Dwa razy po półtorej godziny
Kiedy pisze się o dwóch koncertach, trudno czasem znaleźć coś wspólnego. Dziś był to tylko czas trwania. No i to, że oba były dobre.
Na recital Angeli Hewitt na Zamek Królewski trafiła niezbyt duża publiczność, wiele miejsc było wolnych – a podobno niełatwo było dostać bilety. W sumie szkoda, bo było warto.
Poprzednim razem, cztery lata temu, zagrała nam Wariacje Goldbergowskie – też na Zamku, nie wiem, czemu tak lubi to miejsce, w którym fortepian brzmi tak hałaśliwie. Tym razem, choć Bach (jej specjalność, jak się uważa) był również obecny w programie, dała się namówić także na Chopina – i cieszę się, bo pokazała, że gra go naprawdę dobrze. A połączyła jedno i drugie Mozartem.
To pianistyka bardzo porządna, o pełnym dźwięku, wyrazista. Preludium i fuga a-moll BWV 894 Bacha zabrzmiały niemal organowo. Sonata D-dur KV 284 Mozarta – wręcz orkiestrowo, i prawidłowo, bo właśnie tak została napisana, co słusznie opisał w programie Kacper Miklaszewski. Jednak przy okazji pomylił się w kwestii Chopina: słowa „nie grać, bo dziwaczne” wypowiedział Jan Kleczyński bynajmniej nie o Scherzu E-dur, ale o Preludium a-moll. Scherzo wcale dziwaczne nie jest, a zamiast motywów faustowskich łatwiej w nim usłyszeć Sen nocy letniej. Mniejsza z tym, zarówno ono, jak i oba nokturny z op. 55, zabrzmiały pięknie. Plus jeszcze na bis „nokturn-pendolino”, czyli op. 9 nr 2, z bardzo ładnymi ozdobnikami.
Wieczorem wróciliśmy do Collegium 1704, tym razem na program polsko-czeski: najpierw Mielczewski i Pękiel, potem Zelenka, kompozytor szczególnie ważny dla zespołu (data w nazwie jest związana z nim). Dobrze, że ustawiono program chronologicznie, a przy okazji konsekwentnie zmieniały się nastroje: od radosnego Mielczewskiego poprzez nostalgicznego Pękiela po wachlarz emocji u Zelenki, gdzie pogody było najmniej (choć także się zdarzała), a czasem muzyka była wręcz bolesna przez swoje chromatyczne harmonie. Wykonanie, co tu dużo mówić, znakomite, a z zespołu wokalnego co i raz wyłaniali się świetni soliści. Klasa.
Komentarze
Idąc rakiem:
Jak Zelenka, to tylko z Luksem! De Luxe, że tak powiem! Ja do Zelenki mam ogromną słabość, już podczas któregoś pobytu u wuja w Czechach (kiedy to było? 1995? 1996?, toż to koniec poprzedniego milenium) kupiłem sobie w Opawie płytę z jego Requiem i Miserere, bodaj z Ensemble Baroque 1994 pod Romanem Valkiem. Od tego czasu to jeden z moich ulubionych kompozytorów, nie tylko osiemnastowiecznych. To taki „słowiański Bach”, jako, że jest to kunszt w zasadzie niemal porównywalny z tym lipskiego kantora, ale „ubogacony” o to, co mamy na przykład w muzyce Smetany lub Dvořáka, czyli o ten bardzo specyficzny rodzaj melodyjności i emocjonalności, który wyrasta „z czeskich lasów i łąk”. Potem oczywiście kupowałem wszystko, co tylko wychodziło, kolejne msze, oratoria, muzykę orkiestrową etc. I oczywiscie wielki tu udział znakomitych realizacji Luksa, którego wolę od też świetnych przecież nagrań Dombrechta, Berniusa czy Wagnera. No więc wczoraj było to piękne przeżycie i choć mam oczywiście wydaną w zeszłym roku płytę z Mszą 1724, to nie ma o czym mówić – nic nie zastąpi żywej muzyki, choćby mieć najlepsze przedwzmacniacze i kolumny świata. Ale ponieważ nagrali to i wykonali pewno już nie raz, to poszło to kapitalnie. To zresztą na tle innych mszy Zelenki dzieło specyficzne, bo przecież posklejane przez Luksa z kilku osobnych stałych części mszy, z których każde miało w związku z tym swoje kulminacje, na przykład w postaci fug. Więc ta Msza 1724 wydaje się szalenie intensywna, puchnie od polifonii, schromatyzowania, prawie nie ma w niej popisowych arii, a do tego ma ten specyficzny grunt w postaci puzonów (jak w pięknym, późniejszym Requiem ZWV 45), co rzeczywiście podkreśla ten ciemny koloryt.
