Muzyk bardzo poważny

Zmarły wczoraj Jan Krenz od ponad dekady już żył w osobności, na emeryturze, więc młodzi go właściwie nie znają, a starsi mogli trochę zapomnieć. Tymczasem była to postać wielka.

Nie wiem, kto wybierał nagrania do albumu, który się właśnie ostatnio ukazał nakładem Polskiego Radia, poświęconemu Krenzowi, a zarazem inicjującemu cykl płyt dokumentujących laureatów Diamentowych Batut – specjalnej nagrody radiowej dla wybitnych dyrygentów. Może spieszono się, by Maestro mógł się jeszcze płytą ucieszyć, ale ewidentnie ktoś nie przesłuchał zwłaszcza nagrania I Koncertu fortepianowego Brahmsa w wykonaniu Witolda Małcużyńskiego. Jest ono po prostu potworne, ponieważ pochodzi z czasów, gdy pianista stracił już wszelką formę i właściwie nie powinien już był występować (1968 r.). Monumentalne brzmienie orkiestry w Koncercie e-moll Chopina też może dziś razić, ale tak się go wówczas grało (1960), a nagranie ma wartość historyczną również z powodu Artura Rubinsteina. W sumie można było lepiej przeszukać taśmotekę i znaleźć prawdziwe perły, z których jest tu jedna: Livre pour orchestre Witolda Lutosławskiego, którego to utworu polskiego prawykonania dokonał właśnie Jan Krenz, tworząc najbardziej kanoniczną interpretację. I tego nagrania właśnie słucham pisząc ten wpis.

Krenz był dyrygentem wszechstronnym, co udowodnił zwłaszcza w latach kierowania WOSPR, a także jako Generalmusikdirektor miasta Bonn – był pierwszym chyba Polakiem, który dostąpił takiego zaszczytu, i to w ówczesnej stolicy, a także, o ile mi wiadomo, pierwszym, który poprowadził Filharmoników Berlińskich. Złośliwi koledzy przezwali go wówczas „Janek-Karajanek”, ale on się tym nie przejmował. Zawsze był człowiekiem i muzykiem bardzo na serio. Miało to zapewne niemało wspólnego z protestanckim etosem. Krenz był synem pastora – tutaj jego relacja ze sceny aresztowania ojca podczas okupacji (który odmówił podpisania volkslisty).

Mówił o sobie, że urodził się muzykiem, miał tylko problem z wyborem kierunku. Mógł być pianistą, chciał być kompozytorem, a stał się przede wszystkim dyrygentem, o czym zadecydowały wielkie potrzeby w tej dziedzinie w kraju po wojnie. Przez pewien czas jeszcze komponował, nawet parę utworów wykonano na Warszawskiej Jesieni, który to festiwal zainicjował wraz z kolegami z Grupy 49, Tadeuszem Bairdem i Kazimierzem Serockim; jego I Symfonią z 1949 r. dyrygował w 1959 r. sam Ernest Ansermet z Orchestre de la Suisse Romande. Tworzył też muzykę filmową, w tym – znakomitą – do Kanału Wajdy. Później jednak na lata wchłonęło go intensywne życie koncertowe.

Ale stara miłość nie rdzewieje. W latach 80. Krenz poszedł śladami Mahlera: w sezonie dyrygowanie, w miesiącach letnich komponowanie. Zaszywał się na wsi i, jak mówił, bawił się w farmera. Znów jego utwory zaczęły rozbrzmiewać na estradach, choć niestety rzadko. Muszę powiedzieć, że osobiście bardzo cenię jego kompozycje, ich żelazną logikę i konstrukcję, a zarazem podskórną dramatyczność. Bardzo żałuję, że nie mogę tu wrzucić ilustracji – na tubie są tylko jego dawne dzieła, nic z późniejszych lat.

Powyższe zdjęcie pochodzi z ostatniej wizyty Jana Krenza w Filharmonii Narodowej na wykonaniu III Symfonii, 2 lutego 2018 r. pod batutą Jerzego Maksymiuka. Akurat przed chwilą przywitałam się z Maestrem, a zaraz potem podszedł Edward Dwurnik i zażyczył sobie z nim zdjęcia – stąd moja obecność w tle. Zdjęcie przesłała mi tego samego wieczoru partnerka Edwarda, która je robiła. Trudno było wówczas przypuszczać, że to Edward pierwszy odejdzie. Teraz odeszli już obaj. Smutno.