Haendel wśród praskich ziomali
Dlaczego nauczyciel-sadysta to zawsze musi być matematyk – westchnął znajomy z pretensją w przerwie spektaklu. Bożena Bujnicka, która wyreżyserowała Aci, Galatea e Polifemo Haendla w Małej Warszawie (dawniej Fabryka Trzciny), przeniosła akcję do… szkoły.
Reżyserka sama jest śpiewaczką, sopranistką, i to naprawdę niezłą – w tym roku otrzymała wyróżnienie na Konkursie im. Adama Didura, ja zwróciłam na nią uwagę w pamiętnym szczecińskim spektaklu The Turn of the Screw Brittena, gdzie wykonywała rolę Miss Jessel. Jest po studiach w Warszawie i Londynie, przeszła też przez naszą Akademię Operową. Od paru lat zajmuje się również reżyserią, choć deklaruje, że nie rzuci jednego zawodu dla drugiego – i dobrze, bo byłoby szkoda. Za to daje jej to szerszą perspektywę. Ciekawa osobowość. Choć samą koncepcję Haendlowskiego spektaklu można odbierać różnie.
Aci, Galatea e Polifemo to włoska serenata, którą po latach kompozytor przerobił na angielską Acis and Galatea – ta wersja, krótsza i trochę łatwiejsza w śpiewaniu, jest częściej wykonywana (choć włoska też się pojawia: na tubie można znaleźć dwie wersje spektaklu w całości; w jednej główną rolę śpiewa Sara Mingardo, w drugiej Delphine Galou). Treść jest z grubsza ta sama (wzięta z Metamorfoz Owidiusza), ale głosy zupełnie inne. W angielskiej wersji jest standardowo: nimfa Galatea jest sopranem, pasterz Acis standardowym głosem amanta, czyli tenorem, a cyklop Polifem basem, są też jeszcze dwie poboczne role: Damona i Corydona. Tych nie ma w wersji włoskiej, a ponadto Acis jest tu sopranem, a Galatea – mezzosopranem. Ciekawy układ, który jest odzwierciedlony też w charakterze muzyki, łagodnej dla Acisa, dramatycznej dla Galatei. Acis i Galatea kochają się miłością piękną i czystą, ale ona staje się obiektem obsesji cyklopa Polifema, który z nienawiści za odrzucenie pragnie wszystko zniszczyć, w efekcie zabija Acisa, ale Galatea ucieka przed nim rzucając się w głąb morza.
W spektaklu Bujnickiej rzecz dzieje się w szkole – być może na warszawskiej Pradze, ponieważ ukazują się m.in. zdjęcia ceglanego muru, a nawet namazane na nim hasło z brzydkim wyrazem. Uczniowie też przypominają praskich ziomali. Tylko Aci (Dagmara Barna), choć też w młodzieżowym ubraniu, to subtelny i wrażliwy blondyneczek, zakochany i rycerski, bujający trochę w obłokach, ale nie pozbawiony odwagi. Galatea (Magdalena Pluta) to jego koleżanka ze szkolnej ławy, mocna osobowość, typ liderki, ale bardzo czułej, wyższa od niego o głowę, w kraciastej koszuli i podkoszulku z jęzorem Rolling Stonesów oraz z niebieskimi włosami. A Polifem? To pan nauczyciel w garniturze. Jest jeszcze kilkoro innych uczniów-statystów. Polifem uwziął się na Galateę. mobbuje ją, molestuje, wedle reżyserki wręcz dopuszcza się gwałtu. W zapowiedzi pisano, że reżyserka chciała nawiązać „do ważnych problemów dzisiejszej młodzieży”. Oczywiście, że przemoc w szkole istnieje i że zdarzają się nauczyciele-sadyści, większym jednak problemem jest agresja między uczniami, ale to do treści opery nie pasuje.
Niestety słychać było, że artyści mieli bardzo mało czasu na przygotowanie się do premiery. W efekcie często śpiewacy rozjeżdżali się z orkiestrą (Gradus ad Parnassum pod dyrekcją Krzysztofa Garstki), zresztą wewnątrz orkiestry też nie było pełnej dyscypliny. Tak to jest, jak się wystawia operę z doskoku. Soliści głosy mają ładne, włożyli też w swoje role trochę aktorstwa, ale też nie wszystko w ich śpiewie grało. Może w drugim spektaklu będzie już lepiej – ponoć ma być nagrywany, więc wypadałoby.