Muzyka doby polskich Wazów, to było jednak chyba dla tego zespołu wyjście poza strefę osiemnastowiecznego komfortu – no dobrze, świetnie nagrali Missa Salisburgensis Bibera i grali Monteverdiego czy Lully’ego, wykonali „Moją ojczyznę” Smetany, ale jednak ich żywioł, to między Bachem i Myslivečkiem. Poza tym nie mieli tych polskich rzeczy ogranych. A jednak było to wyjątkowo ciekawe i dobre, inne niż znane dotąd wykonania, a na żywo, ze środka sali te wszystkie polichóralne triki brzmiały bardzo dobrze. Myślę, że – zważywszy, że jednak Zelenkę już chyba prawie wyeksploatowali, mogliby się pochylić nad rodzimym siedemnastym wiekiem, nad Adamem Václavem Michną z Otradovic czy, szczególnie, nad Vejvanovským.
Natomiast co do recitalu Angeli Hewitt, to w moich uszach (oddalonych bodaj o jakieś 2 metry od uszu PK) brzmiało to różnie. Mozart rzeczywiście jak najbardziej, choć po Liu raczej suchy (oczywiście Sonata a-moll, to zupełnie inne kalosze, niż Dürnitz), Bach przeleciał jak pendolino z perspektywy peronu w Pruszkowie czy Grodzisku Mazowieckim (a jednak się dopiero co Anderszewskiego słuchało w DWK, któremu to BWV 894 wydaje się być bliskie), ale Chopin był nader nierówny. Scherzo było bardzo dobre, ale na przykład Nokturn f-moll wręcz okropny: w formie jakiegoś ciężkiego marsza, jakby muzyka dla popisów koni lipicańskich w wiedeńskiej ujeżdżalni. No i oczywiście ta akustyka… a w dodatku był Stainway, nie Fazioli. BTW – „pianistyka porządna” – chylę czoła, jaki to ładny eufemizm! 🙂
Fazioli w wypadku Angeli H. jest już historią – nader smutną. A że lubię ją najbardziej w baroku i wczesnym klasycyzmie (w Schumannie czy Chopku akurat mniej), to wrażenia ogólnie miałem z lekka mieszane. Dobrze, że zabrzmiała szczególnie mi bliska sonata Mozarta (czyżby trochę też za sprawą środkowej części, pięknie skądinąd podanej, z polonezem w nazwie?), zwłaszcza że słyszy się ją na recitalach jakby rzadziej. Przynajmniej na bis liczyłem na miniaturę Rameau albo Couperina (Scarlatti też by zresztą pasował). No ale chyba nic straconego, miejmy nadzieję 🙂
Zelenka był wstrząsający, jak zawsze w wypadku tych wykonawców, choć nawet ta par excellence religijna muzyka jakoś nigdy nie wywołuje we mnie religijnych wzmożeń (co by je mogło wywołać, pojęcia nie mam 😉 ); wręcz przeciwnie – czuję w niej jakieś najzupełniej zmysłowe piękno, a może nawet grzeszną dezynwolturę… Oba wieczory z Vaclavem Luksem były wspaniałe. Chciałoby się słuchać go tu jak najczęściej.
„Fazioli w wypadku Angeli H. jest już historią – nader smutną.” Hmmm.
https://www.theguardian.com/music/2021/jan/04/celebrated-musician-speaks-of-finding-new-best-friend-to-replace-smashed-piano
Pokrótce: od początku roku 2021 Angela Hewitt ma nowy fortepian Fazioli.
Relata refero 😉
No to może i nam będzie dane go kiedyś posłuchać…