Zanurzenie w historii (2)

Na wieczornym koncercie na UMFC bohaterami było dwoje członków dawnej grupy kompozytorskiej KEW (ściślej: KE, bo W, czyli Wojciech Michniewski, rzucił kompozycję). Plus Marek Chołoniewski.

Jego właśnie autorstwa elektroniczne dźwięki witały nas od samego wejścia i prowadziły do sali koncertowej. A tam – najpierw kolejny utwór urodzinowo-jubileuszowy dla Cypriana Kamila Norwida.

Norwid’Elipsa Elżbiety Sikory – to zupełnie inny sposób na uczczenie Cypriana Kamila Norwida niż opera Joanny Wnuk-Nazarowej. Uczczenie w formie utworu radiofonicznego (kiedyś istniała taka nazwa: słuchowisko), w którym przeplatały się dźwięki instrumentalne (akordeon i kontrabas), także zmodyfikowane, dźwięki z gatunku muzyki konkretnej, czyli nagrania terenowe z ulic Paryża, oraz recytacja poezji i zapisków Norwida przez troje aktorów (doboru tekstów dokonał Zbigniew Naliwajek). Troszkę mam mieszane uczucia. Podobał mi się pomysł, żeby zacząć od szukania Norwida we współczesnym Paryżu, podobało mi się też zrobienie refrenu z Mojej piosnki, Szkoda mi było jednak, że pojawiły się głównie te dobrze znane, zbanalizowane teksty, jak fragment Fortepianu Chopina o „ideale, który sięgnął bruku”, znany fragment z Promethidiona, że „piękno kształtem jest miłości”, W Weronie czy też Czułość (przy tych dwóch ostatnich tekstach chcąc nie chcąc przypomina mi się Wanda Warska i piosenki Kurylewicza). Można było przypomnieć coś mniej znanego, a też mówiącego coś istotnego. Trochę mnie też raziło zakończenie z powtarzanym po aktorsku w różnych „tonacjach” imionami i nazwiskiem Norwida.

Tu paryskie ulice, w utworze Krzysztofa Knittla Gdańsk 1970 – Głosy na czterech aktorów, chór kameralny, orkiestrę kameralną i dźwięki elektroniczne do wierszy Jana Polkowskiego. Poeta wciela się w tych wierszach w osoby bliskie ofiar Grudnia, próbując oddać ich uczucia. Knittel w ostatnich paru dekadach nie bał się trudnych tematów, jak Jedwabne (El maale rahamim… na podobny skład) czy Powstanie Warszawskie (Pamiętnik z Powstania Warszawskiego do tekstu Mirona Białoszewskiego). Ma na to sposób: pisać muzykę, która nie jest prostą ilustracją, jedynie oddaje nastrój. W tym utworze też tak jest: recytowane teksty są jakby obok muzyki, zimnej i odpychającej, co bardzo pasuje. Trochę już mnie tylko w pewnym momencie zaczynało to nużyć, ale od tego momentu w miarę szybko się skończyło.

Piękny natomiast był utwór Marka Chołoniewskiego Obecność, który był skromnie zaplanowany jako przerywnik między utworami Sikory i Knittla, ale urósł w wartość samą w sobie. Dźwięki elektroniczne połączone z abstrakcyjnym obrazem migających światełek i linii (z ukazującą się od czasu do czasu zniekształconą twarzą kompozytora) – to było coś jak spojrzenie w gwiazdy. Chołoniewski określił to jako formę medytacji i oczyszczenia – tak właśnie się stało.

Wcześniej, po południu, odwiedziłam znów salę na Rakowieckiej na koncercie Sinfonia Varsovia String Quartet/Quintet, w którym występują koncertmistrzowie i liderzy poszczególnych grup tej orkiestry. Zaczęli w składzie kwartetowym utworem Tadeusza Bairda Play – to jedna z jego kompozycji, które najbardziej cenię, była jakby początkiem czegoś nowego, mniej banalnego w jego twórczości. Znakomite wykonanie, ale Kartki z nienapisanego dziennika Pendereckiego w formie kwintetowej po prostu mnie poraziły: znam ten utwór, jednak po raz pierwszy zrozumiałam do końca jego formę; kiedyś wydawało mi się, że w pewnym momencie powinien nastąpić koniec, teraz już wiem, dlaczego musi być tak, jak jest. Po raz pierwszy też usłyszałam w tej muzyce jakiś straszliwy kołowrót, skrzypiące koło fortuny. Niesamowite. I na koniec jeszcze prawykonanie dużego, czteroczęściowego utworu Ignacego Zalewskiego Anitya (w sanskrycie: nietrwałość), poświęconego pamięci jego pedagoga i przyjaciela, zmarłego w tym roku Marcina Błażewicza. Choć zróżnicowany, powtarzające się długie leżące dźwięki, motywy opadające i glissanda nadają mu charakteru lamentu. Robi wrażenie. A wszystko razem w tej sali brzmiało świetnie.

Nie poszłam do Komuny Warszawa na nocny koncert We’re here (ochrzczony przez prasę „pierwszym koncertem LGBT+”), bo dostałam bilet dopiero na środowe powtórzenie. Nie wiem jednak, czy się wybiorę, bo wcześniej jest spektakl w ATM, a to daleko. Oglądałam teraz transmisję, więc z grubsza wiem, co tam jest, choć to oczywiście nie to samo – nie podejmuję się napisać na tej podstawie recenzji.