Wajnberg +
Nie wiem, co jest takiego w tym Wajnbergu, że tak zapada w pamięć – i dziś też tak było, po obu koncertach, choć miały one też inne ciekawe punkty.
Na popołudniowym recitalu wokalnym – bo każde z trojga śpiewaków wystąpiło po kolei, wszyscy ze świetnym, rozumiejącym pianistą Michałem Bielem – jego twórczość zdominowała program, ponieważ zostały wykonane jego dwa cykle wokalne. Pierwszy z nich bardzo znany – Pieśni żydowskie op. 17 do wierszy Icchoka Lejba Pereca. Akurat interpretacja Natalii Rubiś nie wydała mi się tu adekwatna, była zbyt intensywna, prawie operowa, podczas gdy to są dziecięce piosenki (nawet ta ostatnia, o tragicznym tekście, też jest lamentem dziewczynki będącej w wielkiej niedoli, skierowanym do zmarłej mamy). Należałoby je śpiewać głosem bardziej prostym. O wiele lepiej wypadła solistka w dwóch pieśniach Raula Koczalskiego, kończących koncert – jej sposób śpiewania pasował do romantycznej estetyki tych utworów. Przed nią kilka jeszcze pieśni autorstwa tego genialnego pianisty zaśpiewał znakomity baryton Paweł Konik.
Największe jednak wrażenie wywarł na mnie cykl Wajnberga Słowa we krwi op. 90 do tekstów Juliana Tuwima, zwłaszcza że znakomicie wykonał go Krystian Adam (Krzeszowiak). Nie znałam wcześniej tego utworu. Pochodzi z 1964 r., z dekady Pasażerki, kiedy kompozytor porzucał już uwodzicielskie i bardzo swoiste, rozpoznawalne melodie na rzecz muzyki, jak to kiedyś nazwałam, wypalonej na popiół. Trudno to określić słowami, trzeba posłuchać. Słodko-gorzkie, a naprawdę bardzo gorzkie teksty poety jak widać dobrze współgrały z nastrojem kompozytora wynikającym z jego kolei losu, np. Podróż („…kłamałem, że ojczyzną jest świat, ojczyzną jest to smutne podwórze”…), Zamyślenie w obcym mieście („Nie będzie żadnej drogi śpiewaniu memu i milczeniu”) czy też Nieznane drzewo (rozważania na temat: gdzie jest drzewo, z którego będę miał trumnę).
Trudno było potem przestawić się na romantyczne, przypominające secesyjne ornamenty (również w tekstach, głównie niemieckich), pieśni Koczalskiego. Ale bardzo było ciekawe poznać tego artystę również od takiej strony, a muzyka okazała się naprawdę w dobrym gatunku. Choć jak na swoje czasy była zachowawcza.
W programie, który przedziwnie zresztą ułożyła Yulianna Avdeeva, utwór Wajnberga – IV Sonata op. 56 z 1955 r. – – znalazł się w centrum, przed przerwą, więc tym bardziej dał się zapamiętać. Nie wiem, czemu ciągle ludzie się upierają, że koniecznie trzeba tego kompozytora z kimś porównywać – w programie też znalazła się sugestia, że może tym razem nie z Szostakowiczem, tylko z Prokofiewem. Akurat z nim nie ma ta muzyka nic wspólnego, Szostakowicza może przypominać główny temat I części, ale dalej muzyka rozwija się bardzo po wajnbergowsku, czyli obok wszystkiego, wedle własnego szyfru, którego częścią jest każdy motyw (trochę się już nauczyłam je czytać).
Jednak w tym recitalu każdy utwór miał swoją wagę. Na początek Chopin – znakomity Polonez-fantazja, słyszałam go już w jej wykonaniu i muszę powiedzieć, że gra go i rozumie coraz lepiej, a jest to duża sztuka zwłaszcza dla obcokrajowca zrozumieć tę jakże polską szamotaninę. Pomiędzy Chopinem a Wajnbergiem skrajny kontrast: Życie maszyn Władysława Szpilmana, utworek przedwojenny, czysty wykwit neoklasycyzmu – wspominałam o nim już wówczas, gdy prawie rok temu artystka wykonała tę suitę przy okazji aukcji pamiątek po kompozytorze.
