Plenerowy koncert w mrozie

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Czy wyobrażacie sobie imprezę muzyczną na wolnym powietrzu przy -10 stopniach, trwającą godzinę? Byłam dziś na takiej.

Przed Kulturhuset w Tromsø stoi od czwartku metalowe rusztowanie grodzące niewielką przestrzeń, a na nim i wokół niego zawieszono i rozstawiono wiele głośników. Przestrzeń oświetlona jest barwami zorzy polarnej – zielonymi i niebieskimi, a z głośników rozbrzmiewają dźwięki elektroniczne, które są „tłumaczeniem” zorzy polarnej na dźwięki. Instalacja nazywa się Sound of Light i opiera się na pomiarach aktywności zorzy przez radioteleskop KAIRA. Projekt powstał we współpracy Arktycznego Muzeum Uniwersyteckiego, Akademii Sztuk Pięknych, wydziału nauki i technologii oraz NORCE – Norweskiego Centrum Badań. Kompozytorem, który czuwał nad kształtem dźwiękowym, jest prof. Jon Marius Aareskjold zajmujący się technologią muzyki.

Dziś o 18. w tej przestrzeni odbył się koncert muzyki elektronicznej. Trwał godzinę i składał się z pięciu utworów. Słuchało go ze trzydzieści osób (dużo więcej się tu nie mieści), a kilkanaście, w tym ja, dotrwało aż do końca. Muszę powiedzieć, że nigdy nie słuchałam muzyki elektronicznej, ani zresztą żadnej innej, w takich warunkach. Ale słuchało się przyjemnie; nie sprawia to szczególnych trudności, jeśli człowiek jest dobrze ubrany (ja byłam); na śnieg rzucono też parę skór reniferowych, żeby można było na nich stanąć, jeśli zrobi się zimno w nogi (ale w odpowiednich butach to nie było konieczne), a ponadto gdy się stoi wśród ludzi, zawsze jakoś cieplej. A muzyka? Porządna, oldskulowa, jak z tradycyjnego studia sprzed paru dekad, trochę dźwięków elektronicznych, trochę musique concrète – zwłaszcza abstrakcyjny był utwór z dźwiękami letniego lasu, śpiewaniem ptaków, kuciem dzięcioła itp. Tutaj więcej informacji, jak też zdjęcie tej przestrzeni (jeszcze bez głośników). Norwegia ma wspaniałą tradycję muzyki elektronicznej, że przypomnę znanego dobrze w Polsce Arnego Nordheima; pamiętam też piękne utwory Cecilie Ore, która teraz zajmuje się raczej pisaniem oper.

Minęła godzina i poszłam na ciąg dalszy elektroniki w pobliskim teatrze, ale to była już elektronika rytmiczna, popowa. Za to ładnie zaaranżowana plastycznie. Aleksander Kostoupolos, tutejszy człowiek o greckich korzeniach, współpracuje m.in. z Mari Boine (Janusz Wróblewski zrobił z nią wywiad, kiedy tu był). Tu dał koncert solowy, siedząc w przezroczystej klatce wraz ze swoją perkusją i keyboardem w ciemnej sali, a na owej klatce pokazywały się barwne projekcje.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Ale dziś był dzień nie tylko elektroniki, lecz także muzyki poważnej. Na 13. wpadłam do Skansenu, gdzie w jednym z domków znajduje się biuro festiwalowe, a codziennie o tej porze są kameralne koncerty studentów konserwatorium (dziś dwie altowiolistki). Atmosfera znów niemal rodzinna, publiczność siedzi w pokojach przylegających do… kuchni znajdującej się pośrodku, gdzie grają muzycy. Pije się kawę, je się ciastka i słucha muzyki (od razu przypomniał mi się pamiętny koncert w Kongsvinger, gdzie było podobnie).

A po południu w sali banku wystąpił baryton związany z Operą Maryjską – Siergiej Kajdałow wraz z pianistą Mariną Kan Selvik, Moskwianką o korzeniach azjatyckich, zamieszkałą dziś w Norwegii. Śpiewak znakomity, świetnie też dobrał repertuar: najpierw pieśni Gieorgija Swiridowa do słów Aleksandra Błoka i Siergieja Jesienina, a na koniec – Pieśni i tańce śmierci Musorgskiego, jak zawsze wstrząsające. Potem w bisach rozluźnił atmosferę m.in. arią Toreadora z Carmen. Pośrodku programu z minirecitalem wystąpiła pianistka: trochę blade cztery z popularnych Utworów lirycznych Griega, mały odpoczynek przy fragmencie z Dziadka do orzechów w transkrypcji Pletniowa i na koniec Campanella – nie było to wykonanie porażające, ale dała radę.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj