Hrabina z Meksyku

I znów Fabio Biondi z Europa Galante mieli frajdę (tak ponoć czują) zagrania kolejnej opery Moniuszki. Dzięki pandemii rzecz miała miejsce na dużej sali.

I świetnie. Bo w normalnych czasach ten koncert odbyłby się, jak poprzednie podobne, na scenie i znów tylko jedna trzecia publiczności byłaby w stanie usłyszeć cokolwiek. Sala im. Moniuszki ma akustykę, jaką ma, ale przynajmniej jakąś. Publiczność usadziło się bez zasłaniania krzeseł, tylko po prostu co drugie miejsce, i było całkiem dużo ludzi.

Na scenie było też całkiem dużo ludzi – jeszcze nie widziałam od lutego tak pokaźnego składu. Ponadto był chór (tradycyjnie ten z Filharmonii Podlaskiej), ładnie „pandemicznie” rozstawiony. I soliści, o nieco zmienionym składzie – zamiast ulubieńca Biondiego, Mateusa Pompeu, który ugrzązł chyba w swojej rodzinnej Brazylii, rolę Kazimierza śpiewał Rafał Bartmiński i bynajmniej mnie ta zmiana nie zmartwiła – polski tenor bardzo się rozwinął, może czasem tylko trochę zbytnio epatuje siłą głosu.

Tytułową meksykańską Hrabiną była znana nam z zeszłorocznego Korsarza Karen Gardeazabal – kobieta o egzotycznej urodzie i głosie mocnym, trochę metalicznym, co nie zawsze dobrze brzmiało. Bardzo się starała dobrze wymawiać po polsku, co również nie zawsze się udawało, ale starania należy docenić, bo to dla niej niełatwe. Dużo łatwiejsze to było dla czeskiego basa Jana Martinika (Chorąży), którego również mieliśmy przyjemność słuchać w zeszłym roku – w Krakowiakach i Góralach. Nie tylko znakomicie wymawiał, ale jego sposób bycia na scenie zdradzał niepospolite poczucie humoru. Inne, ale też duże wykazywał jego kolega – Podczaszyc, czyli Mariusz Godlewski, oraz jego siostrzeniec Dzidzi – Krystian Krzeszowiak. Jego żona, Natalia Rubiś, była rzewną Bronią (taka to partia). I jeszcze solistka jednej arii, ale szczególnej – włoskiej Panny Ewy, czyli popis koloratury. Austriaczka Nicola Proksch weszła z falstartem, ale pod koniec już trochę poszalała.

Brzmienie zespołu i tym razem pozwoliło zobaczyć w tej muzyce nowe walory. Chociażby w ostatniej arii Hrabiny Zbudzić się z ułudnych snów, w której orkiestrowy akompaniament dokładnie odzwierciedlał burzliwe uczucia targające bohaterką. A już naturalny róg nawołujący do polowania zza sceny – po prostu pyszny (chór swoje Pojedziemy na łów też śpiewał za sceną). Myślę też, że muzycy świetnie się bawili grając te wszystkie pastisze z II aktu: trochę Rossiniego, trochę Wagnera, tu poleczka, tam tyrolski walczyk. Myślę, że z przyjemnością będzie się słuchać nagrania.

Po południu jeszcze był recital Bozhanova. Ustalił już sobie od pewnego czasu swoje własne rytuały: niskie krzesełko a la Gould, fortepian Shigeru Kawai, wszystko grane miękkim, aksamitnym dźwiękiem, nawet tam, gdzie to nie pasuje, wydobywanie melodii bardzo niekonsekwentne – czasem bardzo intensywne, czasem wprost przeciwnie, i trudno te różnice uzasadnić. W sumie najładniejsza, bo krótka i konsekwentna, była Arabeska Schumanna i z podobnych powodów Nokturn H-dur Chopina.. Ostatnią sonatą Schuberta mnie zdegustował, Sonatą h-moll Chopina trochę też. Strasznie to manieryczne. Taka jego uroda.