Partita c-moll Bacha wydawała się znów wyskakiwać z kontekstu, ale bardzo wciągała – artystka coraz lepiej czuje Bacha, zwłaszcza odkąd w czasie pandemii przedstawiała w mediach społecznościowych swój Bach Project (wisi na jej kanale, można obejrzeć). I znów całkowita zmiana nastroju: II Sonata Rachmaninowa, która zwykle kojarzy mi się z fregatą na wzburzonym morzu. Ten okręt był potężny i zmógł wszystkie burze, aż triumfalnie przybił do lądu. Bez stojaka nie mogło się obejść. Na bis oczywiście Nokturn cis-moll op. posth. Chopina – również zapewne jako nawiązanie do postaci Szpilmana.
PS. Jutro idę na wagary z Chopiejów – mam swój powód, który potem opiszę. W piątek, jako że jest tylko jeden koncert, i to o 21., być może wybiorę się na 18. na WarszeMuzik na Sienną 55 – tam Marek Bracha będzie grał bardzo ciekawy program pt. Jewish Mazurkas. Miejmy nadzieję, że pogoda będzie znośna.
Komentarze
Porównania, cóż. Z Wajnbergiem jest problem, bo „wypłynął” w miarę niedawno, więc siłą rzeczy ludziska chcą porównywać. W tej muzyce jest pewien specyficzny „nerw”, atmosfera, które właśnie z Szostakowiczem mi się kojarzą (i za którymi niestety nie przepadam, ale to już inna sprawa).
Wajnberg to chyba najbardziej spektakularny przykład „opadnięcia z oczu łusek”, jeśli idzie o muzykę ostatnich kilkudziesięciu lat. Bo mieszkał sobie w skromnym mieszkanku w Moskwie geniusz, nie waham się tego napisać, a świat uważał, że geniusze są w różnych centrach awangardy, tam się koncentrowała uwaga krytyki, tam waliła snoberia, szły rządowe i prywatne pieniądze, tam się odgrywał teatr rodem z „Nowych szat cesarza”. Z tej „ostrej” awangardy sporo się oczywiście ostało, ale raczej jako kamienie milowe, hasła w encyklopediach, a jednak nie jako materiał do wykonań, które dziś mogłyby poruszać publiczność. Pisałem tu już kiedyś o swoich poszukiwaniach nagrań dzieł Wajnberga w latach 90., czy nawet na początku naszego milenium – były bardzo nieliczne, przez kogoś się ściągało płytki CD przegrywane z jakichś radzieckich winyli, jakieś półlegalne nagrania z koncertów w trzeciorzędnych ośrodkach. I nagle – BUM! – zaskoczyło. Bo jest to muzyka pisana na gruncie biografii naznaczonej cierpieniem, a do tego muzyka wybitnie „nakręcana” obsesją pisania muzyki. Przecież on komponował te ogromne ilości dzieł, niekiedy monumentalnych, choć wcale nie musiał aż tyle, w Sojuzie go trochę grano i wykonywano, ale bez przesady – to jest ewidentne, że ten człowiek tworzył muzykę, by w ogóle móc żyć, to był jego sposób na przeżycie, jakieś radzenie sobie z traumami. A nadto to jest w zasadzie pomnik ogromnej pracowitości. Dzieła powstałe na takim gruncie zazwyczaj są po prostu głęboko poruszające. Jasne, że porównywanie z Szostakowiczem i innymi kompozytorami radzieckimi tego czasu jest nieuniknione, ale pisano już dziesiątki razy, że z Szostakowiczem transfer szedł w obu kierunkach, a poza tym, jeśli zna się muzykę Wajnberga – a teraz zna się niemal