Wszystkie barwy Berlińczyków
Berlińscy filharmonicy jacy są, każdy słyszy. Ale Yannick Nézet-Séguin wydobył z nich, co tylko się dało – w NFM byliśmy świadkami naprawdę wielkiego wydarzenia.
Siedziałam na parterze w IX rzędzie, więc stosunkowo blisko. Natomiast jutro jadę na to samo do NOSPR, gdzie zapewne będę siedzieć na balkonie, więc będę podziwiać muzyków z większego dystansu. Porównanie będzie na pewno bardzo interesujące, ciekawi mnie, czy niektóre detale będą tak samo zauważalne, czy będę je odbierać inaczej, a może znajdę jeszcze coś nowego? Z tak żywymi interpretacjami wiele jest możliwe.
Wciąż stosunkowo młody dyrygent, od niedawna muzyczny szef Met, jest też rozrywany koncertowo, dwoi się i troi. Drobny, niższy chyba nawet od pana koncertmistrza Daniela Stabrawy, który też przecież wysoki nie jest, jest wulkanem energii. Dyryguje bez batuty, kreśli rękami znaki, nie tyle pokazuje, co rzeźbi muzykę. Z takimi instrumentalistami zresztą może sobie na to pozwolić. To jest fenomen, że tacy muzycy, wśród których są i wybitni soliści – w dzisiejszym składzie byli zarówno flecista Emmanuel Pahud i oboista Albrecht Mayer, jak klarnecista Andreas Ottensamer (wszyscy zresztą mieli przepiękne solówki) – potrafią razem sprawiać wrażenie jednego organizmu, jednego instrumentu.
Dzisiejszy koncert był (i jutrzejszy będzie) wyłącznie koncertem na orkiestrę, pokazem jej kunsztu. Pierwszą część wypełniło Morze Debussy’ego, które zostało wywiedzione niemal z nicości i doprowadzone do wspaniałego rozkołysania, morze o niezwykłych kolorach, to łagodne, to groźne, jak w burzowym finale. A przy tym wspaniale relaksujące, jak prawdziwa przyroda.
Zupełnie inny koloryt przyniosła V Symfonia Prokofiewa. Zwykło się powtarzać komentarz kompozytora, że jest ona pieśnią na cześć „człowieka jako istoty wolnej i szczęśliwej”. Sama odbierałam główny temat I części jako śpiewny i pogodny, drugą część jako scherzo pełne typowo prokofiewowskiego humoru z lekkim sarkazmem, a finał jako żywiołowo radosny. Tym razem – owszem, żywioł był, ale chwilami przerażający, groźny, pogodę zaś co raz zakłócała posępność (miałam nawet myśl o słońcu, ale w mrozie, padającym na mur kremlowski). Finał był wręcz jak parowóz dziejów, walec, który toczy się bez litości i refleksji, czy czegoś nie niszczy po drodze. Szokujący. Wydaje mi się, że tak wspaniałego wykonania tej symfonii jeszcze nie słyszałam.
Stojak był obowiązkowy, bisów nie było.
Komentarze
Po takiej recenzji w tym lepszym humorze jedziemy do Katowic!
Jedni do Katowic, inni do miasta macierzystego orkiestry:-) Ale tak wyjątkowego Prokofiewa, to bym posłuchała.
Tak się szczęśliwie złożyło, że miałem ostatnio możliwość wysłuchania w NFM koncertów dwóch światowej klasy orkiestr.
Zanim pokuszę się o porównanie, kilka słów o wczorajszym koncercie.
Otóż nie podzielam bezkrytycznego zachwytu Szanownej PK. Zachwyt i to bezdyskusyjny, wymykający się intelektualnej ocenie, wzbudziła we mnie tylko trzecia część symfonii Prokofiewa.
Już miałem nadzieję, że Berlińczycy po tylu latach pracy z Abbado i Rattlem zgubili swoją „niemieckość”. Pewnie troszkę jej zgubili, ale nadal, wg mnie, nie ma wątpliwości, że jest to orkiestra zza naszej zachodniej granicy. Ciężka, ogromna i pot z niej spływa (specjalnie przesadzam i karykaturyzuję cytując poetę z zupełnie innej bajki). Biorąc to pod uwagę wybór MORZA do wykonania na takim wyjeździe uważam za chybiony.
Inna rzecz z Prokofiewem. Tutaj stylistycznie wszystko się zgadzało. Nawet aż za bardzo: pierwsza część (a szczególnie jej końcowy fragment) to był dla mnie ciężki walec (historii??), potem scherzo zagrane b.dobrze, stylistycznie zgodnie z duchem całego koncertu, i wreszcie zjawiskowa część trzecia – dla mnie punkt kulminacyjny wczorajszego wieczoru.