Komentarze
Niestety gwałt w tym przedstawieniu został dokonany nie tylko na Galatei. Zdumieni widzowie zostali potraktowani historią tępą jak trzonek parasola, fatalnym aktorstwem, bardzo złą scenografią, namolnym przekazem. Tym razem to była musica per dramma, ale naprawdę szkoda takiej muzyki i wysiłku wykonawców na to, co miała do opowiedzenia reżyserka.
Zgadzam się z poprzednim komentarzem. Poza wszystkim co tam się działo nie mogę zrozumieć jednego: jak wykształcona, dobra śpiewaczka w większości swojej reżyserii zrobiła wszystko aby przeszkodzić muzyce. Tak złej produkcji dawno nie widziałem. Nie każdy może być reżyserem.
Pytanie do dyrekcji Festiwalu: czy warto? Jeżeli będzie akceptować tak bardzo złe produkcje to przyjdzie się zastanowić jaki jest sens utrzymania tej imprezy? Może zmniejszyć rozmach na rzecz jakości?
Jak to „z doskoku”, skoro serenata ta wykonana była już w ramach tego Festiwalu rok temu w Studio PR, w wersji koncertowej naturalnie, ale w tym samym wykonaniu – z innym Polifemem jedynie?
No to co? Ale to było rok temu. I orkiestra grała zapewne w innym składzie. Nie ma jak sprawdzić, bo brak archiwalnych danych z poprzedniego festiwalu.
Ja mam mieszane uczucia. Z jednej strony podoba mi się, że śpiewaczka chce zrobić w operze coś więcej i może z czasem się czegoś więcej nauczy, czego jej życzę. Z drugiej – połączenie tych dwóch opowieści było w istocie bez sensu. Ale nie przeszkadzało muzyce w tym rozumieniu, że nie było przeciw niej. Tylko wprowadzało chaos mentalny.
Pytanie czy jest to miejsce aby się uczyć…? Źle się wyraziłem „przeszkadzało muzyce”, miałem na myśli jej odbiór (np. aria Aci „Verso gia….” – brakowało tylko ambulansu na sygnale…..).
Ja też mam uczucia mieszane, lecz nie wiem skąd przekonanie o realizacji w pospiechu? Tak samo pisała Pani o ostatniej premierze Wesela Figara w WOK i reżyser odniósł się zapewnieniem, że czasu było tyle ile trzeba. Co do składu kapeli, to na pewno można sprawdzić w papierowej wersji programu do poprzedniej edycji. Swoją drogą szkoda, że nie ma archiwum Festiwalu na stronie.
Nie przechowuję tych programów, zresztą nie byłam na tym koncercie. W zeszłym roku mogłam być tylko na Alcinie.
O realizacji w pośpiechu dobiegły mnie słuchy… 😈
Na zapewnieniach reżysera Wesela Figara bym nie polegała 😉
Nie, na pewno nie należy uczyć się warsztatu teatralnego przy pełnej widowni, to trzeba wcześniej i mądrzej. Nie mogę się też zgodzić z tym, że inscenizacja nie przeszkadza muzyce, jeżeli wykonawcy są zmuszeni zachowywać się na scenie bez związku, a chwilami wbrew temu, o czym śpiewają.
Skład orkiestry Gradus ad Parnassum rok temu był podobny, ale nie taki sam. Zmiana nastąpiła w składzie dwóch skrzypiec, obu wiolonczel i altówek oraz oboju.
Trudno jest zaadaptować do sceny tę serenatę, nie bardzo da się uciec w bezpieczną dosłowność. Można także, po prostu, jak rok temu, wystawić wersję koncertową, która nie stwarza ryzyka „przeszkadzania” muzyce, o czym pisali poprzedni komentatorzy. Przypomniała mi się wersja „Il Trionfo del Tempo e del Disinganno” także Händla autorstwa Krzysztofa Warlikowskiego z Aix-en-Provence, który też miał trudne zadanie z zaadaptowaniem tego oratorium, a ostateczny efekt był bardzo przekonujący i świetnie pomógł muzyce. Dlatego każda próba nowego spojrzenia na te utwory jest moim zdaniem godna wsparcia.
Ja w każdym razie uwielbiam Händla, barok, Festiwal Dramma per musica i tworzących go artystów, więc mi się bardzo podobało. Czekałam na arię „Fra l’ombre” i bezbłędne wykonanie Łukasza Koniecznego bardzo mną poruszyło, rok temu artysta poradził sobie trochę gorzej.
A co do matematyków.. Miałam jednego nauczyciela-niezrównoważonego mobbera, niestety nauczał właśnie tego przedmiotu. I także nosił brodę!
