Niespodzianki spodziewane

Dobry dzień na Jazzowej Jesieni. Najpierw z nagłego zastępstwa John Medeski’s Mad Skillet, a potem wspaniały Dave Holland z przyjaciółmi.

Nigdy specjalnie nie przepadałam za Medeskim (zwłaszcza w wersji Medeski, Martin & Wood), ale ta wersja nawet mi się podobała. Mad Skillet udało się sprowadzić, ponieważ zespół grał akurat parę dni temu na festiwalu Jazz Jantar. W Warszawie mieliśmy okazję słuchać go na Warsaw Summer Jazz Days w zeszłym roku. Skwitowałam wówczas ten występ dwoma zdaniami: „…nikt nie wiedział, co to ma być za projekt, a okazało się, że coś na kształt funky. Medeski grał na hammondzie i na fortepianie – czasem jednocześnie, a w zespole dawał się zauważyć dekoracyjny i ciekawie wykorzystany suzafon”. Tym razem suzafon (Kirk Joseph) nie tylko dał się zauważyć, ale często wychodził na pierwszy plan ze swoją specyficzną podwójną rolą instrumentu zarazem basowego i melodycznego, a przy tym wnoszącego humor – trochę było tak, jakby wpuściło się słonia na estradę. Barwowo świetnie komponował się zwłaszcza z hammondem, ale i z gitarą (Will Bernard). Perkusista Terence Higgins był bardzo sprawny, ale jakiś jednopłaszczyznowy. Może mniej interesujące były utwory bluesowo-funkowe, za to były i ciekawsze, przypominający muzykę do filmów noir. Odnosiło się wrażenie dobrej zabawy, które było zaraźliwe. Sam Medeski też w tym kontekście zaskoczył mnie pozytywnie.

Ale drugi występ przyćmił pierwszy całkowicie. Po raz kolejny słuchałam tego samego lub podobnego składu co na Warsaw Summer Jazz Days – tym razem z 2014 r., i stwierdzam, że w bielskim Beceku zdecydowanie lepiej się słucha niż w landarze w warszawskiej Soho Factory (nieistniejącej już niestety). Nagłośnienie jest lepszej jakości, jest nastrój. Trzy lata temu na WSJD Dave Holland wystąpił w swoim kwartecie Prism – z tegoż kwartetu pojawił się w Bielsku gitarzysta Robin Eubanks (brat znanego nam również puzonisty Kevina). W Warszawie grali z nimi jeszcze lubiany również tutaj pianista Craig Taborn oraz perkusista Eric Harland, który i tu się pojawi, ale w ramach tria Chrisa Pottera. Z Hollandem i Eubanksem wystąpił za to młody Obed Calvaire, perkusista po prostu ognisty, ale subtelny zarazem. Wspaniały nabytek. Holland i Eubanks rozmawiali sobie muzycznie jak starzy przyjaciele, a Calvaire był łącznikiem, kontrapunktem. Było po prostu transowo. Skomplikowane rytmy, obsesyjne niemal powtórzenia, prawdziwy dialog – nie ma chyba (po nieodżałowanym Charlie Hadenie) drugiego basisty, który byłby tak melodyczny. Czysta poezja. I dziś, tak jak na koncercie przed trzema laty, pod koniec bywało dość głośno, ale tym razem w ogóle mi to nie przeszkadzało. Stojak był automatyczny i powszechny, a artyści dali jeszcze bis i w sumie grali dwie godziny. Wygląda na to, że mieli też dobry dzień.