I ważny szczegół: odniosłem wrażenie, że wczoraj ci wspaniali muzycy nie grali swobodnie, troszkę się męczyli. Wszystko wychodziło dobrze, ale wysiłek wkładany w pokonywanie zmęczenia(??) niweczył efekt końcowy. Krótko mówiąc – było dobrze, nawet momentami b.dobrze, ale mogło być jeszcze lepiej.
W kontekście tego co napisałem nie zdziwił mnie brak bisu. Ciekaw jestem czy bisowali w Hamburgu w niedzielę i czy będą bisować w Katowicach i Paryżu.
I wracając do punktu wyjścia: porównanie wrocławskich koncertów Londyńczyków i Berlińczyków wypada na korzyść tych pierwszych. Nic z takiej mojej subiektywnej oceny nie wynika poza wielką radością, że oto, w odstępie miesiąca, mogliśmy gościć w Polsce dwie znakomite orkiestry!
SERDECZNIE POZDRAWIAM
A ja wróciłem zachwycony, i to bardziej nawet Morzem (ale też i utwór – przynajmniej dla mnie – nieporównanie ważniejszy niż symfonia Prokofiewa).
I tak mnie naszło jeszcze na kanwie wspomnienia listopadowego występu innej wielkiej orkiestry w NFM (omawialiśmy go tutaj): to Yannick Nézet-Séguin powinien prowadzić Royal Concertgebouw! On mi stylem idealnie wręcz pasuje do amsterdamskich symfoników.
W moim przekonaniu był to koncert świetny. W „Morzu” zagrały wszystkie zróżnicowane barwy i kolory, a nie zaznaczylo się nadmierne szpanerstwo i popisowość. A symfonia Prokofiewa wciągnęła mnie całkowicie: co za pewność wykonania, jaka precyzja, ale i siła! Super, że przyjechali z ambitnym, ale mniej oklepanym repertuarem. To bezdyskusyjnie wciąż najlepsza orkiestra między Amsterdamem a Wiedniem. Znam ten zespół od lat, ciekawi mnie, co wykrzesze z niej teraz Pietrenko.
Fajny pomysł PK na porównanie koncertów we Wrocławiu i w Katowicach. Czekamy na relację.
Trudno porównywać, bo siedziałam zupełnie inaczej – nie, jak podejrzewałam, na balkonie, ale na antresoli z boku, nad sceną (choć w ostatnim rzędzie, ale był to przecież tylko piąty rząd). Trochę więc się czułam, jakbym siedziała w orkiestrze. I o ile wczoraj miałam syntetyczny obraz orkiestry i wykonywanych utworów, a przy tym tylko słyszałam, ale nie widziałam wspaniałych muzyków z tyłu, to tym razem miałam ich przed sobą jak na patelni i mogłam docenić każdego z nich, a więc słuchać bardziej analitycznie. W sumie cieszę się, że mogłam być i tu, i tu, bo gdybym któregoś z tych oglądów nie miała, byłoby mi czegoś żal.
Muzykom ponoć lepiej grało się w Katowicach, bo tam jest więcej przestrzeni dla dźwięku. W NFM przy forte czuli, że coś się kotłuje – choć my na sali nie. A tu można było docisnąć bez problemu.
A teraz jestem ciekawa wrażeń koleżeństwa 🙂
Nie ma na tym wyjeździe niestety Krzysztofa Polonka, więc nie było jak mu pogratulować wygranej w konkursie na stanowisko koncertmistrza. Przez dwa lata będziemy więc mieli u Berlińczyków dwóch polskich koncertmistrzów – potem Daniel Stabrawa idzie na emeryturę, ale polska ciągłość zostanie zachowana 🙂 Szkoda, że jeszcze tego nie było wiadomo, gdy był tu w Katowicach ze swoim triem na Dniach Wajnberga.
Sukces tym większy, że w konkursie brali udział dwaj zwycięzcy Konkursu im. Królowej Elżbiety w Brukseli.
Tak więc tylko tutaj – gratulacje.
Ja siedziałem tak, że w Morzu dosłownie pływałem (3 rzędy przed PK na tymże balkonie), nieprawdopodobna selektywność brzmienia, niewyobrażalna perfekcja drzewa, PAHUD!!!, więc to było patrzenie na morze nie z klifu, lub nawet zza relingu liniowca, ale z łódeczki, tratwy Meduzy, albo w ogóle z wody. Ale była to, przy takim bocznym usytuowaniu luksusowa anamorfoza. Na Prokofiewa przeskoczyłem więc do 12 rzędu na środku parteru, gdzie jakiś notabl nie przyszedł. I to było CAŁKOWICIE co innego. Inne proporcje, inne plany. Ale i tu, i tu fantastycznie.