wszystko (ale nie wszystko jednak, czego dowodem Słowa we krwi op. 90), bo przecież nagrywa się go na potęgę – to się wie, że ona ma swój idiom, rozpoznawalny, własny, niepowtarzalny, choć stylistycznie ewoluuje. I absolutnie zgadzam się z PK, że ten idiom opiera się na kodach, tu jest tak jak u Szostakowicza, ale ten system jest oczywiście inny – ktoś o takiej biografii jak Wajnberg musiał zresztą do perfekcji opanować strategię mimikry. Ale są to kody czytelne dla odbiorców inteligentnych, odpowiednio „kulturowo osadzonych” i osłuchanych, choć zgadzam się, ze trzeba się tego powoli uczyć, rozgryzać tę muzykę. Niemniej jednak pisanie o podobieństwach pomiędzy DSCH i Wajnbergiem, to jak wytykanie Mozartowi, że małpował Haydna, a Beethovenowi, że ich obu. Po prostu tak jak byli Klasycy Wiedeńscy, tak byli kompozytorzy Leningradzko-Moskiewscy XX w., gdzie do Prokofiewa i Szostakowicza dopisałbym w zasadzie na równi Wajnberga, a dopiero troszkę dalej Chaczaturiana, i potem dopiero stałby jakiś Kabalewski et consortes. Przecież gdyby Wajnberga władze Związunia promowały na Zachodzie, tak jak jednak promowały Szostakowicza (którego zarazem gnębiły) to owo uznanie przyszłoby znacznie wcześniej, ale promować nie chciały z oczywistych powodów. Nie uważam na przykład, by Wajnberg ustępował w czymkolwiek dajmy na to takiemu Brittenowi, a przecież skala karier jest nieporównywalna.
Pieśni op. 13 rzeczywiście były chyba zbyt „dorośle” interpretowane, ja pamiętam, jak to śpiewali Elżbieta Szmytka i Karol Kozłowski i chyba wówczas było to o wiele bardziej udane. A pieśni do słów Tuwima to rzeczywiście coś z takiej muzyki ulepionej z popiołów, to jest nader adekwatne określenie.
Pieśni Koczalskiego – może nie są ekscytujące, ale sprawnie napisane i zostały bardzo dobrze wykonane. Warto przypomnieć, że on też ma swój mini-renesans, choć niejako na boku głównego nurtu i jakby przy gremialnym niezainteresowaniu dużej części krytyki. Jan Jarnicki ze swoją firmą Acte Prealable doprowadził bowiem w ostatnich latach do wydania bodaj 7 płyt z muzyką Koczalskiego – nagrano już wszystkie 6 koncertów fortepianowych, Koncert skrzypcowy, Koncert wiolonczelowy, trzy Tria fortepianowe, Sonatę skrzypcową i inne dzieła na skrzypce i fortepian, a także zainicjowano wydanie kompletu pieśni (wyszedł pierwszy tom). Do tego opublikowano partytury dzieło orkiestrowych, jest już wydanych 8 tomów obejmujących wszystkie koncerty, kolejne dzieła są w przygotowaniu, wiem też, że ma wyjść nagranie Symfonii. To jest bardzo nierówna twórczość, ale oczywiście warta przypomnienia.
W sumie znamienne i fascynujące, że wczoraj zabrzmiały pieśni dwóch kompozytorów urodzonych w Warszawie, którzy – gdy ta Warszawa była w 1944 r. zabijana (po raz trzeci, po wrześniu 1939 i kwietniu-maju 1943) – siedzieli na dwóch przeciwległych biegunach – jeden w Moskwie a drugi w Berlinie. Ta ich emigracyjność była ekstremalnie różna, pod każdym w zasadzie względem.
