Pierwszy Chopin na Chopiejach
Tak, w tym roku dopiero piątego dnia festiwalu Chopin i Jego Europa zabrzmiała muzyka patrona. I to dwukrotnie ten sam utwór, choć słuchając poszczególnych wykonań można by mieć pewne wątpliwości…
Koncert f-moll po południu w Studiu im. Lutosławskiego zagrał Kevin Kenner z Quatuor Mosaïques i kontrabasistą Grzegorzem Frankowskim – mieliśmy na tym festiwalu już w zeszłym roku w tym samym wykonaniu Koncert e-moll. Niestety, kwartet ten to już nie to, co kiedyś, zbyt często słyszało się po prostu fałsze, i to nie mówię o różnicach wynikających ze stroju nietemperowanego, tylko o nietrafieniach nut czy fraz. Ale Chopin i tak wypadł lepiej. Kenner grał na buchholtzu – z tym instrumentem mam taki sam kłopot jak z grafem, długo muszę się przyzwyczajać do tego dźwięku – który ma brzmienie tak delikatne, że jeśli gra się ciszej, można być niesłyszalnym, i tak właśnie było w tym wypadku – często zdarzały się po prostu niedogrania. Ale było subtelnie. Niestety gdy zaprezentował się wcześniej sam kwartet w Kwartecie F-dur op. 59 nr 1 Beethovena, usterek było więcej i uszy chwilami mi się skręcały, choć stylistycznie mogło to mieć urok. Szkoda.
Wieczorny Koncert f-moll za chorego Nelsona Freire zagrał Krzysztof Jabłoński. Po sobotnich doświadczeniach obawiałam się, że połączone orkiestry znów wystąpią w takiej masie i zamiast Chopina będzie przesuwanie szafy. Na szczęście skład do tego utworu był mniejszy, a i dyrygent, Tatsuya Shimono, był bardziej elastyczny od wczorajszego. Ale niestety solista grał bardzo masywnie, może z wyjątkiem części drugiej, gdzie potrafił chwilami być liryczny. Części skrajne jednak były po prostu zbyt głośne. Ale wielu ludziom się to podobało, były owacje i stojak i w efekcie trzy bisy, wyłącznie chopinowskie: Polonez As-dur, Nokturn cis-moll op. posth. i dość już histerycznie (i z potknięciami) zagrana na koniec Etiuda rewolucyjna. Tak słuchając tego wszystkiego myślałam, że wielu pianistów, głównie polskich, słuchamy niemal wyłącznie w Chopinie, a chciałoby się posłuchać, jak grają inną muzykę…
W koncercie wieczornym bardziej zaciekawiła mnie część pierwsza – może z wyjątkiem pierwszego punktu programu, czyli Bajki Moniuszki, która miała podobne mankamenty jak wczorajsza IX Symfonia: niby wszystko było na swoim miejscu, ale zbyt masywne. Dalej jednak był XX i XXI, który zabrzmiał o wiele ciekawiej: Procession for Peace Andrzeja Panufnika, czyli marszowy rozwój muzyczny typowych dla tego kompozytora harmonii, Tren Pendereckiego (wiadomo) i wreszcie dwuczęściowe Umi Daia Fujikury. Szkoda, że nie wspomniano w programie, że ten kompozytor w 1998 r. wygrał Międzynarodowy Konkurs Kompozytorski im. Kazimierza Serockiego mając zaledwie 21 lat, a więc będąc najmłodszym jego zwycięzcą w historii (zwycięski utwór: Children na sopran chłopięcy i orkiestrę symfoniczną). Dzieło wykonane tego wieczoru jest jednym z wywodzących się (było ich więcej) z napisanej cztery lata temu opery Solaris według Lema (wspomniałam o niej kiedyś w artykule na 10-lecie śmierci pisarza na temat dzieł muzycznych na kanwie jego książek – samych Solarisów naliczyłam pięć). Umi oznacza morze – a pamiętamy, że żywy, myślący, tajemniczy ocean jest jednym z bohaterów książki Lema. To rzeczywiście niezwykła, sugestywna idea, którą Fujikura próbował oddać w przewalających się masach dźwiękowych. Dość banalne temaciki, które się z nich wyłaniały, mogły być strzępami idei pojawiającymi się w tym oceanie. Słuchało się tego dobrze, w ogóle muzyka współczesna w takim kontekście działa odświeżająco.
