W Polinie na folkowo
Z kilku dzisiejszych koncertowych możliwości wybrałam koncert Sinfonii Varsovii rozpoczynający sezon muzyczny Muzeum Polin. Przyciągnęło mnie kilka nieznanych utworów, poza hitem Wajnberga, czyli Rapsodią na tematy mołdawskie.
Trochę zresztą żałowałam, że wybrano akurat ją, ale okazało się, że do pozostałej części programu został dopasowany idealnie. W każdym bowiem z utworów usłyszeć można było jakieś motywy ludowe. Nawet w zagranej na początek Elegy (Dachau Reflections) autorstwa samego dyrygenta, Yoava Talmi. Izraelski kapelmistrz znany już mi był z występów w Filharmonii Narodowej (podobno jego rodzice wywodzili się z Polski; on sam urodził się już tam) i pamiętałam dobre wrażenia, wiedziałam też, że jest również kompozytorem, ale nie pamiętam, czy słyszałam jakiś jego utwór. Ten jest warsztatowo świetnie napisany, ale czegóż tam nie ma: klimaty szostakowiczowskie, nostalgiczna piosenka żydowska (znam tę melodię, ale nie pamiętam, jak się nazywa) grana przez kwartet smyczkowy i zagłuszona jakże symbolicznie przez orkiestrowe dysonanse, burzliwe triole z początku Nocy na Łysej Górze Musorgskiego (albo z finału Divertimenta Bartóka), sarabanda z wiolonczelowej Suity c-moll Bacha, a nawet pod koniec Mahler. Jak kto ciekawy, może posłuchać.
Program koncertu obracał się wśród muzyki Żydów mieszkających w Kanadzie – Talmi też przez pewien czas tam przebywał, gdy był szefem orkiestry w mieście Quebec. Głównym akcentem były utwory nagrodzone przez Fundację Azrieli, założoną przez zamieszkałego w Montrealu (nieżyjącego już) ocaleńca z Zagłady, architekta, biznesmena i filantropa Davida Azrieli, który urodził się w Makowie Mazowieckim, a nazwisko rodziny brzmiało wówczas Rzepka. Fundację prowadzi nadal jego córka śpiewaczka Sharon, która również się zaprezentowała, wykonując dwie pieśni innego żydowsko-kanadyjskiego muzyka, tym razem z Toronto – Srula Irvinga Glicka. Oparte na tekstach z Pieśni nad pieśniami, z lekka przesłodzone utwory utrzymane są w łagodnym, bukolicznym stylu, jaki upodobali sobie gdzieś z wiek temu kompozytorzy próbujący znaleźć język muzyczny pasujący do Ziemi Obiecanej.
Jeden z nagrodzonych utworów to czteroczęściowe dzieło kanadyjskiej znów kompozytorki Kelly-Marie Murphy En el escuro es todo uno z dwojgiem solistów – wiolonczelistą (Arielem Barnesem) i harfistką (Heidi Krutzen) – tytuł wywodzi się z piosenki sefardyjskiej i właśnie na sefardyjskich melodiach oparta jest całość: części wolne, melancholijne, przeplatające się z wesołymi i skocznymi. Podobny układ ma drugie nagrodzone dzieło: Nigunim – II Koncert skrzypcowy Avnera Dormana, Izraelczyka mieszkającego w Stanach, wykonany żywiołowo przez kanadyjską skrzypaczkę Larę St. John. Nie ma tu prawdziwych chasydzkich melodii-nigunów, autor starał się tylko oddać klimat. Zaplątało się tam za to trochę rytmów bałkańskich. Dlatego też Rapsodia Wajnberga po tym utworze była jak znalazł. Talmi poprowadził ją z pamięci, w szybkich momentach wręcz tańczył i podskakiwał na podium, a orkiestra zaraziła się jego energią. Długo oklaskiwano muzyków, a prowadzący koncert Kajetan Prochyra wspomniał na koniec, że na początku grudnia w Polin odbędą się huczne parodniowe obchody urodzin autora tego utworu.
