Fake News Opera

Był już „wielogatunkowy utwór kameralny”, była „opera patologiczna”, teraz dołączyła „fake opera”.

Przy okazji jeszcze wracając do „opery patologicznej”, muszę tu uzupełnić informację: termin jest autorstwa Adama Dudka, który do swojego projektu zaprosił Tadeusza Wieleckiego jako kompozytora.

Wojciech Błażejczyk stworzył Bunkier. Fake opera wraz z Waldemarem Raźniakiem, który przygotował libretto. Nie w całości zresztą chyba tekst, ten podany w książce programowej, został wykorzystany, ale można go przeczytać tutaj, poniżej omówienia. Końcowy fragment tego tekstu oparty jest na – wielokrotnie już opracowywanym przez teatr i film – opowiadaniu Franza Kafki Schron, które zresztą, jak z omówienia wynika, miało być punktem wyjścia dla całości. Jednak wydaje mi się, że między tym, co jest treścią większości utworu, a owym końcowym fragmentem jest pewne pęknięcie. Ale ogólnie spektakl jest bardzo interesujący.

Czekałam na taką większą formę ze strony Błażejczyka, wiedząc, że ma bogatą wyobraźnię, a także swobodę poruszania się w środowisku elektronicznym, i mając nadzieję, że będzie umiał wykorzystać jedno i drugie. Tak też się stało. Publiczność została umieszczona jakby w dużej klatce na planie kwadratu o ścianach z białego płótna, które, gdy światło nad nią było zapalone, służyło za ekrany, a gdy gasło, a zapalały się światła na zewnątrz, można było dostrzec muzyków zespołu Hashtag Ensemble i dyrygentkę Liliannę Krych, z białymi maskami w kształcie uśmiechniętych buziek-emotikonek na twarzach. Do tego czworo solistów: dwoje śpiewaków (Marta Grzywacz i Michał Sławecki), aktor Michał Jóźwik i tancerka Liwia Bargieł, ale wszyscy w sumie mieli wiele zadań podobnych, aktorskich. Już początek zawiera fake, a raczej deepfake – pierwsze zdania tekstu wygłasza nam Aleksander Kwaśniewski, Władimir Putin czy Barack Obama. Później mamy kakofonię obrazów, wśród której nie można oprzeć się myśli: tak, w tym śmietniku informacyjnym właśnie żyjemy. Fake’i są też w muzyce: instrumentaliści częściowo udają, że grają te wirtuozowskie pasaże, które rozbrzmiewają z głośników. Długa część tekstu przypomina przemówienia polityków (szczególnie jednego) nader dobrze nam znane zwłaszcza od kilku lat, składające się wyłącznie z fake’ów wywatowanych pijarowymi ogólnikami. Trochę się uśmiechamy, ale wszystko to nas przytłacza. Bunkier/schron rzeczywiście wydaje się w tym kontekście ratunkiem, ale przejściu z jednego do drugiego coś brakuje. Trudno mi w tej chwili określić, o co chodzi (ogólnie wydaje mi się, że wizja Kafki jest na trochę inny temat), ale rzecz jest do obejrzenia tutaj i choć nie daje oczywiście pełnego obrazu, to można mieć pewne wyobrażenie.

Jaka jest różnica między wyobrażeniem na podstawie YouTube’a a wydarzeniem oglądanym na żywo, przekonałam się w nocy w Komunie Warszawa, ponieważ wybrałam się jednak na koncert We’re here – poprzedni skończył się wystarczająco wcześnie, a poza tym zawiózł nas autokar. Otóż różnice są różne w zależności od charakteru utworów. Obraz nie był w ogóle w stanie oddać np. Interior Listening Protocol Ash Fure, ponieważ trzeba było być na tej sali, słyszeć te dźwięki w pełni i mieć ze sobą rozdawane przy wejściu specjalne słoiki, którymi przykrywało się sobie uszy lub odsuwało od nich, zgodnie z gestami kompozytorki (nawiasem mówiąc, w końcu okazało się, że ona akurat nie jest osobą niebinarną, tylko ogólnie wspiera). Efekty bardzo ciekawe i mówią nam coś także o odbiorze właśnie.

Co do reszty, jest już inaczej, tyle że oczywiście percepcja na miejscu jest bardziej intensywna. Utwory – można zakwalifikować od stand-up’a po monodram (najbardziej mną wstrząsnął Laure M. Hiendl ze swoim niemal krzykiem bólu wokół strasznej historii dyskryminacji LGBT w Turcji), Zabawne było Artefacts #2 Sary Glojnarić ze świetną śpiewaczką Moniką Łopuszyńską i perkusistą Aleksandrem Wnukiem (perkusistka występująca w paru innych utworach, Tamara Kurkiewicz, także była znakomita), brzmiące jak zbitka pojedynczych brzmień wyciętych z muzyki pop. Z ostatniego utworu Rafała Ryterskiego Haphephobia (lęk przed dotykiem) wyszłam w połowie, bo tu akurat wiedziałam, co będzie się działo dalej, a bałam się spóźnić na ostatnie metro (choć okazało się, że niesłusznie, bo rozkład został zmieniony i teraz odjeżdża ono kilka minut później). Ten z kolei monodram perkusisty w przezroczystej klatce, który z lękiem dotyka ścian i stojącego pośrodku werbla, a dotyk ten generuje dźwięki elektroniczne, jest bardzo dobrze pomyślany i zrealizowany. Ryterski był również kuratorem tego wydarzenia. W sumie warto było jednak przyjść.