Komentarze
No cóż, nam (piszę w liczbie mnogiej, bo samotrzeć siedziałem z Kolegami, i omówiliśmy sobie to ad hoc) te intonacyjne niedociągnięcia Mosaique tak nie przeszkadzały – po prostu chyba bardziej zwracamy na tym etapie na to, czy wykonanie z ducha jest stylowe, czy nie, a nade wszystko na jakość dźwięku, nie zapominając o kulturze, z jaką się stosuje artykulację, frazuje. W Studio Lutosławskiego słychać oczywiście wszystko bardzo dokładnie. Zrekonstruowany Bucholtz jest chyba najlepszym fortepianem z kolekcji NIFC, po prostu jest nowy i ma subtelny, perlisty dźwięk, „okrągły”, wszystko tak jak trzeba, a Koncert f-moll grał na nim Książek już na „dzień dobry” i już wtedy nam się ten instrument bardzo spodobał. Nie jestem zwolennikiem ustawiania fortepianu za kwartetem/kwintetem, bo bardzo często jest efekt, który tu opisano, czasami dzieje się to i z fortepianami współczesnymi. W ogóle powstaje tu kwestia zasadnicza – co jest na pierwszym miejscu dla organizatorów Festiwalu: publiczność na Sali i jej odbiór, czy to, co będzie słychać przez radio i ewentualnie na płycie. Bo znów rozmawiając kolejnymi przyjaciółmi słyszałem „weinen Klagen” odnośnie „Flisa” – ci co siedzieli w bocznych sektorach po prostu prawie nic z partii śpiewaków nie słyszeli. Już się zastanawiają, czy mając takie miejsca w ogóle iść na „Korsarza”. Wczoraj siedzieliśmy blisko i może dlatego fortepian Kennera tak bardzo nam się nie chował, ale – rzeczywiście – w niektórych momentach, chował się.
Koncert drugi. Niektórzy po tej wczorajszej Dziewiątej po prostu nie poszli. Ale ja jestem ciekawy i dałem szansę. Było lepiej, znacznie lepiej. Więc była to najwyraźniej kwestia dyrygenta. Nie , że było idealnie – „Bajka” była może troszkę za masywna, ale grana z biglem – nie wiem, czy muzycy orkiestry czytają ten blog, ale niektórzy tak bardzo się uśmiechali 🙂 , że hej! Co do reszty pierwszej części, to było ciekawie, choć… no było to coś w rodzaju koncertu muzyki filmowej.
Późna chałtura Panufnika, wysmarzona „na okazję”, to jest trochę takie bolero dla niedźwiedzia, i to niedźwiedzia na środkach uspokajających. Cały koncept i efekt banalny i pod publiczkę, choć oczywiście jest w tym wiele świetnego warsztatu i harmonicznych smaczków nawet kilka. Pisane w 1983 r., czyli wtedy, gdy walka o pokój na Zachodzie głównie się sprowadzała do wspierania Sowieckiego Związunia, który już cienko kwiczał, bo Reagan narzucił im ostre tempo zbrojeń i nie wyrabiali (ostatecznie się, chwała Bogu, nie wyrobili). Panufnik, jako autor Symfonii Pokoju z 1950-51 jest tu w ogóle mało wiarygodny. No nie poradzę nic, ale po 2 tomach lektury korespondencji z Mycielskim nie za bardzo go lubię. Poza tym nie przekonuje mnie procesja dla pokoju z tym werblem w tle – to brzmi jak marsz ku wojnie, lepiej zrobił to Szostakowicz w Leningradzkiej, a jeszcze „Blaszany bębenek” mi się przypomina.
„Tren” Pendereckiego to klasyka i utwór pod wieloma względami wspaniały, ale przecież jest w tym wiele z pozy. Hiroszima dodana jako swego rodzaju wytrych czy też rodzaj moralnego szantażu – nie chcecie grać tego, jak to, a dla 50 tysięcy ofiar bomby atomowej też nie zagracie?! Ta tytułowa „Hiroszima” wraz ze swoimi ofiarami jest w tym utworze sumie jak słodka polewa, którą się powleka gorzkie tabletki.
