Kurpiński i jego Europa
Pierwszy koncert 15. Festiwalu Chopin i Jego Europa w Bazylice św. Krzyża w wykonaniu znakomitego Collegium 1704 połączył dzieła powstałe w zbliżonym czasie i podobnie oscylujące między klasycyzmem i romantyzmem.
Oba utwory są okolicznościowe. Requiem Luigiego Cherubiniego powstało w 1817 r., by – na zamówienie rodziny królewskiej – uczcić z opóźnieniem śmierć Ludwika XVI. Te Deum Karola Kurpińskiego zostało wykonane po raz pierwszy w 1829 r. w związku z uroczystościami koronacyjnymi cara Mikołaja I na króla Polski. Konteksty więc zupełnie inne, nastawienie kompozytorów zapewne też. Requiem można postrzegać jako refleksję nad strasznym i burzliwym czasem, który właśnie odszedł w przeszłość – przewaliła się rewolucja i epoka napoleońska. Cherubini był przybyszem z zewnątrz, ale wrósł we Francję, która stała się jego drugą ojczyzną, i jako kompozytor już francuski był dyrektorem Konserwatorium Paryskiego, bardzo cenionym nie tylko we Francji, ale w Europie, m.in. przez Beethovena. Kurpiński był u siebie, ale w zniewolonym kraju, a że doszedł (zasłużenie) ważnych stanowisk muzycznych w Warszawie z dyrekcją opery na czele, musiał siłą rzeczy być na swój sposób kolaborantem, a Te Deum jest poniekąd tego wymuszonym wyrazem (choć efektu miło się słucha). Ale zaledwie w rok później stworzył kilku pieśni powstańczych (w tym Warszawiankę) i w efekcie popadł w niełaskę. Takie to były czasy.
Requiem c-moll Cherubiniego było i wciąż jest cenione, we Francji jest grywane przy ważnych okazjach. Rzeczywiście wnosi skupienie i refleksję, a zarazem patos, choć kiedy się go słucha, uderza niewielkie wyrafinowanie harmoniczne. Trochę dziwi, czemu to dzieło specjalnie cenił Beethoven (który bywał bardziej w tej dziedzinie odważny, ale też ma w twórczości momenty dość miałkie). Cherubini gra czymś innym – nastrojem, emocjami. Václav Luks, który łączy wielki temperament z wielką dyscypliną, znakomicie odtworzył ten muzyczny teatr z zupełnie niezwykłymi efektami na początku Dies irae. Trzeba też podkreślić świetną jakość chóru.
Te Deum Kurpińskiego robi wrażenie pewnego recyklingu (?) – między uroczyste części chóralne wstawiona jest istna aria koloraturowa (zaśpiewała ją sopranistka słowacka Simona Houda-Šaturová) z równie skomplikowaną partią solowych skrzypiec. A na koniec jeszcze brawurowa fuga. Całość więc trochę od Sasa do Lasa i nie wykluczone, że coś z tego mogło zostać wyrwane z innego dzieła. Ale muzyka Kurpińskiego jak zawsze ujmuje melodyjnością i wdziękiem. I znów szczególnie trzeba pochwalić chór, z którego tym razem wyłoniła się ósemka świetnych solistów.
Z czeskimi muzykami spotkamy się jeszcze na czwartkowym wykonaniu Krakowiaków i Górali. Album już wyszedł.