Myślałem też o tym podczas pierwszej części iście wspaniałego recitalu Awdiejewej. Ta pierwsza część rzeczywiście dziwnie zestawiona, ale czy naprawdę? Trzech kompozytorów polskich, ba – trzech rodem Warszawiaków, zagranych razem, niejako jednym ciągiem w Warszawie, ale przecież każdy z polskością, która nie jest oczywista. Bo to szamotanie się Poloneza-Fantazji, to wykuwanie-niewykluwanie się poloneza z tej dziwnej formy, to w ogóle tak ewidentne manifestowanie, wybebeszanie – że po Gombrowiczowsku to ujmę – „problemów z formą”, to jest dla mnie chyba najbardziej ewidentny przykład dzieła Chopina, gdzie zagadnienie polskości/uniwersalności się uzewnętrznia, w sposób wręcz nieprawdopodobnie genialny. I dlatego jest to tak niebywale trudny interpretacyjnie utwór – niewielu sobie z tym radzi, choć akurat Awdiejewa radzi sobie kapitalnie. Chopin – to przecież pół Francuz (a nawet pół Lotaryńczyk), emigrant, a jednak synekdocha polskości dla nas. A Wajnberg i Szilman – dwóch warszawskich Żydów doby Zagłady, których ocalenie zrealizowało się w ramach tak ekstremalnie odmiennych scenariuszy. To wszystko było bardzo pięknie zagrane, ale też właśnie skłania do stawiania różnych interesujących pytań. Na przykład co by było, gdyby nie wybuchło powstanie listopadowe i Chopin jednak wróciłby do Warszawy i tu utknął… Co by było, gdyby nie wybuchła wojna, Wajnberg by tworzył w Warszawie, odcięty o tych impulsów, które znalazł w ZSRR? Bo z tej trójki tylko Szpilman został, a przecież jako kompozytor nie może być porównywalny z pozostałymi dwoma. I jego utwór był w istocie „kosmopolityczny”, za to pozostałe bardzo polskie, bo przecież ta żydowskość Wajnberga dla mnie jest zarazem częścią polskości.
Nie chcę już tu powtarzać zachwytów nad Awdiejewą – jest wspaniała, bo ma wszystko, jest muzykalna, inteligentna, jej wykonania są skupione, głębokie, szlachetne, poruszające, wielowarstwowe, dysponuje przepięknym dźwiękiem, a do tego zmiennym, dostosowywanym do każdego utworu i miejsca w tym utworze. I to jest niezwykłe, ze słuchając jej występów od dekady mamy wrażenie, iż ona nieustannie rozwija się, jej sztuka się rafinuje, wchodzi na kolejne poziomy doskonałości. Nokturn na bis – arcycudowny, takie granie, to już naprawdę się nieczęsto zdarza, pani Hewitt powinna sobie posłuchać, jak się da grać nokturny Chopina.
A co do tajnych wagarów, to się na nich dziś spotkamy
Mieliśmy w tych dniach występy 2 zwycięzców Konkursu: jednego bezapelacyjnego i jedną początkowo dość kontrowersyjną (kwestionowaną). Jak różnie się rozwijają ich talenty po tym sukcesie…
Nawet przez chwilę myślałam, żeby napisać o trzech warszawiakach w pierwszej części – ale Szpilman nie do końca warszawiak, urodził się w Sosnowcu. Jednak już jako małolat w Warszawie podjął nauki i kontynuował je, z przerwą na Berlin, do 1935 r. Od młodości więc był z Warszawą związany.
Swoją drogą ciekawe pytanie z cyklu co by było, gdyby. To też oczywiście zależy od osobowości. Szpilmana od młodości nęciły lżejsze klimaty, nawet kończone w getcie Concertino na fortepian i orkiestrę jest gershwinowskie. Że potem poszedł w piosenkę, to zapewne nie tylko kwestia czasów.
A Wajnberg? Zadaję sobie to pytanie za każdym razem, kiedy słyszę jego utwory przedwojenne, niezwykle ciekawe i bardzo dobre, ale właśnie jakby w zupełnie inną stronę idące niż te pisane w Sowietach, w stronę ekspresjonizmu w stylu, bo ja wiem, Berga? A był przecież wtedy zupełnym szczeniakiem i kompletnym samoukiem w dziedzinie kompozycji. Zastanawiam się też, czy i jak odzywałyby się w jego twórczości motywy żydowskie. No i oczywiście co by było, gdyby udało mu się pojechać na te studia do Ameryki – czy byłby genialnym pianistą, a kompozytorem na boku, czy też kompozytor i tak wziąłby górę.
Co do op. 13, niedawno przybyło dobre wykonanie Ewy Leszczyńskiej:
https://polin.pl/pl/wydarzenie/polin-music-festival-mieczyslaw-wajnberg-jidisze-lider