Paderewski całkiem aktualny
Spektakl Manru w Operze Narodowej ma swoje plusy i minusy, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej. Zgadzam się ze zdaniem, że jest to opera niedoceniana. W żadnym wypadku nie jest to SZPON (przypominam: Słusznie Zapomniana Polska Opera Narodowa), tylko wprost przeciwnie.
Dwie rzeczy mnie najbardziej zaskoczyły na plus: prawdziwa dramatyczność tego dzieła – formalnie jest to właściwie dramat muzyczny w sensie wagnerowskim, bez arii i ansambli, z nieprzerwanie posuwającą się do przodu akcją (Paderewski bardzo Wagnera cenił) – oraz aktualność jego wymowy. Cóż, pewne rzeczy się nie zmieniają i to jest bardzo smutne.
Opera ta jest oparta na powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego Chata za wsią, ale dużo w stosunku do niej zostało zmienione, łącznie z imionami bohaterów. Ogólnie rzecz biorąc, jest to opowieść o nietolerancji i różnicach kulturowych. Dziewczyna, Ulana, która wiąże się z Manru, chłopakiem spoza swojej społeczności, ze środowiska o zupełnie innym trybie życia (czyli z Cyganem), zostaje przez swoich odrzucona wraz z nim i dzieckiem. Chłopaka zaś, choć szczerze ją kocha, przygnębia życie w nędzy i odrzuceniu, a w konsekwencji wzywa zew krwi i cygańska muzyka – i ostatecznie odchodzi.
Marek Weiss uwspółcześnił akcję, co jeszcze bardziej uwydatniło aktualność dzieła. W I akcie (gdy podniesiono kurtynę, zobaczyliśmy bar z alkoholami zupełnie jak u Trelińskiego) odbywa się weselisko, a gdy nieszczęsna Ulana przychodzi do swojej matki, Jadwigi, wpadają ziomale (tak ich nazywa reżyser) i niemalże robią jej krzywdę (wcześniej agresywnie zachowując się w stosunku do innych dziewcząt – też współczesne). Wreszcie Manru przychodzi po swoją dziewczynę i oboje zostają prawie zlinczowani. Ratuje im życie Jadwiga wraz z zakochanym w Ulanie zielarzem Urokiem, ale jednocześnie wygania po raz kolejny ze wsi.
Reżyser połączył akty II i III (choć w programie zapowiadane były dwie przerwy; ale spektakl skończył się o przewidywanej porze, 21:45), co zresztą nie przeszkadza. Akt II rozgrywa się w owej chacie za wsią, w której mieszkają Ulana, Manru i ich synek. Żyjący w izolacji i nędzy, nie widzą przyszłości. Dlatego kiedy przychodzą Cyganie, Manru, choć początkowo się opiera, ostatecznie odchodzi z nimi. Weiss zrobił z nich hipisów na motorach (starszej części publiczności przypomniała się w tym momencie Balladyna Hanuszkiewicza). Przerobił też trochę akcję: „zabił” wodza Cyganów, Orosa, który sprzeciwiał się powrotowi „zdrajcy” Manru. W oryginale Paderewskiego gdy społeczność nalega na ten powrót, Oros odchodzi, by na koniec zemścić się i zrzucić Manru w przepaść, a z kolei Ulana popełnia samobójstwo, skacząc do wody całkiem jak Halka. Weiss jednak tworzy inne zakończenie: gdy przychodzi Urok i przyprowadza jej dziecko, ona odstępuje od samobójstwa. Urok to postać, która u Kraszewskiego jest pomagającym głównej bohaterce chłopakiem-kaleką, a u Paderewskiego to „szpetny, obdarty chłop z wielką rozczochraną głową i podstępnem głupowatem wejrzeniem”. Czyli niby postać negatywna, momentami diaboliczna, ale w interpretacji Weissa pozytywna i najbardziej ze wszystkich ludzka.
Obsada jest bardzo dobra. Ulaną jest Ewa Tracz – to jej kolejna piękna rola w tym teatrze. Tytułowym bohaterem jest słowacki tenor Peter Berger – bardzo tu pasuje jego śpiewanie po polsku z obcym akcentem. Jadwigą, matką Ulany, jest świetna Anna Lubańska; Urok jest po prostu starszym panem, w ogóle nie „szpetnym” (Mikołaj Zalasiński). Aza, efektowna dawna cygańska dziewczyna Manru (Monika Ledzion-Porczyńska), ubrana jest trochę jak tirówka niestety, a jej partia wyraźnie nawiązuje do Carmen (z naigrywającym się „tra la la”). W ogóle można by od czasu do czasu zdejmować kapelusz i kłaniać się znajomym kompozytorom, bo i Wagner, i Moniuszko, i Bizet… Ale nie odnosi się wrażenia dużych przeskoków stylistycznych, choć aura muzyki bardzo się zmienia. W I akcie jest trochę nawiązań do góralszczyzny, ale niewiele bardziej wyrazistych niż w fortepianowym Album tatrzańskim, natomiast prób odtworzenia muzyki cygańskiej jest więcej, z solową wirtuozowską partią skrzypiec (Stanisław Tomanek) i cymbałami. Im dalej też, tym więcej jest mrocznych harmonii, aż do dramatycznego końca.
