspaniali. To przyznam się Wam do czegoś. Też wczoraj zaklaskałam w Schubercie, , gdyż tak się zamyśliłam, że straciłam rachubę utworu i uległam zbiorowości, nie zastanawiając się specjalnie. Czy mam się czuć z tego powodu gorsza? Przecież to naprawdę nie jest nic takiego. To nie zdarza się tylko w Polsce. Czy nie wychodzą tu przypadkiem kompleksy? I postanawiam, że spróbuję już nie oceniać nigdy publiczności. Bez nich nie byłoby tych koncertów.
To jest nieporozumienie – nie chodzi przecież o wywyższanie się (przynajmniej mnie), tylko że to naprawdę wybija z nastroju, jest po prostu przykre dla ucha; dla muzyków też. A ilość części w utworze zawsze można sprawdzić, nie mówiąc o spojrzeniu na zachowanie wykonawców. Dlaczego my mamy martwić się tym, co myślą klaszczący, skoro oni nie martwią się tym, co przeżywamy my?
Dokładnie tak. Jak ktoś nie ma zielonego pojęcia, a się snobuje, aspiruje itd., to niech potrafi się zachować, to nie koncerty disco polo, gorzej – sorry, to sztuka elitarna 🙂 Ale do demonicznego Edka tego zjawiska bym nie porównała, Edek był inteligentny i potrafił się do sytuacji dostosować…
(Masowa) publiczność takim koncertom też chyba (ciągle) nie jest potrzebna. Pamiętam początki pewnego wielkiego festiwalu w Warszawie, gdzie sala, oprócz przedstawicieli sponsorów i oficjeli (dziś też zasiedlali balkon) regularnie świeciła pustkami.
Frajdo, jakie u licha kompleksy 3:) Nie chodzi raczej o to, kto się przyłącza, wskutek zamyślenia ulegając odruchowi stadnemu, lecz w tym wypadku o zadufanego przewodnika tego stada, co to nie mając pojęcia o filharmonicznej etykiecie (która przecież specjalnie skomplikowana nie jest) – inicjuje oklaski, przeszkadzając innym. Obciach totalny, dla mnie nie do obrony. I to jeszcze w trakcie tego akurat dzieła… 👿
tez mysle ze wyjscie do filharmonii wymaga przygotowania, nie tylko kropienia się obficie perfumą ale zapoznanie sie z utworem, czasem trwania itp ale i podstawami savoir-vivru
co innego koncert plenerowy, w zamysle dla wszystkich, byłem na takim w niedziele w Królikarni (Waldbuhne na miare naszych możliwości),SV grała, ludzie na krzesełkach, kocykach,przychodzą , odchodzą, oklaski oczywiscie po kazdej czesci no i w porządku, wliczone jakby w kontekst
mysle ze wiecej takich luźnych wydarzen powinno byc żeby oswajać ludzi przed wejsciem na głębszą wodę
Oj ścichapęku, rzucałbyś na pewno na tych przewodników stada karcące spojrzenia i może wówczas byłaby cisza:-) Odrobinę brakowało Ciebie na tych Chopiejach. Szczerze:-)
Dzień dobry; dziś pełna zgoda z Panem pianofilem – „coraz mniej wysiłku i przygotowania, za to coraz większa pewność siebie i coraz bardziej ekspansywne, a czasem też roszczeniowe postawy. I oczekiwanie na permisywne zachowania otoczenia”… I wydaję się, że jednak filharmonia (no w porównaniu z tym co tam niektórym „wizjonerom” 🙂 śni się, widzi się, majaczy w teatrze, telewizji, czy galerii) pozostaje na razie jakąś tam godną „twierdzą”… no, że na skróty tu akurat wciąż się nie da… I że w bezradnym geście jakiejś zupełnej pustostannej emocjonalnej żonglerki nie wystarczy jeno rozpaczliwy… „telefon do… przyjaciela”…
Ale broniłbym tylko jednego – plecaczka 🙂 Oczywiście pod warunkiem, że jego właściciel (z nim czy bez niego) nie zachowuje się ekspansywnie, a w nim (jeśli z nim) 🙂 przechowuje sobie np. książeczkę programową, albo płyty – forma chyba wygodniejsza niż chowanie tego po kieszeniach?
A „północno-południowy” liryczny wicher od Szymanowskiego (jak dla mnie chyba wciąż za mało granego w swojej ojczyźnie) – najlepsze zakończenie tegorocznych Chopiejów! Bo i wykonanie b. przekonujące.
Gratulacje też nieodmienne w czasie dla Pana Stanisława, bo bez niego festiwal ów nie byłby tym, czym jest… Jak ostatnio (a był to rok chyba 2015?) pytałem Pana Waldemara Dąbrowskiego o to właśnie cykliczne wydarzenie to usłyszałem: „Ten festiwal to jest najwartościowszą pozycją festiwalową w naszym mieście. Pamiętam, że do Stanisława Leszczyńskiego niejednokrotnie dzwonił w mojej obecności Waldorff i kiedy miał jakąś wątpliwość pytał: „Panie Stanisławie, czy jeśli napisze tak i tak… to się nie pomylę?”. Im dłużej żyję tym bardziej wierzę, że tak właśnie było. I zawsze się b. cieszę, że między morzem a górami 🙂 mam i tych kilka dni z tym właśnie festiwalem. Dzięki! pa pa m
Ja jeszcze może wytłumaczę, bo Jakóbowi wczoraj powiedziałam, ale tu nie pisałam, co to był za incydent z niewpuszczaniem za kulisy. Otóż chodziło o to, że po pierwszym koncercie Orkiestra VIII Wieku musiała szybko opuścić FN, żeby można było zrobić próbę następnego koncertu. Po drugim zaś było już bardzo późno i główne wejście było już zamykane; prof. Wojtas zresztą się domyślił i poszedł do swojego ucznia od strony wejścia dla artystów.
@WW
„Chopin natomiast jest wdrukowany w szkole i już nic z tego nie będzie”
————————
Oczywiście wiem, że Pan wcale nie po tej linii, i ani trochę się nie poczuwa, ale jakoś tak mimowolnie skojarzyło mi się z Holoubkiem 🙂
„Był rok 1958. W przeddzień spotkania z dyrektorem jednego z czołowych teatrów warszawskich udałem się do fryzjera w hotelu Bristol. Było sporo klientów, więc musiałem czekać coś koło dwóch godzin, zanim usiadłem w fotelu. Energiczny fryzjer wykonał zręczny manewr świeżym prześcieradłem, ale nagle zatrzymał się w pół gestu i spojrzał na mnie uważnie. ‚Kto pana strzygł?’ – zapytał. Ja speszony mówię, że fryzjer w Krakowie. Uśmiechnął się wtedy szeroko, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi, i powiada: ‚Tak jest! Proszę pana, z tą głową nie da się nic zrobić!’. I mnie wyprosił.” 😛
Suplement…
https://youtu.be/ADn6S2YV6Qo