Prawdę powiedziawszy, to ja już wolę utwór młodziutkiego Schnittkego – jego Oratorium „Nagasaki” op. 18 z 1958 roku, czyli na chwilę przed „Trenem” Pendereckiego.
https://www.youtube.com/watch?v=70xugNohaS8
Bo tam się czuje prawdziwe emocje i empatię (żywcem z Szostakowicza), a i odwaga większa, bo napisać coś takiego w ZSRR w 1958 roku (nie chodzi o temat, bo był jak najbardziej po linii, ale o formę) to też było coś. Ironicznie można powiedzieć, że Penderecki doszedł do podobnych efektów dopiero po ćwierćwieczu od „Trenu” 🙂
Utwór Daia Fujikury wynudził mnie koszmarnie. Taka muzyka czasów pisania partytur w Sibeliusie. Prawdę powiedziawszy, to wolałbym już coś z tej japońskiej muzyki, która lubię. Matsudaira, Kosaku Yamada, Saburō Moroi, Hayasaka etc. Czyli rzeczy starsze. Albo po prostu prawdziwy klasyk nowoczesności – Takemitsu.
I myślę tak sobie, że z tym stuleciem stosunków polsko-japońskich, to nie do końca wykorzystano szansę, by pokazać coś naprawdę „w punkt”. Bo ja bym po prostu zaprezentował fascynację kompozytorów polskich kulturą japońską, zwłaszcza w dobie międzywojennej, gdy te świeżo nawiązane stosunki dyplomatyczne zaczęły rozkwitać (można by to powiązać z cały czas jeszcze „konsumowanym” programem „Niepodległa” na przykład). A jest naprawdę co pokazać i w dodatku nie byłoby to drogie, bo są to głównie cykle wokalne:
– „Uty japońskie” op. 4 (1924) Perkowskiego.
– „Uty japońskie” op. 7 (1924) Perkowskiego.
– 8 melodii japońskich Kaï-Kaï (1922) Tansmana.
– 4 Pieśni japońskie (1930) Jana Maklakiewicza
– „Z ut japońskich” na sopran i fortepian (1922-1923) Gablenza
a w razie czego mamy jeszcze:
– 7 Haiku (1993) Kotońskiego
I już z tego mamy niesamowity koncert i gotową płytę, która z pewnością byłaby szalenie interesująca dla naszych japońskich przyjaciół.
A jeśli idzie o orkiestrę, to oprócz „Trenu” Pendereckiego, to są znowu „japońskie” dzieła z dwudziestolecia, chyba nie wykonywane dotąd: Jan Maklakiewicz napisał „Shirokumi” na orkiestrę (1934), a Piotr Perkowski napisał „Pięć pieśni japońskich” na orkiestrę (1924). I kiedy to jeszcze będzie zagrane/nagrane? Na święty nigdy, jak sądzę.
Zresztą można było w ogóle pojechać Tansmanem, który w 1933 odwiedził Japonię (jako polski kompozytor był tam fetowany) i zrobił tam wielkie wrażenie, np. może najlepszy japoński kompozytor połowy XX wieku Yuritsune Matsudaira deklarował potem, że zetknięcie z Tansmanem miało ogromy wpływ na wykrystalizowanie się jego stylu.
Przy tych konotacjach Moniuszkowskich i wchodzeniu w XIX wiek oraz nieśmiałym, ale zauważalnym kładzeniu akcentu na muzykę kompozytorek tej doby, ciekawe byłoby też wykorzystanie absolutnego fenomenu popularności Tekli Bądarzewskiej w Japonii. Jest to w końcu w Kraju Kwitnącej Wiśni najlepiej rozpoznawana muzyka polska po Chopinie. I największy sukces komercyjny polskiej muzyki w XIX wieku, choć Tekla się na tym nie dorobiła. Oczywiście „Modlitwa dziewicy” to jest zabawna rzecz i trudno traktować taką muzykę z powagą, ale nawet Lang Lang na ostatniej płycie to nagrał (w Chinach też jest to hit!). A Bądarzewska napisała sporo innych utworów – gdzie jest lepsze miejsce, niż na tym Festiwalu, by to pokazać, w dodatku zagrać na fortepianach historycznych! Myślę, że taki Tobias Koch ma na tyle dystansu i poczucia humoru, że by to zagrał. A można było też porosić Japończyków. Bo to, co zrobiła z Bądarzewską Maria Pomianowska jest ciekawe, ale ja bym wolał jednak mieć wykonania w rodzaju „Real Bądarzewska” 🙂
A co do Jabłońskiego – szybko, szybciej, głośno, bardzo głośno. Ale jak widać, to się publiczności podoba. To nie jest mój Chopin. A ten Kennera z „Mozaikami” był bardzo mój, nawet mimo pewnych niedociągnięć.
