Nowość w Pałacu Kultury

Dużo dzieje się w różnych dziedzinach w piękniejącym mieście Dreźnie. O części z nich napiszę później, tymczasem o otwarciu nowej sali koncertowej, z obowiązkową Dziewiątą Beethovena w programie.

Pałac Kultury (Kulturpalast) w Dreźnie jest zupełnie inny niż warszawski. Trzeba powiedzieć, że drezdeńczycy mieli w tej dziedzinie nieco szczęścia – ominęło ich gigantyczne cudo w rodzaju naszego Pałacu, koszmaru pijanego cukiernika. A przecież na początku były właśnie takie plany. Według pierwszych projektów miała urosnąć na północnej pierzei Altmarktu (zburzonego Starego Rynku) budowla z mniejszą może wieżą niż nasza, ale w podobnej stylistyce. Zasadą bowiem socrealistycznego pałacu miała być dominacja nad otoczeniem, ale także nawiązanie do elementów lokalnych – dlatego Lew Rudniew projektując warszawski Pałac studiował architekturę krakowskich Sukiennic, a pierwszy z projektów Kulturpalast nieco przypominał barokowe drezdeńskie budowle z dodatkiem imaginacyjnych ludowych motywów. Jednak sprawa się przeciągała, Stalin umarł, przyszedł Chruszczow, który ogłosił inną zasadę: budować lepiej, taniej, szybciej. Projekty więc się uprościły, ale I sekretarz partii w NRD Walter Ulbricht wciąż próbował obstawać przy gmachu z wieżą. Stopniowo jednak wielkie ambicje się kurczyły, wieża znikła, gmach stał się mniej rozłożysty – i stanęło na czymś w rodzaju ogromnego prostokątnego przeszklonego pawilonu przypominającego centrum handlowe… Otwarto go w 1969 r.

Kulturpalast wziął nazwę od kultury, ale sala wewnątrz była wielofunkcyjna. Było to główne miejsce koncertów Filharmoników Drezdeńskich, odbywały się tam również koncerty muzyki lżejszej, ale też zloty partyjne. Sala była dość paskudna, a jej akustyka nie była projektowana specjalnie dla muzyki.

NRD upadła razem z murem i zaczęły się spory: co z tym fantem robić? Zburzyć czy zostawić, a jeśli zostawić, to w jakiej formie? Pojawiło się hasło: „Kulturpalast – Kulturballast?”. Zwłaszcza że w najbliższym sąsiedztwie rozpoczynała się wielka odbudowa dawnej barokowej tkanki miasta, która wciąż trwa i potrwa jeszcze długo. Ostatecznie postanowiono jednak zachować budynek, łącznie z dość przeraźliwym socrealistycznym fryzem z boku gmachu – czyli potraktować go jako część burzliwej historii miasta, ale wnętrze całkowicie zmienić i stworzyć zupełnie nową salę, całkowicie przeznaczoną dla muzyki. Wzbudziło to protest projektanta Kulturpalast Wofganga Hänscha, który złożył skargę w sądzie w sprawie swoich praw autorskich. Przegrał – bryła z zewnątrz nie miała przecież zostać naruszona.

Ta przegrana w 2010 r. otworzyła drogę do prac nad przebudową sali, które rozpoczęły się dwa lata później i trwały pięć lat. Filharmonicy Drezdeńscy przechodzili wówczas trudny czas, koncertowali głównie w nowym hallu Albertinum, który nie bardzo się nadaje do koncertów (za duży pogłos), a próby mieli w kompleksie kin, gdzie z kolei akustyka jest za sucha. Teraz są szczęśliwi, że wreszcie mają salę dla siebie. Przed wczorajszą oficjalną inauguracją mieli w nowej sali tylko trzy próby do koncertu.

Jaka jest sala? Znów typu winnica, ale bez ekstrawagancji; dość estetyczna, z dużą ilością drewna. Organy też już są, ponoć świetne. Słyszalność podobnie jak w innych winnicach, jak na talerzu, mało co się ukryje, choć proporcje czasem wydawały się zachwiane: instrumenty dęte drewniane mają dźwięk nikły w porównaniu z brzmieniem smyczków, bardzo dziwnie – jakby z pogłosem – słychać głos solowy (tu zastrzegam, że opisuję brzmienie słyszane z I balkonu; ciekawa byłabym słyszalności z innych miejsc sali), konkretnie – Matthiasa Goerne, który miał śpiewać Pieśni chińskie Pendereckiego, ale skoro (jako się rzekło) kompozytor nie zdążył z ukończeniem utworu, to zamiast niego baryton wykonał trzy pieśni Schuberta w transkrypcji na głos z orkiestrą. Przed nimi była jeszcze błyskotliwa Uwertura świąteczna op. 96 Szostakowicza, a drugą część wypełniła Dziewiątka. Drezdeńscy Filharmonicy to dobra orkiestra i mimo drobnych mankamentów (deficyty akustyczne, pomyłka rytmiczna waltorni w Scherzu, którą zapewne mało kto usłyszał, bo zręcznie z niej wybrnęli, tradycyjnie fałszywe wejście kontrafagotu w finale) słuchało się z przyjemnością pod energiczną dyrekcją Michaela Sanderlinga. Dobrze zabrzmiały również połączone chóry MDR i Filharmonii Drezdeńskiej; najsłabszym ogniwem byli soliści, ale też, jak wiadomo, jest to rzecz prawie nie do zaśpiewania.

Jutro rano znów będę w tej sali na nadzwyczajnym koncercie zapowiadającym czterdziesty, jubileuszowy Drezdeński Festiwal Muzyczny – właściwy program rozpoczyna się dopiero 18 maja, koncerty codziennie przez miesiąc. Bliższe informacje tutaj.