NOSPR z przyszłym szefem
Wczorajszy koncert był nie tylko zakończeniem Festiwalu Krzysztofa Pendereckiego, ale zarazem inauguracją nowego festiwalu Eufonie, organizowanego przez Narodowe Centrum Kultury. Dziś odbył się jego koncert drugi.
Eufonia to tyle co piękne brzmienie. Czy będą tylko piękne brzmienia, to się zobaczy. Właściwym tematem tego festiwalu jest muzyka naszego regionu szeroko pojętego, bo obejmującego Europę Środkową, Wschodnią i Skandynawię. Inaczej niż dawna Aksamitna Kurtyna, wymyślona niegdyś przez Andrzeja Chłopeckiego jako połączenie pojęć aksamitna rewolucja i żelazna kurtyna, która odbyła się tylko raz we Lwowie i w Krakowie i zawierała wyłącznie dzieła współczesne, na Eufoniach pojawiać się ma twórczość z różnych epok. Dzisiejszy program miał podtytuł U progu niepodległości, dotyczył więc początków XX w., z wyjątkiem wykonanego na koniec Koncertu na orkiestrę Bartóka z 1941 r.
NOSPR poprowadził Lawrence Foster, który od następnego sezonu zostanie szefem artystycznym tej orkiestry, ale już teraz coraz częściej się przed nią pojawia (ostatni raz we środę). Zespół, jak widać, bardzo się z tego cieszy i już go ogromnie polubił. Świadczą o tym reakcje: na koniec koncertu głośne tupanie. Dyrygent z kolei wywoływał poszczególne instrumenty i grupy – co zresztą naturalne po utworze Bartóka, który wymaga dużej sprawności (i został bezsprzecznie zagrany najlepiej). W ogóle robił wrażenie dobrego, wspierającego taty: solistkę niemal zmusił, by zabisowała, a w drugiej części między utworami nie zszedł ze sceny, jedynie z podium, i towarzyszył strojeniu instrumentów.
Na początek konik dyrygenta: Foster jest Amerykaninem, którego rodzina przybyła tam z Rumunii, więc rumuńska muzyka jest mu szczególnie bliska. A więc Enescu – Rapsodia rumuńska op. 11 nr 2, z tych dwóch z opusu spokojniejsza, liryczna. Zagrana ciepło i miękko. Rozczarowaniem jednak, przynajmniej dla mnie, był I Koncert skrzypcowy Szymanowskiego, a to głównie z powodu solistki Akiko Suwanai (grała już kiedyś w Warszawie na Festiwalu Beethovenowskim). To bardzo sprawna skrzypaczka, ma też wspaniały instrument – stradivariusa (o imieniu Delfin, grał na nim niegdyś Jascha Heifetz), który ma piękny, pełny dźwięk. No i właśnie był zbyt pełny, zbyt intensywny, konkretny; nie było baśniowości, poezji, która w tym utworze jest niezbędna. Miałam wrażenie, że artystka nie do końca utwór rozumie. Podobnie zresztą w przypadku wykonanej na bis pierwszej części II Sonaty „Obsession” Eugena Ysaÿe’a – odegranej jak etiuda i nic więcej. Szkoda.
Nie zachwyciłam się też specjalnie Finlandią Sibeliusa, trochę była przyciężka jak na mój gust. Ale Bartók był znakomity – rzeczywiście wszystkie grupy świetnie się spisały. Ujmujący był też brak epatowania tempem czy dynamiką. np. część pierwsza nie była, jak to się nierzadko zdarza, zapędzona. Publiczność niestety parę razy zaklaskała między częściami, ale dyrygent odwrócił się dobrotliwie i powiedział: my to lubimy (o ile zrozumiałam, siedziałam tym razem na balkonie).
Teraz na dwa dni znikam z festiwalu: jutro z powodu wyjazdu (z którego napiszę), pojutrze – uroczystości rodzinnej. Potem wracam.