Hihi, mój nauczyciel matematyki z liceum nie nosił brody i ja akurat wspominam go dobrze (choć raz mi walnął dwóję, ale miał sto procent racji, bo się nie uczyłam, a jak mi się chciało, to byłam z matmy dobra i on o tym wiedział), ale z czasem został wicedyrektorem i chyba stał się kimś na kształt mobbera, w każdym razie PA, który też miał z nim okoliczność, wspomina go jak najgorzej. Różnie bywa 🙂
Ja chciałbym podziękować i szczerze pogratulować zespołowi za odwagę i chęć wyjścia poza granice komfortu do czego zapewne zmuszeni byliśmy także my widzowie. O ile puryści będą się skupiać na szczegółach, niedoskonałościach wykonania o tyle ja wolę odebrać dzieło Bożeny Bujnickiej jako całość – przyznaje – pełną sprzeczności – ale czy to nie czyni go bardziej ciekawym?
Poddaje tez pod rozwagę niezaprzeczalna wartość tego wykonania w kontekście atrakcyjności opery dla młodszej widowni – połączenie baroku z aktualna stylizacja ulicy, temat władzy, mobbingu, rówieśniczej przemocy ujęty przez pryzmat młodego pokolenia, jego problemów, relacji rówieśniczych okraszony zdobnym barokiem. Czy jest coś bardziej szalonego ?
Spektakl może się podobać (mnie bardzo!) lub nie. Na pewno jest wyjątkowy, trudno pozostać obojętnym.
Pani reżyser, znana skądinąd w kręgach muzycznych jako NAJWAŻNIEJSZA Z WAŻNYCH , nie umie wyciągać wniosków i widać, że zdaje jej się, że rozumy wszystkie pozjadała. Jeszcze się musi wiele nauczyć, przede wszystkim słuchać starszych i mądrzejszych od siebie. Ale nie wróżę tej pani kariery reżyserskiej. To już nie pierwsza jej wpadka. Nie wyciąga wniosków, nie szanuje muzyków, i co najgorsze bierze się za działania, o których nie ma pojęcia z zapałem godnym dziecka rozpoczynającego naukę w szkole. Osoba bez osobowości – widać to w pomyśle na calosc spektaklu, który przez pomysły pani Bujnickiej zakrawa na szkolny teatrzyk. Miało być symbolicznie a wyszło śmiesznie. Szkoda, bo muzycy i śpiewacy pierwsza klasa.
Chyba stwierdzenie, że reżyseria przypominała „szkolny teatrzyk”, najlepiej oddaje ogólny charakter spektaklu. Teatrzyk nawiedzonej chciałoby-się artystki, która postanowiła za wszelką cenę, histeryczną narracją, dokonać na jawie kompilacji scen z własnych koszmarów oraz klipów zapamiętanych z filmów klasy C. Bez „symbolu”, ale raczej rzucając parodiami symboli na oślep, tak by trafiały jak najszerzej. Brakowało jedynie tryskającej krwi (to zapewne z problemów technicznych?) oraz – jak to już ktoś powiedział – ambulansu na sygnale, najlepiej jeszcze przypadkiem przejeżdżającego po palcach trupa. Może jeszcze symbolicznego ukrzyżowania ofiary nauczycielskiego gwałtu oraz samospalenia się na stosie którejś z kobiet bitych w tle. Widz pouczony na wstępie, że opowie mu się o wielkich sprawach gwałtu i przemocy, po czym przez dłuższy czas epatowany czymś, co sprawiało wrażenie wyrazu czyichś traumatycznych doświadczeń. Co gorsza: to, co reżyserka chyba wyobrażała sobie jako „przejmujące” i czym chciała wstrząsy wywoływać u odbiorców, było tak jaskrawo groteskowe, że przypominało raczej fabułę kreskówki lub klasycznych filmów z Leslie’em Nielsenem. Czy widzów oraz artystów (znakomitych) trzeba męczyć przez kilkaset minut traumatycznymi wizjami przeraźliwie wierzącej w swoją koncepcję reżyserki, tym śmieszniejszymi, że ona chyba je uważała za głębokie i odkrywcze? To nie była „sztuka”, to był „teatrzyk”. Dramma żadna, raczej drażniące dramidełko.
Było to na swój sposób upokarzające, by wziąć w tym udział. Brawa dla tych, którzy wytrwali, zwłaszcza jeśli musieli brać czynny udział. Ani widzowie, ani artyści, ani Handel na to nie zasłużyli. Przydałoby się wystawienie wersji koncertowej, by zmyć trochę niesmaku.