Komentarze
Oda utwory zostały skomponowane jako oprawa spektaklów władzy – bardzo, ale to bardzo dzisiaj na czasie, choć nie podejrzewałbym organizatorów o taką aż przewrotność. Cherubini był, tak jak jego kolega „po pędzlu” David – doskonałym profesjonalista-koniunkturalistą, a wiec tym typem twórcy, który każda władza uwielbia, bo zawsze dostarcza dokładnie tego, czego sobie owa władza życzy, nie przejmując się żadnymi subtelnościami. Ma być wzniośle i i na temat. Do tego typ raczej niesympatyczny, niedawno czytałem pierwszy tom pełnej wersji autobiografii Berlioza, gdzie niezbyt pochlebnie został odmalowany. W każdym razie owo Requiem, to klasyczny przykład krokodylich łez – przecież Luigi oddał cały talent Rewolucji. W końcówce ancien régime’u brylował po dworach, pisał msze i głupiutkie opery, a zaraz po zburzeniu Bastylii pojawiła się „Lodoiska” o „demokratycznych”, antyarystokratycznych elementach (demoniczny baron Dourinski) – co zresztą, jak wiemy, zainspirowało Beethovena przy pisaniu „Fidelia”. Tytułowa bohaterka jest wręcz uznawana za wczesną inkarnacje Marianny, a finałowa scena odpowiednikiem wzięcia Bastylii. Potem Luigi pisze utwory takie jak: „Chant républicain du 10 août”, „Ode sur le 18 fructidor”, „Hymne pour la fête de la jeunesse”, „Hymne pour la fête de la reconnaissance”, „L’hymne du Pantheon”, „Le salpétre républicain” – itd., itp. Potem nastaje Napoleon, więc komponuje – oprócz oper, siedem mszy, ale – jak wiemy – Napoleon niezbyt go lubił. Niemniej, to co napisał w omówieniu G. Michalski – że Cherubini „przetrwał bez rozgłosu okres napoleoński” to pewna przesada, w końcu „Faniska” sukces odniosła. Jednak pełny sukces i apogeum wpływów – to już po restauracji, gdy trzęsie całym muzycznym Paryżem. Kurpiński podobnie – był specjalistą, więc pisał to, co w danym momencie pisać trzeba było – i dla uczczenia Napoleona, i dla carów (Polonez „Witaj Królu” na powitanie Aleksandra I) i dla patriotycznych celów podczas powstania, i dla ceremonii masońskich.
Requiem c-moll to moje tzw. ulubione dzieło – miałem w dzięcięctwie płytę winylową Miełodii, gdzie dyrygował Rożdiestwienski. Drugim nagraniem, jakie pozyskałem, też wcześnie – to była wersja Toscaniniego i prawdę powiedziawszy, zanim usłyszałem wersję Speringa nagraną na instrumentach dawnych, to silnie mi ugruntował wzorzec bardziej symfoniczny, masywny, monumentalny (potem jeszcze był Mutii, Flor), choć dziś chyba najbardziej lubię wersję Friedera Berniusa. Dlatego – mimo iż wczorajsze wykonanie było bardzo piękne – zdecydowanie, zwłaszcza w tym akustycznie nieciekawym wnętrzu – wolałbym nieco większy chór, ten kameralny skład niekoniecznie się sprawdził. Gdyby to było Studio Lutosławskiego, wówczas byłoby zapewne lepiej.
Ja mam w tym utworze pewne „swoje miejsce”, na które zawsze czekam – początek Dies Irrae z uderzeniem w tam-tam. Jest to niezwykły, elektryzujący efekt. Został jednak dokładnie „zmałpowany” od Kozłowskiego, z jego Requiem napisanego dla Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1798 roku. Posłuchajcie sobie Państwo od ok. 6 minuty:
https://www.youtube.com/watch?v=Ik8ktuRwIRo&t=1493s
Czy Cherubini znał ten utwór? Zapewne tak. I znowu tego wspaniałego Requiem Kozłowskiego nie wykonano. A przecież w ramach Roku Moniuszkowskiego byłoby to znacznie bardziej stosowne, niż Cherubini. Kozłowski urodził się w końcu, tak jak Moniuszko, na terenie obecnej Białorusi, obaj na wschód od Mińska. No i naprawdę warto wreszcie pokazać u na sto dzieło w pełnej krasie i nagrać. Może w przyszłym roku?
A co do Kurpińskiego, to dziełko rzeczywiście miałkie, choć z kilkoma ładnymi momentami, znałem je z płyty Polskiego Radio (z Czepielem), teraz zabrzmiało bardziej stylowo i chyba mi starczy do końca życia.