Komentarze
Rzeczywiście, wczoraj trzeba było wybierać. trochę żałuję tego koncertu w Polin (i tego w Wilanowie – też), ale wybrałem „Hrabinę” w Studio Lutosławskiego. Piszę tu, bo chyba warto odnotować rzecz bardzo istotną. Otóż trochę było jak z finałowym koncertem ChiJE i nową odsłoną Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej. Polska Orkiestra Radiowa zmieniła nazwę na Orkiestrę Polskiego Radia, dostała nowe (bardzo udane) logo, ale przede wszystkim została solidnie „przemeblowana”! Wczoraj widziało się w składzie sporo nowych, młodych twarzy. Przede wszystkim jednak pierwsze skrzypce objął Marcin Markowicz. Bardzo lubię tego inteligentnego muzyka i ciekawego kompozytora, którego głównie słuchaliśmy przy drugim pulpicie Kwartety Lutosławskiego. W ostatnim tygodniu mnóstwo się napracował (akurat tam, gdzie się z PK rozmijaliśmy), bo grał w Wilanowie na ostatnim koncercie Festiwalu Elsnerowskiego, w kwartetcie Elsnera i Kwintecie Dobrzyńskiego; w sobotę w Studio Lutosławskiego z Jakubem Jakowiczem grał partię solową w 1. Concerto Grosso Schnittkego (znakomicie!), a w niedzielę – ta „Hrabina”.
„Hrabina” poszła naprawdę dobrze, niezależnie od tego, czy grano wersję oryginalną, czy też retuszowaną przeróbkę. To co mnie interesuje, to przede wszystkim orkiestra. To jakby zupełnie nowa orkiestra! Grali świetnie – równo, czysto, ze Schwungiem. Bardzo dobrze wypadła blacha, znakomicie rogi. Byli przygotowani, a Klauza prowadził ich inteligentnie, dokładnie tak jak trzeba, w odpowiednio dobranych tempach, nie przeszkadzając śpiewakom. Wszystkie te instrumentalne kawałki, muzyka baletowa etc. zostały wykonane naprawdę z wdziękiem, lekkością i stylowo, precyzyjnie, nie trzeba do tego starych instrumentów. Pięknie poszedł kameralny, smyczkowy polonez na początku 3 aktu. Po tym fatalnym „Strasznym Dworze” w tym samym miejscu i tych samych warunkach akustycznych, to było jak niebo a ziemia! Wszystko było odpowiednio zbalansowane (zresztą chór FN dwa razy większy niż w tym „Strasznym Dworze” Nowaka, nb. dyrektor Leszczyński pojawił się, ale zmył się chyba po 1 akcie, może pojechał na koncert do Polinu). Nie będę się wypowiadał o wokalistach, bo się nie czuję kompetentny, mnie się większość podobała (zwłaszcza obaj tenorzy), a jeszcze mieli mówione partie aktorskie, z którymi też zasadniczo sobie poradzili, choć jedni lepiej a inni gorzej. Ale to, że kolejna warszawska orkiestra ewidentnie została poddana „dobrej zmianie”, ale takiej realnej, a nie imaginacyjnej – to jest bardzo istotne, to mnie cieszy, to wzmaga apetyty na nadchodzący sezon. Orkiestra, która długo tu robiła za takie brzydkie kaczątko pośród warszawskich orkiestr, nagle pokazała, że z nową krwią i solidnie popracowawszy – może bardzo wiele. Teraz trzeba poczekać na jakiś stricte symfoniczny koncert.
Aha, w sobotę Sinfonia Iuventus też całkiem nieźle wypadła, rumuński dyrygent Nicolae Moldoveanu ewidentnie „wziął ich o w obroty” – „Uwerturę” Szałowskiego, którą grali przed wakacjami, teraz wykonali znacznie lepiej, w Schnittkem smyczkowy skald grał bardzo fajnie, a Piąta Szostakowicza, choć nie była bez skazy, to jednak – jak na tę orkiestrę – bardzo dobra. Tak więc, gdzie nie spojrzeć – jest postęp.
