Powrót na Łańcuch
Szkoda, że na tak świetnym koncercie (nie pamiętam nieświetnego koncertu AUKSO) było niezbyt wiele ludzi – cóż, środek tygodnia. Ale warto było przyjść.
Lutosławski na początek, w środku i na koniec, a między tymi utworami znów Grażyna Bacewicz, a także Bolesław Szabelski. Pensieri notturni na zespół kameralny to utwór z 1961 r., czyli z okresu sonorystycznego – jeden z najciekawszych z tego czasu, pełen znakomitych pomysłów barwowych, zwiewny i nokturnowy. Natomiast powstały trzy lata później Koncert na flet i orkiestrę Szabelskiego, choć też jest wielobarwny (solista, w tym wypadku Łukasz Długosz, używa aż czterech instrumentów, od altowego po piccolo), jest przede wszystkim dodekafoniczny – niestety ta muzyka dość się zestarzała, ale od czasu do czasu dobrze i jej posłuchać, zwłaszcza w tak znakomitym wykonaniu.
Teraz o dziełach bohatera festiwalu. Na początek to najpóźniejsze, mały wirtuozowski fajerwerk. Krótkie, zwarte Przeźrocza (1988) są oparte na zasadzie „przewijania” różnych dźwiękowych obrazków, symbolizowanego przez szybki biegnik grany na bębnach. Pierwszy raz zobaczyłam ten utwór w ten sposób wykonany: bez dyrygenta, a zamiast niego, z przodu sceny perkusista. No i rzeczywiście to wystarczy – same obrazki grane są bez dyrygenta, ad libitum.
Pięć pieśni do słów Kazimiery Iłłakowiczówny na głos i zespół – to utwór z okresu przejściowego (1958), już po neoklasycyzmie, a jeszcze przed stylem indywidualnym wypracowanym przez kompozytora. Tu jako solistka wystąpiła młoda mezzosopranistka Weronika Rabek, absolwentka warszawskiej uczelni w klasie Jadwigi Rappé. Ma głos o ładnej barwie i ekspresję, choć trochę jeszcze jest sztywna na scenie. Ale to zapewne szybko przejdzie – już jest na dalszych studiach w Hanowerze.
No i na koniec Gry weneckie, utwór przełomowy, od którego zaczyna się ten prawdziwy, dojrzały Lutosławski. Powstał w tym samym roku, co Pensieri notturni Bacewicz, ale jakże to są różne utwory. Cztery kontrastowe części, cztery zróżnicowane obrazy. Wykonanie – jedno z lepszych, jakie słyszałam, może solo fletowe było ciut za szybkie, bez pewnego namysłu, który by tam pasował. Ale w sumie efektowne zakończenie koncertu.
Pojutrze wielki finał Łańcucha XVI – Sinfonia Varsovia pod batutą Marka Janowskiego.
Komentarze
Zatem pod nieobecność PK, pozwolę sobie opisać, w miarę swoich możliwości, co nas dziś spotkało na koncercie rodzeństwa Anderszewskich w Poznaniu. A bylo to zaskakujące i wyjątkowe. Piszę nas, bo wśród publiczności byli Rodzice artystów, była redaktora Magdalena Łoś (bardzo ciekawy, wzbogacony wspomnieniami, wstęp do koncertu), była Aga.
W pierwszej części PA zagrał wraz z orkiestrą Filharmonii Poznańskiej I koncert fortepianowy C -dur Beethovena. Koncert tak ograny i przemyślany, nie. było tu niespodzianek, ale również nie było specjalnych powodôw do wzruszeń. To subiektywne, ja po prostu nie lubię, gdy PA dyryguje od fortepianu. Mam wówczas wrażenie trzymania dwóch srok za ogon, nieuchronnego rozproszenia. Dodatkowo fortepian ustawiony był tak, że artysta siedział przodem do orkiestry, a tyłem do publiczności. Fortepian miał zdjętą klapę. Dźwięk zatem był nico tępy, mało aksamitny i subtelne kolory i piana, z których słynie PA trochę szlag trrafił, mówiąc subtelniej, nie były słyszalne.
Natomiast, natomiast, natomiast, druga część była dla mnie prawdziwym objawieniem. Oczywiście Doroty Anderszewskiej, która po raz kolejny pokazała, jak świetną jest solistką. Jak wielki żal, że tak rzadko w tej roli występuje… Był to koncert skrzypcowy d-moll Schumanna (NB jak on się może Pk nie podobać…:-) Zagrany bardzo, młodzieńczo, ożywczo. Gra jednak nie nastawiona na efekt, ale wysmakowana, intelektualna.
I tu dochodzę do tego, co mnie najbardziej zaskoczyło i ujęło. Orkiestrą dyrygował znów… PA. I cóż to była za odmiana w stosunku do pierwszej części! Powiem tak, trzeba jeździć, póki czas „za” PA pianistą. To się niedługo skończy i będzie dyrygował. On i na tym polu ma wielki talent, tylko chyba po prostu nie jest wielozadaniowy. Życzę mu, choć byłam do tej pory tak sceptyczna, by mógł się realizować równeż jako dyrygent. Porwał tę trochę przyciężkawą orkiestrę. Wlał w nią zapał i radość. Porwał też siebie. Zupełnie, jakby odkrył w sobie nowe pokłady kreatywności, których przecież i do tej pory mu nie brakowało. Pani Dorota grała cały czas z subtelnym uśmiechem na ustach, przechodzącym w niektórych momentach w dyskretne rozbawienie, widząc z jaką pasją brat walczy o każdy dźwięk.
Było to wspaniałe. Publiczność trochę zbyt powściągliwa, jak na to, co dostaliśmy. Może po prostu onieśmielona.
To jednak NIE był koniec. Ponownie wyszła Magdalena Łoś, by zapowiedzieć wyjątkowy bis. Na pewno nie napiszę precyzyjnie merytorycznie, ale na tyle, na ile potrafię. Były to połączone tematy Schumanna na fortepian, skrzypce i orkiestrę. Było tak. Najpierw PA podszedł do fortepianu, stojącego z boku, i zagrał pierwszy temat z Geistervariationen, następnie ten sam temat zagrała w innej tonacj pani Dorota, juź z orkiestrą. PA w tym czasie wrócił do orkiestry i poprowadził rozwinięcie. Po skończeniu na sali zapanowała cisza, bo wzruszenie odbierało możliwość wyrażenia emocji. To już było, w moim przekonaniu, nie tylko wyjątków wykonanie, ale przede wszystkim jedność myślenia, wzajemna wrażliwość i empatia rodzeństwa Anderszewskich. Gdy grali ten ostatni utwór, nie byli Piotrem i Dorotą, byli absolutnie jednym.
Po koncercie, dzięki uprzejmoßci Rodziców, z którymi zaprzyjažniona jest Aga, mogłyśmy pogratuloać artystom.
Czasami po prostu tak jest, że tworzy się aura, która sprawia, że wszystko wokół się mieni.
@Frajde zadroszczę spotkania z Mistrzem. Ja byłam , czekałam i obeszłam się smakiem 😉