Aha, jeszcze taka drobnostka. Jednak organizowanie niebiletowanych koncertów w kościołach, to coś, co niezbyt lubię. Przybyłem ponad 1,5 godziny wcześniej, bo wiadomo, że jako tako słychać tylko do pierwszych filarów – w zasadzie cały korpus nawowy, nie mówiąc o nawach bocznych, to jest zawracanie głowy. Oczywiście zarezerwowane dla oficjeli pierwsze rzędy ławek, tam gdzie siedzą najczcigodniejsi z czcigodnych, to też przesada – bo ma się solistkę za plecami i pierwsze, albo drugie skrzypce na pozycji dania w restauracji, czyli pod nosem, to też chyba trochę nie za bardzo… W każdym razie, by siedzieć tam, gdzie lubię, musiałem uczestniczyć w mszy a potem czekać – obsiadły tę strefę już podczas nabożeństwa pobożne panie, które zostały na koncercie, zapewne nie z miłości do muzyki, ale dlatego, że za dramo i z ciekawości (to wnioskuje z tego, iż potem widać było, jak strasznie się nudzą). Kiedy przyszedł ścichapęk, dla którego trzymałem miejscówkę, to zaczęliśmy cicho rozmawiać, na tematy całkiem neutralne, głównie o Festiwalu. I dwie dewotki przed nami (jedna już po mszy i w czasie, kiedy schodziła się publiczność jeszcze odmawiała różaniec) nieustannie zwracały nam uwagę, że rozmawiamy. A rozmawialiśmy raczej p niż mp i było to w czasie, gdy rozmawiali wszyscy, perkusista stroił kotły, panowie od kamer sobie ustawiali światła i też się komunikowali. Jedna stwierdziła, że „jest to przecież świątynia w kulcie”. Ja na to, że Najświętszy Sakrament został wyprowadzony z tabernakulum i jest to koncert, a w kościołach czasem się robi różne rzeczy, np. sprząta lub wykonuje prace dekoracyjne albo konserwatorskie i jakoś boski Majestat na tym nie doznaje uszczerbku, więc niech może nie miesza porządków. Jak chce się modlić, to ma jeszcze w Warszawie ponad sto innych kościołów, w tym ze 20 w promieniu 1,5 km. Ponieważ jednak pani chciała być jednak świętsza od samego papieża i ewidentnie już wchodziła w buty heroicznej męczennicy za wiarę, wysunąłem kły jadowe i tak, zeby NA PEWNO usłyszała powiedziałem do ścichapęka:
– Zobacz – w Domu Pańskim będą grali Czesi. Statystycznie rzecz biorąc to w 80% ateiści, więc kilkudziesięciu ateistów, stojąc tyłem do ołtarza będzie śpiewało utwór Kurpińskiego, napisany na cześć prawosławnego cara Rosji, a w dodatku, jak wiemy Kurpiński był zdeklarowanym masonem i pisał też utwory dla masońskich obrządków. Nie uważasz, że to straszny grzech uczestniczyć w czymś takim w wigilię święta Wniebowzięcia?
Baby do końca siedziały jak trusie 🙂
Piękne 🙂
To Dies irae z Kozłowskiego rzeczywiście identico 😆 To faktycznie świetny kawałek i warto byłoby go wykonać. Czy Cherubini to znał? Brzmi, jakby znał, ale ciekawe skąd.
Za Cherubinim raczej niespecjalnie przepadam, kiedyś tu sobie swawoliliśmy wokół Lodoiski, gdy została wykonana na Festiwalu Beethovenowskim 🙂 Mnie się chór wczorajszy bardzo podobał, czemu zresztą dałam wyraz powyżej, i zupełnie mi w tej formie wystarczy.
Nie mam szczególnych nagraniowych obciążeń i zafiksowań, 🙂 gdy idzie o to Requiem – dysponuję bowiem tylko wersją Speringa (choć w dyskografii widzę również inne godne nazwiska nurtu HIP: Niqueta, Fasolisa czy Pearlmana). Ale zespół Luksa polubiłem tak bardzo, nb. w dużej mierze za sprawą występów na Chopiejach, że właściwie nic (może z wyjątkiem rzeczonej świętoszkowatości jednej ze słuchaczek – przykład idzie pewnie z samiuśkiej GÓRY, nie tylko tej JASNEJ 😉 ) mi wczoraj nie przeszkadzało – ani owa składankowość, bizarność dzieła Kurpińskiego, ani 20-osobowy chór – w końcu grunt to jakość… No i miejsce miałem naprawdę wyśmienite – pianofil bywa nieoceniony także pod tym względem!
Mam nadzieję, że Collegium 1704 będzie tu dalej przyjeżdżać – z Zelenką i nie tylko… Może nawet z Kozłowskim?
