Berlińczycy z nowym szefem
Kirilla Petrenkę zobaczyłam dziś na żywo po raz pierwszy – z jego obecną orkiestrą. Wcześniej oglądałam go tylko w sieci, kiedy dyrygował Łucją z Lammermoor w Monachium w reżyserii Barbary Wysockiej.
Wydał mi się wtedy rasowym dyrygentem operowym, stworzonym do tego gatunku, niezwykle plastycznym i precyzyjnym, sprawnie czuwającym nad akcją i śpiewającym z solistami z pamięci prawie wszystkie partie. Ale – poza tą ostatnią umiejętnością – wszystko to przecież ważne jest także w estradowym muzykowaniu.
Program koncertu został ułożony w sposób – wydawałoby się – ryzykowny: trzy energiczne, wręcz żywiołowe utwory, z pewnymi podobieństwami i z elementami tanecznymi (ale też z bardzo istotnymi różnicami). A poza tym – wszystkie orkiestrowe, bez koncertów z solistami. Ale przecież taka orkiestra jak Filharmonicy Berlińscy jest sama w sobie wielką atrakcją, nie mówiąc o tym, że w swoim składzie ma wielu muzyków, którzy sami funkcjonują również jako wybitni soliści (nawiasem mówiąc, dziś w pierwszym pulpicie siedział jako koncertmistrz Dashin Kashimoto, ale obok niego Krzysztof Polonek).
Koncert odbył się w sali drezdeńskiego Kulturpalast, w serii Palastkonzerte firmowanej przez Dresdner Musikfestspiele – jest ich kilka rocznie i przed właściwym festiwalem (w tym roku od 12 maja do 12 czerwca, pod hasłem Natura, ale też z silnymi akcentami beethovenowskimi) odbędzie się 25 marca jeszcze jeden: recital pieśniowy Renée Fleming z Jewgenijem Kissinem.
A dziś na początek Symfonia w trzech częściach Strawińskiego – dzieło wojenne, dramatyczne, z reminiscencjami Tańca wybranej ze Święta wiosny w I i III części, ale też będące trochę recyklingiem z różnych niezrealizowanych pomysłów, a część II jest dziwnie w tym kontekście lekka, oparta na słynnym rossiniowskim „pace, gioia” z Cyrulika sewilskiego. Skrajne części jednak, jak na mój gust, były trochę za mało drapieżne. Słyszalność miałam tym razem dobrą – siedziałam w trzynastym rzędzie na parterze.
Zawsze jest tak, że jedne utwory są solidniej przygotowywane od drugich. Miałam zatem wrażenie, że dzieło Strawińskiego padło tu trochę ofiarą. Po nim usłyszeliśmy suitę Alagoana (Caprichos Brasileiros) Bernda Aloisa Zimmermanna. Nie miałam pojęcia, że autor Żołnierzy i Białej Róży (przypomnianej ostatnio w Krakowie na Opera Rara; żałuję, że nie mogłam być) napisał coś takiego. Są tu rytmy i klimaty, które mogą przypominać Villę Lobosa czy może trochę – choć to Argentyńczyk, nie Brazylijczyk – Alberta Ginasterę. Ale jest i spokojniejsze Saudade, zupełnie niefolkowe. W sumie utwór bardzo efektowny.
Widać jednak było, że dyrygent najbardziej się przyłożył do Tańców symfonicznych Rachmaninowa. Kojarzą się one najczęściej z wersją na dwa fortepiany eksploatowaną przez Marthę Argerich z różnymi pianistycznymi przyjaciółmi i naznaczoną jej temperamentem. Ale na orkiestrę, i to w tym wykonaniu, to jest po prostu fajerwerk. Ciekawie też było obserwować dyrygenta, który jest zupełnie inny niż Rattle: to typ rzeźbiarza, który kształtuje ręką frazę, ale też co jakiś czas przygląda się dziełu, wprawia w ruch machinę i na chwilę przestaje dyrygować – przecież samo się kręci. Wszystko to doprowadziło publiczność do natychmiastowego i pełnego stojaka. Oklaskiwano muzyków długo, ale bisów nie było – szybko się pożegnali i wyszli. Na tyłach gmachu udało mi się spotkać pędzącego z walizką pana Polonka i uścisnąć mu dłoń za wszystkich jego wspaniałych kolegów.
Dziś jeszcze był mały spacerek, a jutro dzień bardzo intensywny: wycieczka po okolicach Drezna z uwzględnieniem miejsc muzycznych.