Czy Halka była Ofelią?

Agnieszka Glińska opowiada w wywiadzie w programie Halki w wersji „wileńskiej”, którą zinscenizowała na scenie kameralnej Opery Narodowej, że Halka złączyła się jej w głowie z Ofelią. Dość łatwo łączyć dwie obłąkane kobiety, ale to są zupełnie różne od siebie przypadki.

Ten spektakl był debiutem reżyserki teatralnej w operze i widać, że go nie udźwignęła. Jest tam może parę pomysłów, ale w większości jest to pomieszanie z poplątaniem. W jej wersji Halka jest obłąkana już od samego początku, wszystko się dzieje w jej świecie wewnętrznym. To nawet miałoby sens, zwłaszcza że w wersji warszawskiej libretta Wolskiego już w drugiej scenie Janusz słysząc ją mówi: „Może znowu obłąkana”. Bo cóż, szaleństwem było już myśleć, że ona, prosta chłopka, będzie na zawsze żyła z paniczem.

Początek więc wyglądał nawet obiecująco: już na uwerturze pokazała się Halka w sukience o kroju nawiązującym do ludowego (ogólnie kostiumy są jednym z mocniejszych punktów spektaklu), rozglądająca się z ciekawością i badająca nieznane otoczenie – Ilona Krzywicka w tej roli, poza walorami głosowymi, jest po prostu „zwierzęciem scenicznym”, wierzymy jej w stu procentach. Po czym scena zaręczyn Zofii i Janusza odbywa się w czarnych strojach (pewnie chodziło o pokazanie, czym to jest dla Halki), a kilka postaci tanecznych zostaje z Halką i obrazuje stan jej emocji (wszyscy w czarnych sukniach, także mężczyźni – co za straszny dżender), pod koniec aktu wręcz naśladując zachowania pacjentów domu dla obłąkanych. To coraz bardziej zaciemnia akcję sceniczną. Nie będę więc opisywać dalszych scen łącznie z dziwnymi pomysłami scenograficznymi (całość jest grana jednym ciągiem i trwa półtorej godziny), bo ciekawsza jest sama zawartość tej wersji.

Pierwszy współcześnie wystawił ją Stefan Sutkowski w Warszawskiej Operze Kameralnej, w reżyserii Kazimierza Dejmka (w maju ją przypomniano). Pamiętam, jak mówił, że to dramat muzyczny jak u Wagnera. To fakt, że akcja toczy się tu bardziej wartko, nie ma wielu fragmentów, do których jesteśmy przywiązani, jak mazur, tańce góralskie, Gdybym rannym słonkiem, Szumią jodły czy aria Janusza. Ojcem Zofii jest Cześnik, zamiast Dziemby jest Szambelan, Jontek jest barytonem. Ale jeszcze bardziej uderzające są różnice w libretcie. Janusz w wersji pierwotnej był prawdziwym draniem – dopiero w późniejszej wersji autorzy przydali mu trochę ludzkich uczuć. Ale tu w recytatywie (po którym nie ma arii) śpiewa wręcz: „Czego ta dziewka tutaj przybywa, by mącić spokojność moją? Lecz o biednej chłopki rozpacze, o łzy, o jęki, czyż ja stoję?”. Za to, kiedy już się spotkają, powtarza cynicznie słowo „kocham” (w warszawskiej wersji sprytnie je omija). Gdy po scenie z Jontkiem Halka zaczyna być świadoma prawdy i wdziera się na uroczystość, to on również każe ją wypędzić (w wersji warszawskiej robią to inni, scena ta jest zresztą bardziej rozbudowana). W finale w wersji warszawskiej biegnie do tonącej Halki, w pierwotnej wersji ani mu to w głowie. (Reżyserka za to każe zemdleć Zofii…)

Z tego spektaklu zapamiętam przede wszystkim rolę Halki, o której już wspomniałam. Reszta solistów jest wyrównana – poza paroma „starymi wyjadaczami” (świetny Dariusz Machej w roli Marszałka) młodzi śpiewacy, związani obecnie lub w przeszłości z Akademią Operową. Obie główne postacie męskie są wyraziste – Łukasz Klimczak jako Janusz i Kamil Zdebel jako Jontek, Katarzyna Szymkowiak jest łagodną i współczującą Zofią. Ważną rolę spełnia chór, a tancerze-performerzy są wszechobecni. Nie można do nich mieć pretensji, spełniają rolę, jaką im zlecono, jednak bez nich być może spektakl byłby bardziej przejrzysty.