Osobny temat to fachowcy w służbie władzy. No cóż, sorry, taką mieliśmy historię, że gdzie się nie obrócisz, tam takich napotkasz i trzeba było mieć geniusz i szczęście Chopina, by móc od tego całkowicie uciec, pominąwszy dziecięce występy u Wielkiego Księcia Konstantego… Zawsze myślę o tym, jak to oceniać. Rzadko się zdarza, ale jednak się zdarza, że efekty takiej współpracy są dobrej jakości. Postawa jednak budzi pewien niesmak. Całkiem jak dziś.
Nawiasem mówiąc, dobrze, że o dotacji 700 tys. zł na rzucających kamieniami i butelkami z moczem, poczynionej przez imć pana ministra Glińskiego, dowiedziałam się dopiero we wtorek pod wieczór. Gdybym wiedziała wcześniej, to chyba nie wytrzymałabym na tej konferencji i byłaby heca. Żeby było śmieszniej, wysyłając zapowiedź nie powiadomiono nas, że ta osoba będzie…
„Ta osoba” ostatnio raczyła nawet butnie oświadczyć, że nikt nie zrobił tak PiS-owskiego filmu jak Pawlikowski, bo w niebywały sposób rozpropagował nim polski folklor.
Cóż, Zimna wojna jest zaiste wspaniała i godna wszelkich nagród (wciąż do niej wracam), więc dlaczegóż by się i tu nie podpiąć? Konia kują…
W Zimnej wojnie za wspaniałą uważam tylko stronę muzyczną – Pawlikowski ma deficyty, które w kolejnych jego filmach widzę. Powierzchowne to i pociapane montażowo, nie wszystkie elementy do złapania przez wszystkich (byli np. tacy, którzy nie zauważyli, co tak naprawdę się dzieje w finale!). Inna sprawa, że „ta osoba” chyba w ogóle nie widziała tego filmu, skoro mogła powiedzieć coś takiego. Odnoszę zresztą wrażenie, że on w ogóle coraz gorzej kontaktuje ze światem.
Naprawdę nie złapały? Nie wierzę!
No to przynajmniej raz się istotnie różnimy 😉 – choć i tutaj przecie nie w całej rozciągłości…
Pewne deficyty P.P. widziałem, owszem, ale w Idzie (co jej zresztą najwyraźniej nie zaszkodziło).
Deficyty „tej osoby” widzę natomiast prawie wszędzie, niestety.
…nie złapali?
Naprawdę. Też byłam zdziwiona 🙂
@pianofil
Requiem Kozłowskiego – owszem, warto przypomnieć. Było w repertuarze WOK jeszcze za dyrekcji śp. S.Sutkowskiego, ostatnio powtórzone na Zamku Królewskim w 215 rocznicę prawykonania, z wykładem wprowadzającym (do przeczytania w sieci). Nagrania chyba nie ma.
Było Requiem Kozłowskiego grane, ale to ostatnie wykonanie na Zamku bez orkiestry. Grała to też Capella Cracoviensis. A ja chciałbym usłyszeć w wykonaniu na poziomie Luksa, Berniusa, Herreweghe, Biondiego – bo ta muzyka na to zdecydowanie zasługuje. A są w dodatku 2 wersje, bo Kozłowski przerobił to pod koniec życia na pogrzeb symboliczny Aleksandra I w Warszawie. Więc tym bardziej zaprzepaszczono wvzoraj szanse – mógł być wykonany utwór, którym w stolicy Królestwa Polskiego w archikatedrze Sw. Janów żegnano króla polskiego i cata rosyjskiego Aleksandra I i utwór, którym wkrótce w tym samym miejscu niejako witano jego następcę Mikołaja I.
A Requiem Kozłowskiego wydano drukiem w Lipsku w 1806 r. więc Cherubini po prostu niemal na pewno miał partyturę i sobie ukradł to i owo. To moje odkrycie i napiszę o tym chyba artykuł, niniejszym opluwam temat 🙂
No nie całkiem odkrycie, dokładnie to samo napisał na tubie internauta pod tym rosyjskim wykonaniem 3 lata temu 😛
A ja w recenzji płyty Miełodii na łamach „Myuzyki21” bodaj w 2009 roku 🙂
W tej sytuacji muszę bronić swego honoru 😉 Oto co napisałem o tym Requeim, dokładnie 4 listopada 2010 roku to było, a pisane w Sztokholmie, gdzie tę płytę kupiłem za ciężkie korony 🙂 Ukazało się pewno w którymś z numerów an początku 2011 roku.
