Happy, happy we
Naprawdę można było tak sobie zaśpiewać z Acisem i Galateą podczas znakomitego wykonania tego dzieła Haendla w NOSPR przez Gabrieli Consort & Players.
Zespół przyjechał w składzie bardzo kameralnym: muzyków, wraz z piątką śpiewaków, było w sumie 18, plus Paul McCreesh (dyrygujący z pamięci) dziewiętnasty. Było na tyle oszczędnościowo, że partie fletu prostego w paru ariach, zwłaszcza w tych, w których mowa jest o śpiewie ptaków, wykonywała jedna ze skrzypaczek (świetnie!), a gdy potrzebny był duet fletów, partię drugiego zagrał drugi oboista. Partie chóralne oczywiście wykonywała piątka solistów. No i najzupełniej wystarczy.
Z początku miałam trochę obawy, jak tak niewielki zespół instrumentów barokowych zabrzmi w dużej sali NOSPR, ale obawy okazały się niepotrzebne – ja tradycyjnie siedziałam na balkonie pierwszym, gdzie słychać może trochę gorzej (choć to miejsca vipowskie), jednak nie ma co narzekać. Może z początku głosy solistów nie brzmiały tam dostatecznie wyraziście, ale z czasem wszystko się uleżało. Z prawdziwą przyjemnością słuchało się tej muzyki w wartkich tempach, pełnej humoru i pewnej łagodności zarazem – w końcu jest to tzw. opera pastoralna. Haendel napisał ją mając trzydzieści parę lat, czyli stosunkowo młodo – była to jego pierwsza opera w języku angielskim, no i właściwie jedyna, ponieważ większość jego oper powstała do włoskich librett, a po angielsku pisał głównie oratoria biblijne oraz ody.
Powstało zresztą parę wersji tego utworu – początkowo była to tzw. maska, forma typowo angielska. Kompozytor przerabiał ją parokrotnie, a wersja wykonana w Katowicach ukształtowała się właściwie już po jego śmierci – jednolicie angielska (wcześniej były tam fragmenty włoskie wzięte z kantaty o tej samej tematyce) i dwuaktowa. I niedługa: grana jednym ciągiem trwa półtorej godziny.
I dobrze, że została zagrana bez przerwy. Pierwszy akt jest właściwie o niczym: tytułowi kochankowie – nereida i pasterz (świetni Mhairi Lawson i Robert Murray) – poszukują się wzajemnie, wreszcie odnajdują i wyśpiewują, jacy to są szczęśliwi. Cały ten ciąg wywołuje uśmiech u dzisiejszego słuchacza, jest to nieco zabawne i urocze zarazem. Dopiero w drugim akcie zaczyna się dziać: przychodzi brzydki cyklop Polifem (Ashley Riches), postać komiczna, która jednak jest źródłem tragedii: zakochany w Galatei, nie mogąc znieść miłosnych pień jej i Acisa, zwala na niego skałę. Umierającego Acisa nereida przemienia w źródło i ma to być coś na kształt happy endu.
Dzieło niby błahe i jak na Haendla krótkie, ma jednak ogrom uroku. Z prawdziwą przyjemnością oderwaliśmy się przy nim od codzienności. Wykonawcy też bardzo zadowoleni i wszyscy, wraz z dyrygentem, zachwyceni salą. Nic dziwnego.
Komentarze
Wykonanie znakomite. Docenilem też aktorskie zacięcie u śpiewaków, zwłaszcza u Galetei i Polyfema. Najlepszy był jak zwykle kompozytor. Szkoda że nie było bisów.
Trochę mi się te wersje mylą. Solistów pięcioro, czyli oprócz kolegi pasterza musiał być jeszcze ten człowiek znikąd, śpiewający tylko jedną piosenkę (softly, gently, jakoś tak to szło)? To by było jednak mało oszczędnościowo, bo tego piątego zwykle skreślali w pierwszej kolejności, jako że nie popycha akcji. 🙂
Też byłem zachwycony, rzadko miewam takie doznanie doskonałości i pełni wykonania. A ten element quasi-teatralny miło uatrakcyjnił wieczór.
@ WW
Coridon. Ciekawe, w programie ta aria opisana jest jako śpiewana przez Damona, tak jak to jest w tym libretcie. Ale gdyby tegoż Coridona nie było, to w chórze zabrakłoby jednego głosu. Tak więc „nieoszczędnościowość” za oszczędnościowość 🙂
Znakiem tego McCreesh zrobił podobnie jak Gardiner w prastarym nagraniu, gdzie postaci jest sztuk cztery, a ten piąty wypadł z programu i robi tylko chórki. Inaczej np. Stubbs & O’Dette w bardzo nowym nagraniu, pięcioro solistów w rolach, a szósty głos w chórkach. Albo Hogwood – pięcioro i chórek dodatkowo. Jest jeszcze parę innych kombinacji, a wszystkie słuszne i uzasadnione. 😎
No tak, bo nie ma czegoś takiego jak ostateczna wersja tego utworu 🙂
Zostałam sobie w Katowicach na dzisiejszy koncert, kolejny z rosyjskiego cyklu Kwartetu Śląskiego. Miało być tanecznie i karnawałowo, z nawiązaniem do Salonu Bielajewa, choć i parę elegii w planowanym programie się znalazło (Głazunowa i Szostakowicza), a w drugiej części rosyjska sopranistka Maria Bułgakowa miała zaśpiewać dwanaście pieśni Rachmaninowa z kwartetem (w opracowaniu Wiesława Świderskiego). Dziś rano okazało się, że Łukasz Syrnicki się rozchorował i nie wystąpi. Koncert jako taki jednak uratowano, choć program został zmieniony. Najpierw były wspomniane pieśni, ale w wersji oryginalnej z fortepianem, czyli doświadczonym w towarzyszeniu śpiewaczkom Grzegorzem Biegasem. Następnie Kwartet Śląski z wymienioną na dzisiejszy koncert altówką (Elżbieta Mrozek-Loska) wykonał chyba najbardziej znany kwartet Szostakowcza – Ósmy, ten „autobiograficzny”, dodając jako bis Polkę, która była w pierwotnym programie. Nastrój był więc zupełnie inny od założonego, ale chyba bardziej pasujący do tego, co się ostatnio wyrabia… W każdym razie wielki szacun dla wykonawców, a zwłaszcza tych dziś zmobilizowanych. Brawo.
Jutro wracam.
Dzień dobry,
p. Jan Miłosz Zarzycki, szef Filharmonii Kameralnej im. Witolda Lutosławskiego z Łomży, przysłał mi właśnie pozytywny news z Bułgarii:
http://www.euconductingcompetition.com/