Pięknie, nie pięknie

Z dwóch pierwszych koncertów Warszawskiej Jesieni inauguracyjny ujmował urodą brzmień. A na nocnym… zupełnie nie o to chodziło.

Przed Orkiestrą Filharmonii Narodowej stanął tym razem Wilson Hermanto, dyrygent urodzony w Indonezji, po studiach w Stanach, dziś obywatel świata, ceniony słusznie. Wszystkie cztery wykonane utwory pod jego batutą zabrzmiały w sposób pełny, takie przynajmniej odnosiło się wrażenie. A między nimi trzy razy improwizował na organach Morten Ladehoff i były to improwizacje nietuzinkowe – zwykle współczesna muzyka na organy brzmi albo jak popłuczyny po Messiaenie, albo dysonansowe ponuractwa. Te – w ogóle takie nie były, lekkie i zwiewne, ujmujące inwencją. Dobrze symbolizowały tchnienie – „pneuma” to temat tegorocznej Jesieni.

Określenie to wieloznaczne, może odnosić się do różnych aspektów muzyki. Najmniej jeszcze pasował on do migotliwego i błyskotliwego Entrechoc Bruna Mantovaniego (choć w przewodniku po festiwalu jednak związek się znalazł – „istny wicher dźwięków”. Najbardziej – do Na krawędzi Światła Magdaleny Długosz na orkiestrę i elektronikę, zarówno jeśli chodzi o same dźwięki, w istocie będące potężnym wietrznym wirem, w którym oba rodzaje brzmień są ściśle ze sobą splecione, jak też i o duchowość, która przyświecała autorce i którą można było naprawdę odczuć.

Nowy utwór Zygmunta Krauzego, III Koncert fortepianowy – Okruchy pamięci wyrósł z dzieła na klawesyn pod tym samym tytułem, ale tamte Okruchy były dla tych tylko zalążkiem: kompozytor rozbudował orkiestrę, rozwinął formę, nie ma tu też epizodu tangowego, jak w utworze klawesynowym. Jest jednak ten sam chwyt z wykrzykiwaniem słów – tym razem czynił to sam kompozytor, będący solistą. Nerwowe, urywane motywy, będące, można powiedzieć, muzycznym podpisem Krauzego dobarwione były też momentami czterema instrumentami perkusyjnymi veme. Z kolei bardzo barwnym, przyrodniczym wręcz utworem był Flutter na flet, orkiestrę i nagrane odgłosy świerszczy i cykad, autorstwa islandzkiej kompozytorki Thuridur Jónsdóttir. Dzieło powstało z okazji setnych urodzin Oliviera Messiaena i zawiera wiele odniesień do niego. Jest bardzo wymagające dla flecisty, ale w pełni tym wymaganiom sprostał Mario Caroli, dodając jeszcze bis: Syrinx Debussy’ego. Miło jest spotykać zupełnie inną niż w sezonie publiczność – dużo młodych ludzi, reagują entuzjastycznie. Po każdym prawie utworze na koncercie symfonicznym był stojak.

Po tych ekologicznych klimatach przeszliśmy do sali kameralnej i zanurzyliśmy się wraz z muzykami brytyjskiego Plus-Minus Ensemble w zupełnie innym świecie: nostalgicznej estetyki elektrośmieci w utworze Moniki Dalach Shout i nawiązań do tworzenia elektrośmieci, można by rzec współczesnej formie luddyzmu pokazanej na patostreamie i zabarwionej dźwiękiem na żywo (Handmade Sławomira Wojciechowskiego). Na plus mnie zaskoczyły zwięzłe i dowcipne 13 Music Theatre Pieces Tronda Reinholdtsena – pamiętając o zeszłorocznej produkcji nie spodziewałam się niczego dobrego, a tu okazało się, że niesłuszne. I jeszcze dobranocka – Traveller Song Cassandry Miller, jeszcze inny rodzaj nostalgii – nagrane nucenie sycylijskiej piosenki przez autorkę w zestawieniu z brzmieniem zespołu kameralnego przerodziło się w niemal żałobne zawodzenie.

Jesień ma wiele nurtów, w tym instalacyjny. Odwiedziłam już dwie instalacje. Jedna, w Austriackim Forum Kultury, Widząc dźwięki, czując wolność, jest właściwie miniwystawą, składającą się z dwóch obrazów Maess Anand (kiedyś, lata temu, maess odzywała się na tym blogu), będących abstrakcyjną interpretacją Koncertu fortepianowego Lutosławskiego – na drugiej ścianie wisi kilka kartek z tego utworu, a na podłodze leży jeszcze ekran z wyświetlanym filmem wideo autorstwa Ruth Anderwald i Leonharda Gronda. Wystawę ogląda się w ciszy – to celowy zabieg. Druga instalacja znajduje się w podziemiach kawiarni na Skwerze Hoovera, gdzie obecnie działa Jazz Klub Akwarium. America Afterimaged składa się z filmowych zdjęć trójwymiarowych (ogląda się w okularach) nośnych krajobrazów miasta Detroit autorstwa Paula Kaisera oraz nostalgicznej warstwy fortepianowej autorstwa – i w wykonaniu – Jarosława Kapuścińskiego. Rzecz wydaje się prosta, a Jarek, Paul i jeszcze programista Marc Downie cyzelowali rzecz przez dwa lata. Nic dziwnego, jeśli każdy z nich mieszka gdzie indziej i są bardzo zajęci. Jarek jest związany obecnie ze Stanford University, gdzie nie tylko wykłada kompozycję, ale też od paru lat stoi na czele całego Departamentu Muzyki. To się jeszcze żadnemu Polakowi nie przytrafiło. Tutaj jest strona Jarka; link do najnowszego utworu jeszcze nie jest czynny, ale poprzednie tak.