Miłe zakończenie sezonu

…i zaakcentowanie roku Leonarda Bernsteina. Cały Kandyd na scenie Filharmonii Narodowej – zleciały ponad trzy godziny, ale w ogóle nie odniosło się tego wrażenia.

Sam spektakl jest krótszy oczywiście, ale trzeba doliczyć przerwę oraz wstępne „mowy tronowe” – zawsze na zakończenie sezonu dyrekcja FN wręcza statuetki sponsorom. No i pożegnaliśmy paru muzyków odchodzących na emeryturę, w tym zasłużonego koncertmistrza Piotra Cegielskiego.

Czym jest właściwie Kandyd, jaką formą? Kompozytor określał ją słowem „operetta”, czyli operetka. Podkreślał, że nie jest to musical – a musicale przecież też pisał. Fakt, niektóre formy są tu wyraźnym nawiązaniem do operetkowych, w tym taneczne, np. walce. Także koloraturki, prześmiewcze dialogi i duety. Są jednak i romantyczne fragmenty (w tym zakończenie), które przypominają… co? Może muzykę filmową?

Tekst wywodzi się ze znanej powiastki filozoficznej Woltera, ale jest rozbudowany o wtręty kilkorga innych autorów, w tym samego kompozytora. Pełenjest  zjadliwych aluzji i antykościelnych akcentów, nawiązujący tym samym do panującego w czasie powstawania dzieła Bernsteina maccarthyzmu. Bernstein pozwolił sobie nawet na włączenie elementu osobistego: jedna z bohaterek, Stara Dama, śpiewa, że pochodzi z Równego na Wołyniu – narrator natychmiast wyjaśnia, że o tym mieście nie ma mowy u Woltera, ale pochodził z niego ojciec kompozytora.

Wykonanie w FN z udziałem solistów, chóru i orkiestry filharmonii pod batutą Jacka Kaspszyka było co prawda koncertowe, ale soliści włączyli doń elementy aktorskie (w tym nawet parę rekwizytów) i co więcej świetnie się tym bawili. Nawet siedząc i czekając na swoją kolejkę ilustrowali akcję odpowiednią mimiką. Obsada była znakomicie dobrana. W roli tytułowej wystąpił Amerykanin Michael Slattery, którego miny, zachwycone, zaskoczone, zbolałe, były po prostu rozbrajające. Rej wodziły dwie panie: w roli Kunegundy przeurocza Aleksandra Kubas-Kruk, w roli Starej Damy sama Anne Sofie von Otter, przezabawna i również pełna wdzięku. Ich duet We Are Woman był klasą dla siebie. Rozkoszne charakterystyczne role Panglossa i Marcina śpiewał chropawym głosem Graham T. Valentine. Można by jeszcze długo wymieniać (była też np. Natalia Kawałek i szkoda, że miała tak mało do śpiewania); znów dała się poznać grupa śpiewaków będących na co dzień członkami Chóru FN – szkoda, że częściej się ich nie ogląda jako solistów. Jacek Kaspszyk prowadził całość energicznie, z niezbędnym tu poczuciem humoru.

W sumie jednak, choć to tak wspaniała zabawa, nie jest to tak wesołe dzieło. Jak u Woltera, wypunktowane jest tu bankructwo filozofii optymizmu, wyznawane przez Kandyda na początku. Po wszystkich przygodach, wzlotach i upadkach bohater dochodzi do stwierdzenia, że świat nie jest ani zły, ani dobry, i trzeba po prostu uprawiać swój ogródek. Czyli, mówiąc słowami nam dobrze znanymi skądinąd: róbmy swoje. Co będzie, to będzie. Na razie będzie następny sezon: bileterzy wręczali wychodzącym po koncercie program abonamentowy. Trochę ciekawych rzeczy się zapowiada.