Jak gdyby nigdy nic

Zupełnie jak w normalnym sezonie: premiera baletowa, orkiestra w kanale, dwie przerwy, hostessy z czekoladkami, w bufetach wino się leje. Jedyna nowość: siedzimy co drugie miejsce, w maskach.

Korsarz z muzyką Adolphe’a Adama miał się pokazać w Operze Narodowej na wiosnę, ale pojawił się teraz. To spektakl, który po raz pierwszy ujrzał światło dzienne cztery lata temu w Operze Wiedeńskiej; scenograf Manuel Legris opracował go na motywach klasycznej choreografii Mariusa Petipy, ale rozbudował go formalnie, dodając inną muzykę – nie tylko Adama (choć jego w większości). Nie jest to więc całkowity skansen, ale pachnie XIX wiekiem. Także efektowna scenografia Luisy Spinatelli jest bardzo klasyczna. Miłośnicy tego typu przedstawień będą usatysfakcjonowani, zwłaszcza, że spektakl jest świetnie tańczony (a przynajmniej był na premierze).

Ta wersja motywu byronowskiego jest zupełnie inna od pierwowzoru, a także od libretta Korsarza Verdiego, którego słuchaliśmy rok temu w wykonaniu zespołu Fabia Biondiego. O ile w operze mamy łzawy i tragiczny finał, to w balecie to nie pasuje, więc jest happy end. I nawet jeśli w samej końcówce statek korsarski padnie ofiarą burzy, to główni bohaterowie, zakochani Konrad i Medora, budzą się uratowani na plaży i padają sobie w ramiona.

Bardzo mi się podoba, że w spektaklu Polskiego Baletu Narodowego główne role tańczą dwie Japonki, Japończyk, Włoch i troje Polaków. A w składzie zespołu można też znaleźć Rosjan, Białorusinów, Amerykankę, Koreankę, Hiszpana, Węgra… Takie znaczenie słowa „narodowy” mi odpowiada – tańczą w „barwach polskich” ci, co naprawdę chcą. I wszyscy pracują na zespół. Ale oczywiście niektórzy się wybijają. Dzisiejsi soliści rzeczywiście są bardzo efektowni. Znamy już dobrze Yukę Ebiharę, zgrabną i leciutką jak motylek: dziś główną rolę Medory tańczyła właśnie ona, a obok niej koleżanka-krajanka Mai Kageyama jako Gulnara. Głównym bohaterem, Konradem, był skoczny i zwrotny Patryk Walczak, a przeciwwagą, negatywnym charakterem – świetny, giętki jak pantera Ryota Kitai. Jeszcze zdrajca Birbanto – Rinaldo Venuti, oraz Pasza Seyd – Wojciech Ślęzak. Ale mnóstwo jest tu scen zespołowych. Akcja w tych momentach staje i zmienia się w jeden wielki popis. Dla miłośników tej sztuki to gratka, ale dla tych, co nie są jej entuzjastami, jest to o wiele za długie, tym bardziej, że jednak musimy w tych maskach siedzieć. Wychodząc słyszałam, jak pewien pan się żalił: – W trzecim akcie to już mi tak głowa opadała, że, kurcze, bałem się, że zasnę.

W pewnym stopniu go rozumiałam. Jednak i trochę XIX wieku jest czasem w naszej operze potrzebne. Dla odmiany.

PS. Ale nadal żyjemy w świecie pandemicznym, a wirus nie omija nawet najsławniejszych