Zgrany duet solistów
Wspaniałych festiwal ma przyjaciół. Alena Baeva i Vadym Kholodenko w rozmowie telefonicznej na parę tygodni przed festiwalem zgodzili się wystąpić.
Dwa lata temu mieli piękny recital w Salach Redutowych Opery Narodowej, ale wszystko psuła marna akustyka i warunki. Ja osobiście siedziałam wówczas po prawej stronie, bliżej skrzypiec, i pianisty prawie nie słyszałam. W filharmonii było zupełnie inaczej – bez niedogodności, luksusowo wręcz. I tym bardziej można było docenić szczególne walory tego duetu.
Polegają one na tym, że oboje muzycy są w równym stopniu solistami i kameralistami. Kameralistami – bo prawdziwie współmuzykują. Ale przy tym zachowują swoje osobowości i rozmach. Repertuar wybrany na dziś pozwalał pokazać artystom zarówno lirykę, jak prawdziwego pazura.
Z pierwszej kategorii była Fantazja Schuberta, już sam początek był niesamowity – dźwięki wyłaniały się z nicości, a barwa skrzypiec chwytała za gardło po prostu. Mity Szymanowskiego były wielkim zaskoczeniem, zwłaszcza partia fortepianowa, bo co do skrzypiec – wiadomo. Otóż Kholodenko grał zupełnie inaczej niż to zwykle słyszymy, bardzo zrywnie, drapieżnie, z czającymi się biegnikami. Zupełnie nowy Szymanowski. A Kreutzerowska była muzyką skrajności, finał zaś zupełnie szalony. Stojak był obowiązkowy.
Podobnie jak po kolejnym Beethovenowskim występie Belcea Quartet – dziś krótszym, bo „zaledwie” półtoragodzinnym, składającym się z pierwszego, jeszcze trochę haydnowskiego kwartetu oraz op. 130, tradycyjnie z Wielką Fugą jako finałem. Ten utwór grali też dwa lata temu na scenie Opery Narodowej i mimo cudownego wykonania zdegustowana wówczas byłam marną jakością akustyczną. I w tym wypadku można było teraz wreszcie w pełni docenić interpretację zespołu, w której wszelkie „dziwności” są jakby jeszcze wzmocnione – i te przedziwne krótkie, a otchłanne zatrzymania muzycznego mechanizmu, które w dzisiejszych czasach przysposobił sobie Paweł Szymański. A Wielka Fuga była jakby szalonym tańcem nad przepaścią.
Jeszcze jedno spotkanie nas z tym kwartetem czeka – za dwa dni. A w najbliższy wieczór – Hrabina, której jestem w wersji Biondiego ogromnie ciekawa.
Komentarze
W pierwszym koncercie najbardziej urzekły mnie „Mity”. Poczułam się, jakbym naprawdę była w Syrakuzach (choć nigdy tam jeszcze nie byłam), a wokół mnie pluskała się w wodzie nimfa Aretuza. Te pluski to fortepian, a do tego bardzo wyrafinowana partia skrzypiec.
Belcea jest wspaniała. Akurat tak się wczoraj złożyło, że oba te kwartety, choć odległe w czasie, należą do tych, które bardzo lubię. Ale nawet we wczesnym op. 18 nr 1 w części drugiej, gdy instrumenty grają wspólnie tę samą frazę, słyszę już dramatyzm przyszłych dzieł. Słucham sobie teraz tego kwartetu na płycie, którą już dobrych parę lat temu nagrała Belcea i mam wrażenie, że teraz grają jeszcze bardziej wyraziście.
Dodam jeszcze, że wypatrywałam naszego Ścichapęka na jego chyba jednej z ulubionych skrzypaczek – Baevej, ale bezskutecznie. Jeśli to czyta, to pozdrawiam:-)
Źródło Aretuzy? A, to taka sadzawka z kępą papirusów w centrum Syrakuz 😉
Pluskania nimfy się nie uświadczy. Ale ogólnie ładnie tam.
Frajdo, odpowiadam i odpozdrawiam z poślizgiem (ustalenie hasła do „P” było dla mnie z telefonu nie do przejścia, a pamięć chwilowo zawiodła).
W tym sezonie wprawdzie nie bywam, więc się tu nie udzielam, przykładnie jednak słucham dwójkowych transmisji. Dobrze, że są. A z „Mitami” w tym małżeńskim (partnerskim?) wykonaniu miałem już na żywo przyjemność – w lepszych czasach. Serdeczności 🙂
Ciszę się, że jesteś z nami choć przez radiowe transmisje. Serdeczność również:-)
Serdeczności oczywiście:-)