Józef Kozłowski (1757-1831)
Requiem es-moll (1798)
Galina Simkina, sopran
Lidia Czernych, sopran
Walentina Panina, mezzosopran
Konstantin Lisowski, tenor
Władimir Motorin, bas
State Moscow Choir, Moscow Choir of Teachers
USSR Ministry of Culture Symphony Orchestra
Władimir Jesipow, dyrygent
Melodya MEL CD 10 01744 n. 1988, w. 2010 ADD, 79’27”
***** (muzyka)/ *** (wykonanie)/ ** (dźwięk)
W kwietniu 2010 r. w St. Petersburgu wykonano Requiem Józefa Kozłowskiego i niemal natychmiast w Internecie pojawiły się pirackie nagrania „chwycone” z widowni – mimo fatalnej jakości słuchałem ich z wielkim zainteresowaniem. Jednocześnie na rosyjskich forach poświęconych muzyce klasycznej wspominano przy tej okazji o legendarnej „oficjalnej” rejestracji ponoć dokonanej w Moskwie w latach 1980-tych. A tymczasem nie minęło parę miesięcy i Miełodia opublikowało płycie CD owe pierwsze bodaj od dziewiętnastego stulecia wykonie dzieła!
Wprawdzie na okładce Kozłowski występuje jako „Osip”, jednak Rosjanie uważają go za kompozytora własnego, choćby ze względu na fakt skomponowania ich pierwszego hymnu narodowego – poloneza Grom pobiedy. Białorusini z kolei próbują uczynić zeń twórcę białoruskiego, bo urodził się na terenie ich obecnego kraju, w Kozłowiczach k. Propojska. Ale dla nas ważne jest, iż w Polsce przeżył pierwsze 30 lat, że jako chłopiec śpiewał w chórze warszawskiej kolegiaty Św. Jana, i że w 1775 r. zatrudniony został na dworze księcia Andrzeja Ogińskiego jako nauczyciel muzyki jego syna – Michała Kleofasa, późniejszego kompozytora słynnych polonezów. Następnie wziął udział w wojnie tureckiej, w 1786 r. wyjechał do Rosji, wstąpił do armii i pełnił funkcję adiutanta księcia Dołgorukiego. Jako protegowany księcia Potiomkina przeniósł się do Petersburga, gdzie w 1787 r. został mianowany dyrektorem orkiestr cesarskich, a następnie generalnym dyrektorem teatrów – funkcje tę piastował aż do 1821 r., w 1822 ciężko chory zwolnił się z obowiązków i przyjechał do Polski, jednak po dwóch latach wrócił do Petersburga, gdzie zmarł. Jest autorem licznych pieśni i romansów (do słów francuskich, włoskich i rosyjskich), utworów instrumentalnych (zwłaszcza kilkuset popularnych polonezów), oper (m. in. Wzięcie Izmaiłu z 1795 r.) – część drobniejszych dzieł wokalnych i instrumentalnych nagrano na kilku płytach. Requiem zostało skomponowane na uroczystości żałobne za króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w kościele Św. Katarzyny w Petersburgu (1798), a – co ciekawe – niemal trzy dekady później zaadaptowane dla odprawienie egzekwii za cara Aleksandra I w Warszawie (1826).
