Szmery, dyskursy, kontemplacja
Na piątkowych dwóch koncertach muzyka była właściwie dość podobna, choć parę dzieł bardzo odstawało.
Zawsze miło obserwować młodzież muzykującą pod batutą Rüdigera Bohna pod szyldem European Workshop for Contemporary Music. Dyrygent zaraża ją entuzjazmem do nowej muzyki i już parę porządnych zespołów jako pokłosie tej inicjatywy powstało. Program zwykle jest zróżnicowany i tak było również tym razem na sali UMFC. Od barwnego Gouache słoweńskiej kompozytorki Niny Šenk poprzez nasłuchującą głosów, a właściwie szmerów ciała Monikę Szpyrkę w Part among Parts po połączenie brzmień instrumentalnych z „przeszkadzajkami” w craving your kiss Matthiasa Krügera – a każdy z utworów dość długi, najbardziej jednak istotna okazała się zagrana na koniec klasyka: Voice and Instruments Mortona Feldmana, z Evą Resch jako solistką. On jest jednak niezrównany. Gdy wchodzi się w klimat przezeń stworzony, nie ma się ochoty z niego wychodzić. Przygaszone światło bardzo pomagało w zanurzeniu się (!) w kontemplacji. Ok. 20 minut minęło, ledwie się człowiek obejrzał.
Nocny koncert w sali kameralnej FN przyniósł nam pierwsze w Polsce spotkanie z Jack Quartet, amerykańskim zespołem, o którym mówi się już jako o następcach Kronosów. I rzeczywiście są świetni, precyzyjni, zgrani. Trochę może szkoda, że o ile w przypadku występu EWfCM było jednak pewne zróżnicowanie, to w programie kwartetu większość utworów była jakoś tam do siebie podobna, opierając się na dźwiękach szmerowych. Niemal wyłącznie z takich, które miały ilustrować morskie stworzenia ślizgające się w ciemnej głębinie, składał się utwór Clary Iannotta dead waspsin the jam-jar III. Szkoda, że zaszkodziło to trochę następującemu po nim utworowi Aleksandry Gryki emptyloop – ciekawy powrót po latach, rzecz o trudności w komunikowaniu się, ilustrowana najpierw zgrzytliwymi biegnikami, później jakby rozmową z powtarzanymi „zdaniami”, wreszcie właśnie ślizgającymi się dźwiękami podobnymi do tych z poprzedniego utworu. Wyróżniał się utwór trzeci – Many Many Cadences Sky Macklay, jak sama nazwa wskazuje, złożony z mnóstwa zagęszczonych kadencji, w istocie efektowny żart muzyczny. Na koniec jednak znów wróciliśmy do szmerów, i to na długo, za sprawą mistrza tej estetyki Helmuta Lachenmanna. Swojemu III Kwartetowi smyczkowemu kompozytor dał podtytuł Grido, poniekąd w porywie autoironii, ponieważ słowo to po włosku oznacza krzyk, a tu żadnego krzyku nie ma, po prostu ten utwór jest trochę głośniejszy od innych jego dzieł, co nie znaczy, że zabrakło w nim brzmień dla Lachenmanna typowych.
Warszawska Jesień się nieuchronnie kończy – idę oczywiście na koncert finałowy, ale dzień będę też dzielić z Szalonymi Dniami Muzyki, którym poświęcę też niedzielę.