Opary opery – ciąg dalszy

Taki już chyba znak czasu, że na kolejnym festiwalu przeważają formy ogarniające po parę zmysłów. Tak jest i w tym roku, choć to oczywiście – mówiąc hasłem jednej z poprzednich Warszawskich Jesieni – raczej opary opery niż po prostu opery.

Wręcz operą nazwał swoje najnowsze dzieło Wojtek Blecharz: RECHNITZ: OPERA (Anioł Zagłady), co więcej, twierdzi, że to już jego piąta opera. Ja bym tę formę jednak jakoś odróżniła, może jako neooperę? Trudno zresztą powiedzieć dziś, jaka będzie ostateczna forma tego utworu, który w wersji ukończonej i scenicznej ma zostać wystawiony w czerwcu przez ten sam TR Warszawa, który pokazał obecny kształt. Miało to charakter czegoś w rodzaju próby czytanej. Sześcioro aktorów siedziało przed sceną, na której z kolei siedziało czworo wiolonczelistów, część Cellonet: Magda Bojanowicz, Andrzej Bauer, Bartosz Koziak, Marcin Zdunik. Rzecz oparta jest na podstawie dramatu Elfriede Jelinek, będącego wariacjami wokół pewnego strasznego wydarzenia z końca II wojny światowej. Pisarka poprzez swój tekst, wypowiadany przez kilku „posłańców”, próbuje zrozumieć, jak mogło dojść do takiego bestialstwa, jakie mechanizmy kierowały sprawcami i jak udało im się uniknąć kary i żyć szczęśliwie długie lata bez cienia wyrzutów sumienia.

Zarówno aktorzy, jak muzycy częściowo improwizują – trudno ocenić z zewnątrz, na ile, ale ciekawe, że robią to w interakcji (a aktorzy również w interakcji ze sobą) i że to jakoś wychodzi. Aktorzy zresztą też są znakomici, zwłaszcza Magdalena Kuta, przyjmująca od czasu do czasu rolę zbrodniczej hrabiny. Jest tam trochę oczywistości, łącznie z Pięknym modrym Dunajem na koniec, ale całość robi wrażenie – ciekawam, co tam zostanie jeszcze zmienione.

Mniej udane, przynajmniej dla mnie, były próby poniedziałkowe. W Studiu ATM Orkiestra Akademii Beethovenowskiej pod batutą Wiktora Kociubana wykonała dwa utwory z udziałem strony wizualnej. W The Artist’s Way Piotra Peszata mamy wideo z płaczącą twarzą aktora Bartosza Bieleni (c’est triste, la vie d’artiste…), recytowane teksty oraz cytaty z literatury muzycznej, od Śmierci i dziewczyny Schuberta poprzez Adagietto Mahlera po Adagio Barbera. Miało chyba być trochę ironicznie, ale jakoś mnie to wszystko nie przekonało. Z kolei Herr Thaddäus Pawła Mykietyna to dość prosta zabawa w przyspieszanie czasu, czym kompozytor zajmuje się w utworach ostatnich kilku lat, a właściwie zajmuje się tym komputer. Co więcej, jest to zabawa na jednym dźwięku, robi się więc z tego skrzyżowanie konceptualizmu z minimalizmem w typie In C Rileya. Do tego recytacja i śpiew (też na jednym dźwięku, tylko z przeniesieniami oktawowymi) z tekstem inwokacji do Pana Tadeusza w tłumaczeniu niemieckim. Plus jeszcze owijanie się publiczności w aluminiowe „koce” ochraniające z jednej strony przed wychłodzeniem, a z drugiej przed przegrzaniem – używają ich uchodźcy, a Adam Mickiewicz był uchodźcą, o czym zapragnął przypomnieć autor tej „scenografii” Mirosław Bałka. W sumie więc nic szczególnego, ale Mykietyn jest w takim momencie kariery, że zawsze dostanie brawa i mało kto będzie narzekał, że stać go na więcej (a że stać, to przecież wszyscy wiemy).

Tegoż wieczoru jeszcze odbył się w Nowym Teatrze występ Spółdzielni Muzycznej – mam dużo sympatii dla tej młodzieży, ale nawet ta sympatia nie zmusiła mnie, bym na słowotoku Norwega Tronda Reinholdtsena z warstwą wizualną o estetyce sparciałego krasnala ogrodowego (żeby gorzej nie powiedzieć) wytrzymała dłużej niż pół godziny. I tak dużo ludzi wyszło jeszcze przede mną.

Zajrzałam też we wtorkowe popołudnie na imprezę towarzyszącą – koncert Delirium Ensemble pod batutą wspomnianego Wiktora Kociubana. Cztery utwory kompozytorów młodego pokolenia (26-27 lat) – Teoniki Rożynek, Rafała Ryterskiego, Aleksandry Kacy i Żanety Rydzewskiej oraz starszego od nich o dwie dekady Caspara Johannesa Waltera. Wszystko zagrane attacca na wyciemnionej sali Nowego Teatru, w klatce z siatkowego przezroczystego materiału, na którym w niektórych utworach był wyświetlany mapping. Można było wokół tej klatki chodzić, siedzieć, a nawet leżeć – były też materacyki. Doświadczenie w sumie przyjemne i świadczące dodatkowo o tym, że coraz częściej już kompozytorzy (a w tym wypadku w większości kompozytorki) mają potrzebę angażowania wielu zmysłów. W ostatnim z utworów – nawet węchu. Jak sobie przypomnieć choćby Krzanowskiego sprzed paru dni, to nic nowego, ale środki już jednak inne.