Jeszcze jeden Zygmunt

Mamy sezon na „polskie” opery – po Gismondzie Leonarda Vinciego wystawiono właśnie w ramach Opera Rara Sigismonda Gioachina Rossiniego, a w pobliżu kolejne premiery.

W Polsce, czyli nigdzie, Zygmunt, czyli nikt – tak było u Vinciego, tak jest u Rossiniego. To nie jest jakiś określony Zygmunt, lecz całkowicie wymyślony. Ale można byłoby się dziwić, gdyby było inaczej – czy ktoś słyszał o operze, która traktując nawet o autentycznych postaciach trzyma się w jakikolwiek sposób prawdy historycznej?

Kłopot tylko w tym, że libretto autorstwa Giuseppe Foppy nie jest spójne i zapewne dlatego opera nie zyskała powodzenia. Pod koniec nie wiemy już, kto z kim walczy i dlaczego, i w jaki sposób dochodzi ostatecznie do happy endu. Tempo rozłazi się w rozwlekłych rozważaniach, czy pojawiająca się nagle po latach żona Zygmunta Aldimira, którą zazdrosny mąż na skutek intrygi dworzanina Władysława skazał na śmierć za zdradę, to naprawdę ona, czy jej sobowtór (oczywiście to naprawdę ona, ponieważ została uratowana). Jest to więc pretekst do wyśpiewywania długaśnych popisowych arii i duetów, co ma oczywiście swój wdzięk, jeśli przyszło się na tę operę po prostu posłuchać pięknych głosów. A muzyka jest urocza – to Rossini w jak najbardziej pełnej formie, co więcej, niektóre fragmenty dobrze poznajemy, np. początek II aktu już niedługo stanie się początkiem Cyrulika sewilskiego, nie jest to zresztą jedyny fragment, który ulegnie recyklingowi.

Dobrze więc, że po ponad 200 latach dzieło to, rzadko wykonywane, pojawiło się w końcu w Polsce; trochę szkoda, że były to tylko cztery przedstawienia, ale Jan Tomasz Adamus, który sprawował kierownictwo muzyczne (i jest dyrektorem artystycznym Opera Rara), mówi, że chciałby je kiedyś powtórzyć.

Dobrze byłoby, gdyby w takim wypadku obsada była równie atrakcyjna. I tu, jak u Vinciego, Zygmunt jest kontratenorem – jak wspominałam przy tamtej okazji, z {oh!} śpiewał Max Emanuel Cencic, a teraz, z Capellą Cracoviensis – Franco Fagioli. Na początku trochę w cieniu, w miarę postępowania akcji coraz bardziej się rozkręca, pod koniec jest już naprawdę wspaniały. Partneruje mu znakomita Francesca Chiejina, sopranistka nigeryjsko-amerykańska, która ze swoim egzotycznym tu wyglądem ma zarazem – wedle reżysera – stanowić przypomnienie, że królowe często pochodziły z obcych stron i nie zawsze zresztą w związku z tym bywały w Polsce lubiane, że wspomnimy choćby czarny PR związany z Boną (skoro już przy żonach Zygmuntów jesteśmy). Prawdziwym gwiazdorem okazał się czarny charakter – argentyński tenor Pablo Bemsch, o pięknym głosie oraz dobrej aparycji i aktorstwie; mimo wszystkich złych rzeczy, jakie miał robić, odczuwamy nawet do niego sympatię.

Krystian Lada (jeden z nominowanych do najnowszej edycji Paszportów „Polityki”) podszedł do dzieła trochę na wzór Rossiniego, bawiąc się w dodatkową ahistoryczność i kompilując różne symbole związane z Polską. Wysnuł całość ze zdekonstruowania Hołdu pruskiego Matejki (który to obraz też był dość odległy od prawdy historycznej), a wojny pojawiające się w tle akcji to raczej wojenki chłopców w krótkich majtkach (szacun dla męskiej części chóru Capelli Cracoviensis), wymachujących symbolami polskimi i krakowskimi – skrzydłami husarskimi, kosami na sztorc, szopką krakowską, końskim łbem rodem z kolędniczych rekwizytów itp., zaś pod koniec pojawia się nad nimi wielki napis szwabachą POLSKA DLA POLAKÓW. Wszystko to wywołuje śmiechy wśród publiczności (ale chyba nie wszystkim się podobało; widziałam pp. Rokitów, którzy co prawda dotrwali do końca, ale wyszli w momencie, gdy cała sala poderwała się do stojaka), a już moment, gdy zaraz po pojawieniu się owego napisu i po ostatecznej szarży chłopcy w majtkach muszą stwierdzić swoją przegraną, jest chwilą pewnej nadziei. Może ta obrzydliwa do absurdu sytuacja, której jesteśmy świadkami w naszym kraju, równie szybko się zakończy?