Blond Carmen

Akurat zaraz po warszawskiej premierze tak się zdarzyło, że słuchałam kilku fragmentów Carmen po raz drugi – w krakowskim ICE w wykonaniu Elīny Garančy. To było, można powiedzieć, coś wręcz przeciwnego.

W rozmowie ze znajomymi już na przerwie stwierdziłam, że jest w tym coś z perwersji: chłodna dama wykonująca rolę seksownej uwodzicielki. Mówiłam o tym mając na myśli arię Dalili z Samsona i Dalili Camille’a Saint-Saënsa. Słynną arię Mon coeur s’ouvre à ta voix zaśpiewała pięknym, intensywnym głosem – ale tak, jak można by zaśpiewać cokolwiek innego. Jak zresztą chwilę wcześniej śpiewała – także bardzo pięknie – arię Joanny z Dziewicy orleańskiej Czajkowskiego, a później arię Królowej Saby z opery Gounoda pod tym samym tytułem. Dalila we wspomnianej arii kusi Samsona, z niecnych zresztą powodów; tu kuszenia nijakiego nie było, po prostu zachwycający głos. Oczywiście był to koncert, więc można było założyć, że artystka po prostu wykonuje muzykę najlepiej jak potrafi, a treść uważa w tym momencie za mniej istotną.

Jednak chyba jakiś cień teatru chciała chyba wprowadzić. W pierwszej części ubrana w szatę koloru morskiego (to chyba jeden z jej ulubionych – na zaproszeniu i programie było jej zdjęcie w sukni tej samej barwy), na drugą przebrała się do prawda nie w czerwień, która zwykle z Carmen się kojarzy (w warszawskim spektaklu bohaterka zresztą jest na przekór ubierana w czerń i szarość lub biel), lecz w suknię koloru fuksji w czarne kwiaty. Otrzymała krzesło, na którym siadała podczas fragmentów orkiestrowych; starała się przy tym siadać w zalotnych pozach. Ale znów: wszystkie cztery arie (czy piosenki właściwie) śpiewała pełnią swojego wspaniałego mezzosopranu, natomiast zabrakło po prostu… Carmen. Można było jednak mieć prawdziwą satysfakcję estetyczną z pięknego wykonania. Co więcej, widać, że artystka ma do tej muzyki, i w ogóle do hiszpańszczyzny (szeroko pojętej w przypadku Bizeta), słabość: na bis były dwa hiszpańskie kawałki, w tym Granada. Na swój sposób było to egzotyczne. Wywołało jednak wielki entuzjazm publiczności, stojaka i okrzyki.

Dyrygował małżonek artystki, Karel Mark Chichon – podziwiać można było jego skuteczność, tym bardziej, że wszystko prowadził z pamięci (!). Ale też szacunek dla Sinfonietty Cracovii w zwiększonym składzie, w którym przecież na co dzień nie gra. Owszem, zdarzały się wahnięcia, np. dyrygent nadał takie tempo zagranej na wstępie uwerturze do Rusłana i Ludmiły, jakby chciał przegonić rosyjskie orkiestry, więc nic dziwnego, że były momenty bliskie rozjechania. Ale ogólnie było naprawdę nieźle, a już podczas Bachanalii z Samsona i Dalili muzycy, zwłaszcza dęciaki i perkusja, tak się wyżyli, że też otrzymali ogromną owację.