Jest parę płyt z „real Bądarzewską”, jedna z nich w wykonaniu niedocenianej Olgi Rusiny, ja mam też w jakimś kącie płytę w wykonaniu pewnej rosyjskiej pianistki, nazwiska nie pomnę. Milusie to, ale w większej ilości nudne, więc recitalu bym nie ryzykowała 😉
Mnie jednak fałsze zakłócają stylowość. Albo to jest TA muzyka, albo nie. Co do reszty, każdy ma prawo mieć swoje zdanie, ja mam inne, dodam tylko, że marsz Panufnika odbieram raczej jako marsz żałobny, tym bardziej, że takie ma tempo.
Dla niezorientowanych, jeśli ktoś nie zrozumie, co to znaczy „pisanie partytur w Sibeliusie”: Sibelius to w tym wypadku program do pisania nut na komputerze.
Początek Beecia istotnie był nerwowy i niewolny od usterek, ale już w części wolnej i potem grano znacznie lepiej – i naprawdę było się czym pozachwycać! Czuje się, że Mozaiki mają tę muzykę w genach. A „nie to, co kiedyś” jest tutaj pojęciem nader względnym, skoro QM zaczął odwiedzać Polskę dopiero od paru lat (niewątpliwie są szczęśliwcy, którzy widzieli dawniejsze występy – w Wiedniu czy gdzie indziej – jednak większości z nas był on znany wyłącznie z nagrań). Jestem też raczej pewny, że kiedy muzycy zarejestrują w studiu również komplet kwartetów Razumowskiego (do tej pory wydano op. 18 oraz pięć ostatnich), nie będziemy mieli podobnych powodów do narzekań 🙂
Kenner i mnie się spodobał (mam we wdzięcznej pamięci także jego e-molla w tym zestawie), choć szczerze przyznam, że czekając na nagranie QM, najchętniej posłuchałbym wczoraj wszystkich kwartetów op. 59 – może by się po pierwszym jakoś rozkręcili 😉
A to, że Panufnik był zakochanym w sobie (z wzajemnością!) zadufkiem i koniunkturalistą, to widać, słychać i czuć już choćby po lekturze jego zakłamanej autobiografii. Szkoda też, że na Chopiejach grywa się akurat – nie tylko w moim odczuciu – słabsze rzeczy…
Było to niewątpliwie zderzenie dwóch skrajnych wizji f-molla i nie jestem pewny, czy wszyscy wyszliśmy z tego zderzenia bez obrażeń.
QM miałam szczęście słyszeć na żywo w Nantes na tamtejszych Szalonych Dniach poświęconych wówczas Beethovenowi – wtedy byłam tam pierwszy raz (to było jeszcze przed blogiem, w 2005 r., więc ślad tego był tylko na papierze). I wtedy ich gra była rzeczywiście fascynująca. Nawiasem mówiąc, w przyszłym roku Becio tam powróci jako główny temat – będzie w ogóle szaleństwo z okazji wiadomej rocznicy.
Co do stylowości i fałszów, to jest to bardzo ciekawa kwestia. na przykład jak się słucha nagrań Cortota, zwłaszcza późnych i zarejestrowanych na żywo – to ilość sąsiadów jest tam niebywała. Ale styl – bezbłędnie Chopinowski czy Schumannowski.
Co zaś do Panufnika, koniunkturalistą w czasach emigracyjnych trudno go nazwać. Zrezygnował z obiecującej kariery dyrygenckiej, żeby komponować, a utwory też nie od razu się przebiły.
A że umiał wybrać tak wspaniałą żonę jak Camilla i wychować wspólnie tak fajne i zdolne dzieci jak Roxanna i Jem, to też mu poczytuję za ogromny plus.
Nie zapominajmy jednak, że więcej niż połowę życia kompozytor spędził w ojczyźnie – gdzie zresztą stworzył bodaj najlepsze dzieła (Kołysanka, Nokturn) – a gdy stąd uciekał, do czterdziestki brakowało mu raptem kilku tygodni; w tym wieku charakter się już raczej nie zmienia 😉
Jeśli zaś chodzi o Quatuor Mosaïques, wszystkie ich dotychczasowe warszawskie występy podobały mi się niemożebnie (czemu i tutaj dawałem wyraz…), choć z pewnością 14 lat temu w Nantes musiało być bosko 😀
Nie pierwszy raz czytam tu w komentarzach o tym, że autobiografia Panufnika jest pełna przekłamań. Bardzo chętnie „odkłamałabym” sobie tę postać, ale nie wiem, gdzie szukać alternatyw dla jego relacji?