Off topic. Wczoraj ogłoszono plany Met na następny sezon i do „naszej drużyny” dołączy Andrzej Filończyk jako Cecil w „Marii Stuardzie”, co będziemy mogli zobaczyć i usłyszeć, bo przedstawienie zmieści się w cyklu transmisji (podobnie jak „Manon” z Arturem Rucińskim). Z tego wynika, że Filończyk zaczyna w Nowym Jorku w wieku 25 lat, zupełnie jak Mariusz Kwiecień.
To jest wspaniała wiadomość (właśnie ją też dostałam).
Wracając do wczorajszego wydarzenia – muzycy NOSPR stawili się na koncert jak jeden mąż. Powtórzono mi rozmowę jednego z nich z kolegą z Berlińczyków.
– Czujemy się, jakby wspaniały rolls-royce do nas przyjechał.
– Nie, to wy macie rolls-royce’a, my przyjechaliśmy tylko się przejechać 🙂
Właściwie to mamy szczęście żyć w takich czasach, kiedy nie tylko mamy możliwość słuchania tak znakomicie grających orkiestr, (bo te grają wspaniale już od co najmniej kilkudziesięciu lat) ale jeszcze w takich warunkach!
Przed koncertem przesłuchiwałem nagranie V symfonii pod Karajanem. Wydaje mi się, że wczorajsza wersja była bardziej retoryczna, frazy poszczególne były dosłowniejsze, co tej muzyce służy.
„Morze” berlińczycy nagrali z Rattlem kilkanaście lat temu (II nagroda w trybunale dwójkowym) – ciężko mi powiedzieć w czym to najświeższe wykonanie było inne – oba są oszałamiające.
Pewnym wyzwaniem słuchając muzyków na tak wysokim poziomie jest uzmysłowienie sobie skali trudności wykonawczej danego dzieła, gdyż wszystko co słyszymy zdaje się być grane z dziecinną łatwością.
Kolega dzień wcześniej słuchał Images Debussy’ego z LSO i Rattlem w Wiedniu. Powiedział, że berlińczycy mają w porównaniu do londyńczyków większą paletę barw.
off topic 2.
Herbatkę podano!
W bardzo dobrym towarzystwie…..
http://www.anderszewski.net/whats-cooking.php
Jeszcze w temacie piątej Prokofiewa – to nie tylko kwestia retoryki, wersja Karajana w porównaniu do wczorajszej jest zwyczajnie BLADA!
Łabądku dzięki! Dobrze, że ktoś na tym świecie potrafi jeszcze gotować, choćby prawdziwą herbatę. Wiem, zaraz powiesz, że i więcej. Podziwiam. Fajny, bezpretensjonalny filmik.
I dobrze, że nie pomalowałam na taką zieleń kuchni miesiąc temu, bo wyszłoby, że papuguję:-) (choć też jest częściowo zielona i ma prawdziwe deski na podłodze).
Pozdrawiam gdzieś z okolic Poznania, tym razem nie wysiadam z pociągu i jadę dalej – do Berlina, na koncert tegoż Pana. Nie wybierasz się też czasem?:-)
Pianofilu na tratwie Meduzy chyba aż tak zniewalająco nie było, a raczej było w sensie dosłownym. Dopiero przy Twoim skojarzeniu, pomyślałam sobie, że to „Morze” grane, zwłaszcza nam, może mieć jeszcze pozamuzyczny wymiar…
Posłuchałam sobie kilku nagrań Prokofiewa, zastanawiając się, dzięki jakiemu chwytowi został uzyskany przez Nézet-Séguina ten „efekt Terminatora” w końcówce finału (i częściowo też w ostatnim odcinku scherza), i stwierdziłam, że najprawdopodobniej przez mocne akcenty na „raz” i na „trzy”…
Przynajmniej raz bylismy przed Wami!
YN-S slyszelismy zanim dotarl do Met i do Berlina! 😀
Montreal zawsze mial dobre orkiestry i bardzo dobrych muzykow!
PK, czy mogłabym napisać parę zdań (obiecuję, nie tak długo jak ostatnio) o nowym „Czarodziejskim Flecie” w Staatsoper? Poszłam spontanicznie, nie wiedziałam, czy zdążę, ale zależało mi, bo Tamina śpiewa…Pregardien. I tak się cieszę, że się udało.
Tamino-tenor, Pregardien-tenor, tym razem się chyba zgadza:-) Jednak zgodnie z tym, co napisałam parę dni temu, słowa o muzyce, ani śpiewakach. Dla mnie ta opera, to przede wszystkim scenografia i kostiumy. Mam niejasne przeczucie, że wizualnie PK też mogłaby się spodobać, dlatego chciałabym zachęcić. (choć moje odczucia są zupełnie różne od berlińskich recenzentów, wśród których najdelikatniejszy/a opisuje, że publiczność się podzieliła)
Świetnie, ale może pod aktualnym wpisem 🙂