W sumie premiera udana, ale miało być o minusie. Jest nim koszmarny tekst, będący tłumaczeniem autoryzowanym z oryginału niemieckiego – strasznie grafomański, choć opowiada o wciąż żywym temacie. Co więcej, jest on piekielnie niewygodny do śpiewania i całe szczęście, że są napisy, bo prawie nic nie da się zrozumieć. Może warto byłoby zrobić dobre współczesne tłumaczenie (jeśli to możliwe oczywiście)? Bo wygląda na to, że ta opera wróci na polskie sceny na stałe. Ja w każdym razie uważam, że tak być powinno.
Komentarze
W zasadzie nic dodać nic ująć. Mam takie oto refleksje: – czy nie można na każdą premierę w TWON zorganizować tak równego castu jak wczoraj? Głosy – wszelkie – były świetne!
– czy dziś tę operę udałoby się wyeksportować? Chyba nie.
– popracowałbym nad strojami / ich niekonsekwencja jest irytujàca jek te grafimańskie teksty inczęstochowskie rymy.
Reszta bardzo dobra, choć podejrzewam, że pierwszy i ostatni raz oglądałem to dzieło. Powiem jak Jep Gambardella z Wielkiego Piękna Paolo Sorrentino: w pewnym wieku największym odkryciem jest to, że nie mogę tracić czasu na robienie rzeczy, które nie są tego warte.
Ale kto nie widział Manru niechaj zobaczy i usłyszy. Prwnie już szybko taka okazja się nie zdarzy a Paderewski kompozytor po napompowaniu nim wszystkich sal koncertowych, wystawowych, operowych na 100 lecie niepodległości znowu schowansuę na dłuższy czas za zakurzonymi kotarami.
A, Paderewski…Jest:
http://www.paderewski.muzykologia.uj.edu.pl/ignacy-jan-paderewski/paderewski-i-krakow
Gatsby to prawdziwy krakowski patriota 🙂 Jakbym zadała temat „słoń a sprawa krakowska”, to też pewnie by coś znalazł 😉 Tak sobie niewinnie żartuję, bo to sympatyczne.
Nie wspomniałam w powyższym wpisie o wprowadzeniu do spektaklu, chyba po raz pierwszy, Białego Teatru Tańca, czyli grupy prowadzonej przez Izadorę Weiss. To był zabieg, który wywołał skrajne reakcje: jednym się to podobało, inni narzekali. W każdym razie dużą sztuką było zaprojektować taniec z agresją w podtekście, jak w I akcie, ale po Święcie wiosny w interpretacji tej choreografki to mnie nie dziwi.
Może i patriota, ale nie na kolanach. Bo u nas, Pani Redaktor, są długie tradycje autoironiczne 🙂 Ale aluzju paniał.
Faktem jednak faktem, nawet ja nie widziałem, że mamy tego aż tyle…
Pozdrawiam serdecznie.
@ Może i patriota, ale nie na kolanach
I dlatego prawdziwy 🙂
Super scenografia jak z filmu Tarkowskiego (chata Ulany i Manru).
Bardzo zabawne zabawy z językiem Manru Początek fajny, tym bardziej język „siadał” – Ale to tylko na plus.
Generalnie warto!
Im dalej „w las” tym bardziej język siadał
Drążąc temat patriotyzmu, bardzo mi odpowiada takie podejście…
https://www.dwutygodnik.com/artykul/8034-da-vinci-wyspianski-uklanski.html
Artysta z Warszawy 🙂
Dzień dobry; O ile w przypadku niektórych historii (no tych zdecydowanie nie muzycznych) dobrze by chyba było, „żeby te wszystkie „plusy” 🙂 nie przesłoniły nam minusów” to w przypadku ostatniej prem. w operze warszawskiej ja tam tych minusów to jakoś nie dostrzegłem. Odetchnąłem z wielką ulgą rzekłbym nawet, i w ogóle się nie nudziłem.
