Syn Afryki, człowiek Europy
Olga Tokarczuk pojechała już do Sztokholmu na uroczystości noblowskie, a ja właśnie wczoraj byłam na niesamowitym filmie opartym na losach jednej z postaci, o których pisała w Biegunach.
Angelo Soliman istniał naprawdę. To trzeba od razu zaznaczyć, bo jeśli ktoś o nim nie słyszał, mógłby w to nie uwierzyć. Jednak, jak mówi reżyser filmu Angelo Markus Schleinzer (z którym spotkaliśmy się po seansie w kinie Muranów), w jego rodzinnym Wiedniu, gdzie zresztą dziś jest ulica Angelo Solimana, wiele, jeśli nie większość anegdot, które się o nim opowiada, to raczej legenda niż prawda.
Dlatego też Schleinzer rozwija opowieść trochę po swojemu, nie wszystko tu się zgadza, nie używa się też nazwisk. Bo prawdę mówiąc to historia-symbol. A zarazem historia-oskarżenie. Dlatego też, choć jest to niby film kostiumowy, pojawiają się elementy współczesne i jest to celowa gra reżysera z widzem, która ma nam uświadomić, że myślenie postkolonialne jest wiecznie żywe.
Angelo był chłopcem z Nigerii, miał koło 10 lat, gdy został stamtąd wywieziony jako niewolnik. Jednak miał na tyle „szczęścia”, że został wybrany przez pewną Hrabinę, „dobrą panią”, która postanowiła przeprowadzić na nim eksperyment: ochrzciła go – właśnie owym anielskim imieniem, ubierała w dworskie stroje, uczyła języków, gry na flecie prostym. Tu trzeba podkreślić, czego w dotychczasowych recenzjach filmu nie widziałam: dużą rolę odgrywa tu muzyka. I to nie tylko ta fletowa – pokazany jest koncert, na którym obok Angela występuje też niby-kastrat śpiewający znany miłośnikom baroku hit Sposa, non mi conosci (autor: Francesco Gasparini, użyty przez Vivaldiego w Bajazet jako Sposa son disprezzata), a każdy z trzech rozdziałów życia głównego bohatera zaznaczony jest ukazującą się i widniejącą przez jakiś czas na ekranie dużą cyfrą 1, 2 i 3, przy akompaniamencie sonat Domenica Scarlattiego granych na klawesynie. I nawet lepiej, że te wykonania nie są bez skazy (trzeba podejrzeć napisy do samego końca, by odczytać wykonawców), bo to podkreśla, że muzyka była elementem cywilizowania w równym stopniu jak strój, więc choć się nią zachwycamy, musimy stwierdzić, że jest niestety częścią rytuału przemocy. (Inna sprawa, że prawdziwa historia Angela rozgrywała się w czasach Mozarta, ponoć znali się z loży masońskiej, do której obaj należeli.)
Angelo jest traktowany jak tabula rasa, w efekcie nie zna innej kultury niż europejska. Spytany przez cesarza, czy chciałby wrócić do Afryki, odpowiada: nie. Bo jest „synem Afryki, ale człowiekiem Europy”. Traktowany jest jak faworyt, ale musi znać swoje miejsce. Niestety Europejczykiem do końca stać się nie może, zawsze będzie Inny. Przypomniał mi się przy tej okazji pamiętny film Wernera Herzoga o Kasparze Hauserze, ale Kaspar był biały – jego problemem była enigmatyczna legenda o pochodzeniu – i właściwie nigdy się nie przystosował do społeczeństwa, zresztą zginął młodo. Angelo rozpoczął życie europejskie jako niewolnik, zabawka dla arystokracji, został tą zabawką głównie dlatego, że wyglądał tak, jak wyglądał (u Schleinzera gra go kilku aktorów). No i choć traktowany jak człowiek, nie zwierzę, to jednak otoczenie przypomina o tym, że z jego punktu widzenia jest inaczej, w dwóch znamiennych momentach: gdy związuje się ze szlachetnie urodzoną kobietą – i gdy umiera.
Za karę cesarz, u którego służy, daje mu wolność. Czyli coś, czego nigdy nie miał. Z dzisiejszego punktu widzenia można by powiedzieć, że zwolnił go z pracy (co też może uświadomić, w jakim stopniu niewolnikiem bywa człowiek współczesny). Angelowi i jego żonie rodzi się córka. W prawdziwym życiu też tak było, Józefina również pozostała w wyższych sferach, jej synem był poeta Eduard von Feuchtersleben, który urodził się… w Krakowie. O Angelo w późniejszym okresie życia krążą legendy jako o znakomitym dyplomacie i mistrzu gry w szachy. W filmie widzimy go, po rytuale zaprzysiężenia masońskiego, już jako starego człowieka, który uczy dzieci gry na flecie. Ostatni epizod to, by tak rzec, życie po życiu. Zapomniano o jego zasługach i walorach, przestał być człowiekiem już na zawsze. Jego wypchane ciało można było obejrzeć (mimo protestów córki) w Naturhistorisches Museum w Wiedniu, ubrane w strój afrykański, którego nigdy nie nosił. Póki nie spłonęło w pożarze.
Film nie jest łatwy także pod względem formalnym. Zupełnie nie odpowiada tym, którzy lubią tempo, szybką akcję, cięcia. Jest bardzo artystowski, malarski, poszczególnymi kadrami i długimi ujęciami można się zachwycić, przykładowo te nocne, przy świecach, każą myśleć o Georges’u de La Tour. Próbki tej urody obrazu można zobaczyć w trailerze. Ale ona przynosi tym większy dyskomfort. Schleinzer jest delikatny, nie każe nam oglądać scen przemocy, nie jest naturalistą. Jednak i tak ta historia uwiera. Daje do myślenia.