Marcin Markowicz to rzeczywiście świetny muzyk. Ale w Radiówce gra chyba gościnnie, o ile wiem, pozostaje wciąż koncertmistrzem NFM.
Do Polinu zaś wracając, bardzo polecam nową wystawę Gdynia-Tel Awiw. Będzie długo, bodaj do lutego. Jest świetna, a podobieństw między tymi miastami jest, jak się okazuje, więcej niż by się zdawało.
O! A jednak… Spojrzałam na skład muzyków NFM i Markowicza już tam nie ma. No, to znaczy, że rzeczywiście w końcu zdecydował się na Warszawę. To bardzo fajnie dla Radiówki (skrót OPR wydaje mi się mniej wygodny niż POR).
Do posłuchania w CAT Musica:
Kasia, Iza, Gienio:
https://www.ccma.cat/catradio/catalunya-musica/concerts/
Zamiast nowego wpisu:
https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1925210,1,chopin-szkodliwy-spolecznie-wykonywanie-zawodu-ukarane-grzywna.read?src=mt
👿
Ja tu w sprawie zbożnego celu (nie wiem, czy ktoś już tu Państwa informował)
Chodzi o dofinansowanie powstania płyty zapowiadającej się ciekawie…
To projekt – Album – Chrzest 966 – JERYCHO & Marcel Pérès
oto link
https://zrzutka.pl/wszeyj
tu przedsmak:
https://www.youtube.com/watch?time_continue=3&v=Rn31ZkspBeA
No, to moi sąsiedzi byli aniołami, musząc setki razy słuchać partii solowej koncertów klarnetowych Mozarta, Spohra, Webera, Kozeluha, Stamitza, Crussela, Duvernoy, nieudolnych prób grania dzieł Coplanda, Nielsena i nawet Lutosławskiego („Preludia taneczne”, myślę, że niektórzy jeszcze by to rozpoznali). A dwa piętra wyżej mojego przyjaciela grającego na pianinie Chopina, Bacha, Mozarta, Mendelssohna, Beethovena i nawet usiłującego dobierać się do Moszkowskiego albo Alkana. A czasem nawet nas w duecie… w dodatku dwóch amatorów! Policja jednak ani razu nie była, no moze kilka razy jakieś stukniecie w rurę 🙂
🙂 Do mnie (a wcześniej jeszcze grała siostra) sąsiedzi musieli się przyzwyczaić na dekady 😉 Ale raczej nikt się nie czepiał, byli tacy, którzy to wręcz lubili. Tyle że ja mieszkałam w kamienicy sprzed obu wojen, więc mniej akustycznej niż bloki.
U mnie wiekszosc raczej zarzucala mi ze za malo cwicze 🙂 Wyjatkiem byla sasiadka pode mna (co jakis czas leczona psychicznie), ktora przez rok urzadzala ze mna duety szczotka w sufit (choc gralam w dozwolonych porach, ze skrzydlem fortepianu zamknietym i przykrytym kocem w charakterze tlumika); ale potem sama kupila synkowi pianino i nastala era serdecznosci miedzyludzkiej 🙂
Szczotkę w sufit też przeżyłam w wykonaniu sąsiadki mojego nieżyjącego przyjaciela, malarza Jerzego Stajudy, u którego w domu stały dwa fortepiany i fisharmonia i oczywiście się na nich grało, zwłaszcza na lepszym z fortepianów. Także w nocy – szczotką się nie przejmowaliśmy 🙂 Zresztą to były późne lata 80. i nikt nie lubił milicji, także zapewne ta starsza pani, więc żadnych interwencji nie było 🙂
U mnie sąsiedzi domagali się, żebym więcej ćwiczyła na fortepianie, a mniej na skrzypcach
co zresztą odzwierciedlało moje postępy w grze na tych instrumentach i zamiłowanie do nich 🙂 / a fortepian był niestety „dodatkowy”
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=9axrXIddaaA
O! Dawno Prokofiewa nie było. Kwartet „ewakuacyjny” – pisany w 1941 r. na Kaukazie, z użyciem melodii kabardyjsko-bałkarskich. Dostał takie zadanie, wybrnął z tego bardzo po swojemu…