W tym przepojonym żarliwością jakiegoś prawdziwego wyznania utworze daje się i po wielu latach wciąż odczuć temperament genialnego pianisty i kompozytora – zwolennika porządku dźwiękowego, i dyscypliny technicznej. I w tym jego dziele pojawiają się fragmenty, które na pewno można odebrać bardzo wizualnie i wiązać je z dziejami naszej ojczyzny. Ale właśnie… Myślę też sobie, że to właśnie tę operę i dziś… „udałoby się wyeksportować” z powodzeniem, w dodatku bez jakichś udziwnień (jak to np. zrobił w „Strasznym dworze” Pountney). „Manru” jest chyba właśnie jednym z tych innych – uniwersalnych, nie osadzonych tak w historii, tytułów, którym to nowe podejście pomaga. A Weiss nie udziwnia.
Z zainteresowaniem posłuchałem go na konf., z zainteresowaniem poczytałem z nim wywiad z programie. I potem to co przeczytałem, co usłyszałem, zgodziło mi się z tym co zobaczyłem na scenie… Aż do wzruszającego finału. „Czy to Manru?” – to częste pytanie z ostatniego aktu tej opery… Chacie to, wyznam, przyglądałem się mniej 🙂 Ale ten finałowy chłopiec w ramionach Ulany jest na pewno w duchu mojego ukochanego twórcy… W dodatku może być też jedną z ocalających odpowiedzi… pa pa m
Czy ktoś z Państwa miał już okazję przesłuchać nową płytę Igora Levita? Uważam, że świetna, a Geistervariationen to już mistrzostwo świata!
Dla informacji: w dniu wczorajszym, po spektaklu „La Périchole” Offenbacha w Grand Théâtre de Bordeaux, mer miasta, Alain Juppé, wręczył Markowi Minkowskiemu insygnia Legii Honorowej.
Wielka szkoda, że M.M. na dobre przestał nas odwiedzać, chociaż powody zapewne ma… Ostatnio widziałem go w TWON bodaj w premierze „Halki” („nowocześnie” wyreżyserowanej) – a zdecydowanie wolałbym i w czym innym (Rameau? Gluck? Offenbach?), i mniej modernie. Nie wiem, czy się doczekamy 🙁
„[W] pewnym wieku największym odkryciem jest to, że nie mogę tracić czasu na robienie rzeczy, które nie są tego warte”.
Skądinąd słuszne, ale po pierwsze mam wrażenie, że gdzieś już to wcześniej czytałem (albo nawet słyszałem), a po drugie do powyższej kategorii zaliczam także oglądanie filmów samego Paola Sorrentino. Nie dość, że długie jak dzień bez jedzenia, to na dodatek pretensjonalne i epigońskie. Tak, wiem, że w GW (i nie tylko) piali z zachwytu…
O „Manru” się wszakże nie wypowiem, bo swój pierwszy i ostatni raz miałem w Romie dobre trzydzieści lat temu. Nie żeby mi się wtedy całkiem nie podobało, lecz jednak chwatit 🙂
@ścichapęk
Wiele dałoby się na ten temat powiedzieć. MM jeździ po świecie z różnymi rzeczami. W tym sezonie, od listopada do kwietnia, osiem dat, od Madrytu po Moskwę – program Rameau („Symphonie imaginaire”), „Don Juan” Glucka, „Szkocka” Mendelssohna. 24 sierpnia 2019 planowana jest za to w Warszawie… koncertowa „Halka”.
To w tym roku 24 sierpnia była w Warszawie koncertowa Halka. Z Fabio Biondim.
Pod koniec przyjazdów tutaj Marca M. mieliśmy szczęście słuchać go jeszcze – w Studiu Lutosławskiego – w symfoniach Beecia (z SV). Rewelacyjne to były kreacje; choć o nagraniach tego kompozytora z M.M. wciąż jakoś nie słychać, czego również możemy tylko żałować.
„Halka” jest zapowiedziana w programie Les Musiciens du Louvre na dokładnie tę datę w roku przyszłym, a z posiadanych przeze mnie wiadomości wynika, że będzie tym razem grana po polsku, z polską obsadą.
http://www.mdlg.net/La-Saison/halka/
Na razie Beethoven jeszcze czeka – w robocie jest chyba Mendelssohn, którego MM także grał z SV, i to znakomicie.
Z przyjemnością mogę tę znakomitość mendelssohnowskich wykonań z SV potwierdzić.
Dziękuję za dobre wiadomości.
Przypominam zainteresowanym, że dzisiaj rozpoczęła się sprzedaż biletów na Festiwal Krzysztofa Pendereckiego
A to śmiesznie, że akurat w rocznicę się złożyło to wykonanie Halki.