Obszerne, trwające prawie 80 minut dzieło jest niewątpliwie wybitne. Jak na czas swojego powstania zaskakuje rozmachem, inwencją melodyczną, świeżością instrumentacyjną, a już sama tonacja (es-moll) wydaje się dosyć ekstrawagancka. Pod względem stylistycznym utwór reprezentuje dojrzały klasycyzm, jednak nie w wydaniu wiedeńskim (choć Requiem i inne dzieło Mozarta niewątpliwie były Kozłowskiemu znane), ale w odniesieniu do żywiołu włoskiej i francuskiej opery, spod znaku Cherubiniego, Grértry, a także chyba i Glucka. Pewnym wzorcem mogło być też bardzo popularne (choć chyba wyraźnie słabsze!) Requiem Gosseca. Bardzo silne skojarzenia mamy – słuchając tej muzyki – z obiema mszami żałobnymi Cherubiniego, niekiedy podobieństwa są wręcz uderzające, jak np. użycie gongu na początku opracowania sekwencji Dies Irae. Tyle, że Requiem c-moll Cherubiniego upamiętniające innego współczesnego naszemu królowi Stasiowi monarchę, Ludwika XVI – powstało dopiero w 1816 r., a wiec 18 lat po dziele Kozłowskiego! Jestem niemal pewny, że Cherubini musiał znać dzieło Polaka, i że potraktował je jako znakomity wzorzec „królewskiej” mszy żałobnej. Niesamowity efekt zastosowany został także w Confutatis maledictis, gdzie basowa aria, może na wzór Deh placatevi con me z gluckowskiego Orfeusza i Erydyki, przerywana jest dramatycznymi „okrzykami” chóru. Zresztą partia chóru potraktowana została znakomicie – chyba jednak „kłania się” tu tradycja rosyjska, choćby i przepracowana przez działających nad Newą Włochów jak np. Sarti. Soliści występują w osobnych ariach i ariosach lub w różnych ansamblach, dialogują także z solowo potraktowanymi instrumentami (śliczne solo wiolonczeli w Agnus Dei) i niemal zawsze z chórem. Utwór niekonwencjonalnie kończy efektowny, symfoniczny marsz żałobny (w typie „rewolucyjnych” marszy Gosseca) i motet Salve Regina.
Nie ma tu oczywiście miejsca na obszerniejsze analizy, ale wiele nie wspomnianych powyżej fragmentów jest także naprawdę zaskakujących, albo po prostu bardzo pięknych. Znakomite wyczucie proporcji między szlachetnym dramatem i poczuciem dostojnej harmonii czyni z tego dzieła wzorcowy przykład estetyki doby klasycyzmu.
Wykonanie jest świadectwem swego czasu – rosyjscy soliści śpiewają w swoistej dla swej tradycji operowej manierze, zbyt rozwibrowanymi głosami, chór i orkiestra brzmią nieco przyciężkawo. O, jakże chciałoby się usłyszeć to dzieło wykonane przez renomowanych artystów specjalizujących się w autentycznych wykonaniach muzyki dawnej! Do tego analogowe nagranie zostało podczas digitalizacji wyraźnie „przedobrzone” – ma się wrażenie sztucznego pogłosu, który zresztą jest nienaturalnie i przedwcześnie wyciszany na końcu każdej ścieżki. Są to jednak drobiazgi wobec możliwości zapoznania się z tym wybitnym dziełem, bodaj najlepszą mszą żałobną w naszej literaturze muzycznej przed Polskim Requiem Pendereckiego! Mam nadzieję, że wreszcie środowisko muzyczne nad Wisłą obudzi się i że już niebawem będziemy mogli u nas na żywo wysłuchać Requiem Kozłowskiego.
🙂
Ale to podobieństwo po prostu musi się narzucać każdemu, kto słyszy Kozłowskiego i zna Cherubiniego.
Czyli ja w Polsce pierwszy usłyszałem świadomie Kozłowskiego 🙂 znając zarazem Cherubiniego 🙂
Pani Kierowniczko, bede bronila Pianofila (choc zapewne tego nie potrzebuje) – fakt ze w tej rozmowie dopiero Pianofil zwrocil na to podobienstwo uwage, choc znajacych Kozlowskiego bylo zapewne na koncercie kilkoro… 🙂
Tu można posłuchać Józefa Kozłowskiego Requiem Es-moll op. 14
https://cameralmusic.pl/vid/jozef-kozlowski-requiem-es-moll-1534.html
Co do tegoż Requiem, słyszę, że starania o jego wykonanie trwają od kilku lat i wciąż stają na drodze jakieś przeszkody. Organizacyjnie to w ogóle nie jest łatwe, bo żeby wykonać taką najbardziej autentyczną wersję, trzeba byłoby znów zaprosić Rosyjską Orkiestrę Rogów.
Bez rogów, ale z orkiestrą, było wykonane parę lat temu w Starym Sączu:
http://ckis.stary.sacz.pl/jozef-kozlowski-requiem-es-moll-na-smierc-stanislawa-augusta-poniatowskiego-capella-cracoviensis/
I jeszcze tu:
http://diletto.pl/13-11-2018-jozef-kozlowski-requiem-aula-magna-palacu-branickich-godz-19-00/